Czy R@Port to wciąż raport?

Powiedzmy sobie szczerze – zapaść, w której tkwi Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych R@Port to nie problem ostatniej, zakończonej właśnie edycji. To też nie problem edycji ubiegłorocznej. Ten impas trwa już kilka lat. I składa się na niego kilka kwestii.
Tegoroczna odsłona R@Portu, w sumie trwająca od 16 do 23 maja, to zaledwie sześć konkursowych przedstawień, z których pierwsze pokazano w niedzielę, 18 maja. Ich prezentację poprzedziły dwudniowe czytania sztuk nominowanych do Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, reżyserowanych – między innymi – przez Ewelinę Marciniak i Waldemara Raźniaka. Spośród pięciu prezentowanych sztuk nagrodzono Smutki tropików Mateusza Pakuły (czytanie wyreżyserowała Eva Rysová).
Bohaterką R@Portu została w tym roku Dorota Masłowska, jednocześnie była ona przewodniczącą jury, w którym zasiedli: Jacek Cieślak, Zbigniew Majchrowski, Tomasz Mościcki oraz Tadeusz Nyczek. Wokół twórczości Masłowskiej skupione były okołofestiwalowe wydarzenia – konferencja naukowa, spotkanie autorskie oraz wystawa. Z postacią Masłowskiej związany był też niestety pierwszy festiwalowy zgrzyt – nie zaprezentowano żadnego przedstawienia opartego na jej twórczości. A takie idealnie by się w koncepcję tegorocznej edycji wkomponowało. Na szczęście festiwal zakończono prezentacją najnowszego projektu Doroty Masłowskiej – koncertem zespołu Mister D, w którym jest ona wokalistką i autorką tekstów. Elektroniczna, mocna muzyka i poezja tekstów Masłowskiej okazały się mieszanką wyśmienitą i jednym z najciekawszych punktów na mapie tegorocznego R@Portu.
„Ciesząc się, że polska dramaturgia współczesna rozwija się w takim tempie, chcielibyśmy jednak zauważyć, że ilość niekoniecznie oznacza jakość, o czym aż nadto świadczą niektóre spektakle prezentowane podczas tegorocznej edycji. Wyrażamy głębokie zaniepokojenie decyzjami podejmowanymi przez niektórych dyrektorów polskich scen, a dotyczącymi kwalifikacji tekstów do wystawienia. Część z nich bowiem nie powinna, naszym zdaniem, ujrzeć światła scenicznych reflektorów”. Takie słowa usłyszeliśmy przy okazji ogłoszenia zwycięzcy 9. Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych. Słowa gorzkie, ale niestety w kontekście niektórych festiwalowych prezentacji – uzasadnione.
Jak najbardziej zasadny był też werdykt jury. Główną nagrodę otrzymała Caryca Katarzyna Jolanty Janiczak w reżyserii Wiktora Rubina. Utkana ze strzępów historycznych zdarzeń, bardzo „cielesna” i brutalnie wciągająca widza w swoje ramy opowieść okazała się bezkonkurencyjna. Oczywiście, możemy dyskutować nad szeroko rozumianą opresyjnością tego przedstawienia („Nawet najbardziej ekstrawagancki światopogląd nie zwalnia twórcy z nadania mu scenicznej formy, a z pewnością wyklucza zadawanie gwałtu odbiorcy” – powiedział na zakończenie festiwalu Tomasz Mościcki, który jednocześnie oficjalnie zdystansował się od werdyktu jury). Możemy dyskutować nad brutalnością w posługiwaniu się własnym ciałem, którą aktorzy Carycy… doprowadzili do granic. Najistotniejsze w tym – budzącym sprzeciw wielu widzów i rodzącym wiele wątpliwości – przedstawieniu jest jednak to, że otwiera ono bardzo szerokie pole do dyskusji. Czego niestety nie dało się powiedzieć o większości prezentowanych na festiwalu przedstawień, których problem polegał głównie na ich swoistej hermetyczności. Większość spektakli okazała się po prostu szczelnie zamknięta wobec przestrzeni jakichkolwiek dyskusji – czy to przez swoją anachroniczną formę, czy też z powodu samego tekstu dramatycznego, który w wielu przypadkach okazał się po prostu mało interesujący.
Pieniądze i czas – wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że czynniki te miały duży wpływ na kształt ostatniej edycji R@Portu.Specyficzna szczelność względem widza, zamknięcie na dialog dało się mocno zauważyć zwłaszcza w przypadku dwóch przedstawień – otwierającego festiwal W środku słońca gromadzi się popiół Wojciecha Farugi (na podstawie nagrodzonego Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną tekstu Artura Pałygi) oraz przedstawienia Józefa Opalskiego Niżyński. Zapiski z otchłani (adaptacja sztuki Anny Burzyńskiej). W obu przypadkach ta szczególnego rodzaju separacja miała miejsce już na poziomie scenograficznym – bohaterowie przedstawień umieszczeni zostali w bardzo statycznych, a jednocześnie dość klaustrofobicznych przestrzeniach. Oba spektakle zostały bardzo dobrze zagrane (duże wrażenie robiła zwłaszcza tytułowa kreacja Grzegorza Mielczarka w Niżyńskim), jednak mimo tego można było odnieść wrażenie, iż to, co dzieje się na scenie, jest w jakimś oddaleniu, że coś w konstrukcjach tych przedstawień nie działa i utrudnia wniknięcie w ich sens. W obu przypadkach pojawił się trudny do określenia błąd, który uniemożliwił „wejście” w prezentowane – przejmujące przecież – opowieści. W rezultacie zarówno historia genialnego tancerza, jak i opowieść o jednostkowych i zbiorowych dramatach mieszkańców współczesnego blokowiska okazały się przedstawieniami jedynie bardzo poprawnymi.
Podobnie rzecz się miała z wyczekiwanym przez wielu widzów (jak można było wywnioskować z rozmów w kuluarach) Licheń story w reżyserii Tomasza Hynka. Dramat Jarosława Jakubowskiego (pamiętanego w Gdyni ze względu na świetnego Generała) podejmuje temat religijności, ale tej w ujęciu jednostkowym. Pojedyncze historie układają się w przedstawieniu Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu w swoisty różaniec postaw ludzkich w obliczu rozmaitych tragedii – złych wyborów czy losowych wypadków. Problem w tym bardzo ciekawie zapowiadającym się spektaklu polega na bardzo stereotypowej, momentami wręcz sztampowej strukturze prezentowanych opowieści i bohaterów. Samotna matka pracująca jako prostytutka, którą ze szponów nierządu ratuje ksiądz; ojciec alkoholik, który przypadkiem zabija jedenastoletniego syna, czy wreszcie młody parkingowy – prosty, łaknący uczucia chłopak, który gwałci brutalnie niewidomą dziewczynę… Melodramatyczność bardzo często zastępowała w tym przedstawieniu metafizykę. A szkoda, bo spektakl ten momentami przedstawiał bardzo ciekawy obraz polskiej religijności, której symbolem autorzy uczynili drogę ku tytułowemu sanktuarium.
Anachroniczność teatralnej formy to główny zarzut do przedstawienia Jarosława Gajewskiego i Bogusława Schaeffera. Karnawał, czyli pierwsza żona Adama Gajewskiego, sceniczna adaptacja ostatniej sztuki Sławomira Mrożka, po prostu nudziła – przeciętnym aktorstwem, przyciężkawą, sprawiającą wrażenie przypadkowej scenografią. W oparach nudy umknęła nawet świetna muzyka Zbigniewa Preisnera. Z kolei przedstawienie Ostatnia sztuka Bogusława Schaeffera (który to wyreżyserował własny tekst) zapowiadane było jako „groteskowe studium procesu powstawania dzieła scenicznego”. Niestety, groteski było w nim naprawdę niewiele, a zastąpiły ją monotonne po pewnym czasie dowcipy i próby uwiedzenia widowni. Uwodzenie tego rodzaju zostało wprowadzone na poziom maksymalny w Depresji komika Teatru Montownia z Warszawy. Tekst Michała Walczaka zagrany w jego reżyserii przez Rafała Rutkowskiego i Adama Woronowicza miał prezentować – najkrócej mówiąc – ironiczny obraz artysty. Czerpiący mocno ze stand up’u, bardzo żywy i energetyczny spektakl chwilami prezentował ciężki dowcip. Nie wiedzieć też czemu Adam Woronowicz, świetny aktor dramatyczny, postanowił zbudować swoją rolę na trzech minach.
Czy R@Port to wciąż raport? W większości opinii, które sformułowano po zakończeniu tegorocznej edycji, festiwal jawi się jako mało udany, mało znaczący, mający niewielki wpływ na teatralną przestrzeń naszego kraju.Pieniądze i czas – wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że czynniki te miały duży wpływ na kształt ostatniej edycji R@Portu. Od przedostatniej odsłony festiwalu minęło zaledwie pół roku (R@Port 2013 odbył się w listopadzie, w tym roku postanowiono przenieść go na maj). Nie jest to jednak usprawiedliwienie dla jego organizatorów, bo upadek R@Port rozpoczął się już parę lat temu. Ogromny spadek ilościowy i jakościowy prezentowanych spektakli sprawił, że R@Port powoli zmienia się w mało liczące się na teatralnej mapie Polski, lokalne wydarzenie. Szkoda, bo pierwsze edycje R@Portu intensywnie pracowały na to, aby festiwal zyskał rangę wydarzenia prestiżowego, odbijającego się w przestrzeni teatralnej donośnym echem. Po tej edycji pojawiły się głosy, które sugerują zmianę formuły festiwalu – z konkursu na przegląd. Bo jaki sens ma konkurs w sytuacji, gdy prezentowany jest w nim jedynie mały (i często mało znaczący) procent „polskich sztuk współczesnych”?
Czy R@Port to wciąż raport? W większości opinii, które sformułowano po zakończeniu tegorocznej edycji, festiwal jawi się jako mało udany, mało znaczący, mający niewielki wpływ na teatralną przestrzeń naszego kraju. Moim zdaniem na pogrzeb za wcześnie. W przyszłym roku czeka nas jubileuszowa edycja R@Portu. Jeśli organizatorzy spojrzą wstecz, na pierwsze, naprawdę udane edycje festiwalu – mogą wyciągnąć z nich wiele konstruktywnych wniosków. A te być może pozwolą na odbudowę Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@Port.
2-06-2014
IX Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych R@Port, 16 – 23 maja 2014, Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza w Gdyni.
Oglądasz zdjęcie 4 z 5