Apostołowie formy – Malabar Fest! na 34. WST
Trochę daleko od szosy, w Przodowniku na Mokotowie odbył się przegląd sześciu wybranych przedstawień białostockiej grupy Malabar Hotel. Bez fanfar i sensacji, jakie towarzyszyły „festom” najmodniejszych w danej chwili reżyserów czy teatrów za czasów Macieja Nowaka.
Bo też i Malabar, aczkolwiek oryginalny, doceniany na festiwalach i funkcjonujący na teatralnym rynku (wcześniej jako białostocka Kompania Doomsday, która pięć lat temu rozdzieliła się na Malabar i Cointidentię) od dziesięciu lat do mainstreamu nie należy. Jest instytucją prywatną i co roku ubiegać się musi o granty i dotacje na nowe projekty, o co niełatwo, jak pokazują losy ministerialnego odwołania w sprawie realizacji Doriana Graya. Dobrze, jeśli znajdują się życzliwe instytucjonalne teatry, które wspomagają je koprodukcyjnie, jak Białostocki Teatr Lalek przy starcie w samodzielność, czyli Baldandersie (2006), bądź warszawski Dramatyczny przy Mistrzu i Małgorzacie, najnowszej premierze (styczeń 2014).
Baldandersa dzieli od Głośniej! (2012) sześć lat, ale za to w tym samym roku dwuosobowy trzon grupy złożonej z Marcina Bikowskiego i Marcina Bartnikowskiego, powiększony za każdym razem o inne grono doproszonych młodych aktorów, miał dość energii, by zrealizować jeszcze „duże” – jak na swoją kameralną skalę – produkcje, czyli Sprawę Dantona i Wesele. Dochodzi do tego ubiegłoroczny monodram Bikowskiego Bacon; cały przegląd kończył grany regularnie zarówno w Białymstoku, jak na scenie Przodownika spektakl Mistrz i Małgorzata.
Na Malabar Fest pokazali zdecydowanie the best of swojej – nie bójmy się tego słowa – niepowtarzalnej twórczości.Mamy już wyniki oglądalności, które w Przodowniku przekroczyły 75% frekwencji, bo program był tak ułożony, że trzeba się było nieźle zwijać, by nadążyć i tu, i na główny program WST w Pałacu Kultury czy Na Woli, a w paru przypadkach się to po prostu wykluczało i mus był wybierać. Ja przynajmniej musiałam, mając wejściówki na wszystko; nie mogę odżałować zwłaszcza sytuacji z 10 kwietnia, kiedy – nie znając wcześniej Wesela Malabaru – poszłam właśnie na nie, oddając miejsce na budzący od premiery ostre kontrowersje spektakl bydgoski w reżyserii Marcina Libera, zdaniem moich zauszników najlepszy na całych Spotkaniach. A mógł to być podwójnie weselny dzień, choć i tak jako widz poszłam do domu usatysfakcjonowana (i na piechotę, bo dla mnie Przodownik nie leży daleko od szosy).
Notabene, jak już mowa o publiczności, to składali ją głównie ludzie młodzi, w tym wielu studentów i absolwentów szkół teatralnych, których rozpoznawałam po twarzach, bo widziałam kilka tegorocznych i zeszłorocznych dyplomów. Nic dziwnego, że chcieli oglądać starszych nieco kolegów, którym się powiodło; nic też dziwnego, że ich z entuzjazmem oklaskiwali, bo na Malabar Fest pokazali zdecydowanie the best of swojej – nie bójmy się tego słowa – niepowtarzalnej twórczości. A idzie o uniwersalność we wszystkich składających się na teatr dziedzinach: wymyślanie tematów, tworzenie montaży tekstów, adaptacja tekstów klasycznych, wymyślanie formy wizualnej i konsekwentnej, precyzyjnej stylistyki, wreszcie reżyserowanie i odgrywanie tego wszystkiego na scenie, dopraszanie kompatybilnych kompanów i zdobywanie dotacji – to nie lada sztuka.
Forma, forma, forma! Tu forma rządzi wszystkim, nawet w żywym planie. Przepraszam: treść i forma. Bo to nie żadna czysta forma, żaden teatr formistyczny, żaden teatr plastyczny – to teatr obrośnięty znaczeniami jak dno „Latającego Holendra” kapitana Davy’ego Jonesa glonami i muszlami. Nie bez przyczyny zresztą pierwszy zespół absolwentów białostockiej akademii nazywał się The Doomsday Company.
Szczególnie ciekawa byłam, jak się sprawdzi po latach wielkich tryumfów Baldanders, którego widziałam nie raz i nie dwa, ale też i Bacon, którego obejrzałam jesienią na festiwalu „Lalka też człowiek” i wówczas mi zupełnie nie przypadł do gustu, co więcej, mocno zirytował (choć ów festiwal wygrał).
***
Baldanders, napisany przez Marcina Bartnikowskiego, to historia nieśmiertelnego dziwoląga, który, aby się uwolnić spod władzy swego pana, który pokazuje go w budzie jarmarcznej, musi odzyskać ząb, którego poszukuje po całym świecie. Jest to konwencja makabrycznej bajki, w której zło – raz bezcielesne , raz wcielone – zwycięża i odtąd będzie swobodnie hulać bez uwięzi. Nie chce mi się wymądrzać interpretacyjnie, z czym się to kojarzy (poza nazwiskami Borgesa, Topora i Poego, podrzuconymi widzom w programie), bo jak ktoś zna kulturę i literaturę Zachodu i Wschodu, to może ze wszystkim; ten spektakl i Bacon, również z autorskim tekstem, wystarczyłyby na ambitną pracę magisterską.
Niesamowity jest sam Bikowski, aktor magnetyczny, o świdrującym, mocno niepokojącym, pochmurnym spojrzeniu.Zachwyt widzów od początku wzbudzały lalki, wymyślone i wykonane przez Bartnikowskiego i Bikowskiego na modłę przyrośniętych do ciała animatora człekokształtnych kukieł z ruchomymi twarzami słynnego australijskiego lalkarza solisty Neville’a Trantera. Prócz nich Bikowski – bo to on siedzi w klatce jako demoniczny Baldanders – ma swojego nieodłącznego, dość głupiego podpowiadacza. Nie jest to Świerszcz, będący sumieniem Pinokia w bajce Collodiego, lecz coś w rodzaju zredukowanej pacynki, animowanej jednym palcem – choć specjalnie usiadłam w pierwszym rzędzie, nadal nie odkryłam, co to za robal – no, taki jakiś dziwny robal pasujący do tej dziwnej antybajki.
Niesamowity jest sam Bikowski, aktor magnetyczny, o świdrującym, mocno niepokojącym, pochmurnym spojrzeniu. Kiedyś porównałam go do XIX-wiecznych aktorów-transformistów momentalnych, którzy zwłaszcza na scenach kabaretów i variétés zachwycali zmiennością ról. A ta rola to klasyczny popis – gdy aktor gada i przekomarza się ze swymi lalkami, mamy wrażenie, że to brzuchomówca, acz nim nie jest. Ale złudzenie powstałe z wcielenia w ożywioną materię, migawkowe tworzenie postaci, których psychologię, świat wartości i żądze natychmiast rozpoznajemy, jest przemożne. Więc wniosek może być tylko jeden – Marcin Bikowski dąży do mistrzostwa i w Baldandersie niewątpliwie je osiąga – nie ma tu ani jednego zbędnego gestu, ani jednej sztuczki czy gimnastycznej ekwilibrystyki, która wydać by się mogła nużąca lub zbędna.
Podobnie jest w Baconie, kiedy wciela się w postać jednego z najoryginalniejszych (a na pewno najdroższych, jeśli popatrzeć na aukcje) malarzy XX wieku – samouka wykształconego w dziedzinie malarstwa i literatury, melomana, homoseksualisty, nałogowca nieunikającego najbardziej ekstremalnych eksperymentów z używkami i praktykami sado-maso, obsesjonata na punkcie makabry i malarstwa dawnych mistrzów. Miałam pretensje, kiedy to oglądałam za pierwszym razem – choć podchodziłam do tego spotkania z nadzieją, naoglądana na świeżo Bacona – że spektakl jest zanadto wsobny, hermetyczny, robiony przez aktora dla jednej osoby, dla siebie. Owszem, jest trudny i żeby go odebrać wielopiętrowo, przydaje się kapka erudycji, ale nie trzeba być też wielkim znawcą światowej kultury, żeby mieć radość z tego ekwilibrystycznie sprawnego teatru. Przy moim drugim oglądzie było świetnie, był kontakt z publicznością – zwłaszcza wzrokowy, w czym Bikowski jest genialny, były żywe rozmowy z lalkami i maskami, idealne tempo, wirtuozerska zmiana nastrojów i wcieleń – najprościej mówiąc, znów mistrzostwo wykonania. Albo aktor się przez rok od premiery rozegrał, a może to ja miałam życzliwszy nastrój, bo tak to w teatrze jest, że jest niepowtarzalny.
Głośniej! to bardzo misterna sztuka – może powody jej wystawienia były rocznicowe, po dziesięciu latach od runięcia nowojorskich wież, ale efekt jest metaforyczny i odlotowy. Grają Bartnikowski i Bikowski. Ludzie, którzy nic nie wiedzą o pierwowzorze literackim (książka J.S. Foera), jeśli są tylko mózgowcami, uznają to za bełkot, jeśli wrażeniowcami – za arcydzieło. W każdym razie tu pojawia się drugie nazwisko fundamentalne dla teatru Malabar, mianowicie Michael Vogel z Figurentheater, dawny nauczyciel Bartnikowskiego i Bikowskiego. Pisałam o tym obszernie i uczenie w „Teatrze Lalek” i nie chcę się powtarzać – to świetne, bardzo nowoczesne przedstawienie, gdzie z pozornego chaosu na naszych oczach rodzi się zwizualizowany świat dramatycznej w swym przebiegu teraźniejszość i przeszłości.
Forma, forma, forma! Tu forma rządzi wszystkim, nawet w żywym planie. Przepraszam: treść i forma.Sprawa Dantona. Samowywiad w adaptacji Bartnikowskiego i reżyserii Magdaleny Miklasz tłumaczy się przez tytuł, wprowadzając na scenę obok bohaterów historycznej kobyły Stanisławy Przybyszewskiej – nią samą. Frapujący spektakl z Bikowskim w podwójnej roli Dantona i Robespierre’a, z godną też odnotowania aktorską kreacją Anny Steli w roli autorki, która dyskutuje ze swymi bohaterami i niczego nierozumiejącym z jej pasji światem zewnętrznym. Mnie stale bawi jak dziecko wykorzystana tu do dna możliwość teatru formy – np. pokazania dekapitacji ofiar Wielkiej Rewolucji w sensie dosłownym, w „żywym” li tylko planie – niemożliwa (najwyżej na filmie, najwyższym piętrze sztucznej iluzji, co wykorzystał Andrzej Wajda). Rolę gilotyny spełnia tu fotel, więc stanowisko przyczynia się symbolicznie do utraty głowy. Głowami-maskami przeciwnicy polityczni grają jak piłkami, tworząc symbol rewolucyjnego terroru. Lalka sama z siebie jest symboliczna, więc połączenie jej z żywym planem umożliwia grę symbolami.
Wesele. Dziewięcioro aktorów wciela się tu w kilkanaście ról. Przedstawienie, bardzo proste, z minimalną ilością rekwizytów/lalek ma wszelkie walory stojącego na najwyższym poziomie studenckiego dyplomu, przede wszystkim młodość, energię i skumulowaną energetyczność, która udziela się widzom. Pozytywnie naładowani adrenaliną słuchają świetnie, zarówno pod względem sensów, jak dykcji – mówionego tekstu. Wesele i Sprawa reprezentują nurt zainteresowania klasyką twórców Malabaru, którzy dowodzą tym spektaklem, że równie blisko im do absurdalnych fantazji dramatycznych, jak do twardego jądra lektur, czytanych świeżo i współcześnie. Zapamiętałam z tej „chaty rozśpiewanej”, w której aktorzy ani na chwilę nie przestają biegać, tańczyć i przytupywać, nawet za kulisami, co dobrze widać z bocznych miejsc, pewną scenę; ciekawa byłam, czy na innych też robi takie wrażenie. Potwierdzenie znalazłam w popremierowej białostockiej recenzji Moniki Żmijewskiej: „Jest w tym spektaklu nieustannie zmieniającym nastroje świetna choreografia. Scena, w której aktorzy zbijają się w kupę i przesuwając rytmicznie tworzą jakieś wielogłosowe przerażające dziwadło. Tak z przeszłości powracają zwidy, truchła, wizje… Scena działa na emocje, po karku może przebiec dreszcz”. I przebiega, bo nie chodzi tu o prawdę historyczną, ale o prawdę o polskiej – mało plastycznej, niestety – mentalności. Żywe to było, żywe.
Na Mistrza i Małgorzatę, znów w reżyserii Magdy Miklasz nie mogłam pójść, bo, mając zaprogramowane na Spotkaniach obowiązki, nie nabyłam niestety tym samym daru bilokacji. (Bogiem a prawdą to wcale nie chciałam, bo odsiadywanie trzech i pół godziny na spektaklu zwyczajnie dla mnie brzydkim estetycznie jest męką). Tekturowe pudła w scenografii może się sprawdzają w objeździe, mnie nie przekonały, podobnie jak kolażowe tekturowe maski bohaterów i kiczowate projekcje. Już nie mówię o żenujących, wulgarnych i chamskich aktorskich aluzjach improwizowanych na warszawskiej premierze do geograficznych sąsiadów w isskustwije; chyba się to później nie powtórzyło (w Białymstoku, jak mnie przekonywano, wyszło to wdzięcznie i błyskotliwie). Ale mam brata, więc go posłałam przed ołtarz sztuki. Brat do teatru chadza z rzadka, ale pamięć ma dobrą, a lekturę Bułhakowa opanowaną. I, jako że bywa od święta, teatr mu się na ogół podoba, ten też. No i co on mi relacjonuje, wylewnie dziękując za możliwość tak przyjemnego obcowania z wysoką sztuką? Mianowicie zakończenie (mnie nieznane, bo na premierze ze złości wyszłam z teatru po przerwie). Otóż następuje rekapitulacja głównych wątków opowieści. Opis zagłady mieszkania na Sadowej w wykonaniu Agnieszki Makowskiej, która – świetnie i niezmordowanie – gra kota Behemota. Opowiada, co się działo na Sadowej. Najpierw po polsku, ale w pewnym monecie płynnie przechodzi na rosyjski i mówi, że na kominku leżał tam ogromny kot. I czto etot kot dzierżył w rukach? Mój brat Kuba siedział i – sądząc, że wszyscy widzowie znają listę dialogową – cierpliwie czekał na odpowiedź. Cisza. I czto etot kot dzierżył w rukach? Cisza. I czto etot kot dzierżył w rukach? Tu nie wytrzymał i ryknął z ostatniego rzędu: „Prymus!”. Tak toczno, eto primus, no pocziemu tolko odin eto znajet?
No, pocziemu? – zapytuję. Odpowiedź znam, nawet dwie, ale skoro Malabar pyta, wy sami sobie odpowiedzcie.
18-04-2014
34. Warszawskie Spotkania Teatralne, 5 - 13 IV 2014.
Oglądasz zdjęcie 4 z 5
Powiązane Teatry
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.