Granice (nie)przekroczone
![](https://cdn.prod.website-files.com/674247043b5699e4f3d18d17/67929ac2f371f713b2ca6db5_1530.avif)
Grecy, jak wiadomo, bez większych skrupułów ingerowali w treść krążących po ówczesnych miastach-państwach historii. Dlatego wersji mitu o Medei istnieją dziesiątki. W niektórych z nich na przykład sprawa dzieciobójstwa, z którym obecnie postać ta najczęściej się kojarzy, jest w ogóle przemilczana. W innych zaś żona Jazona nie ponosi odpowiedzialności za śmierć własnych dzieci lub odpowiada za tragiczne ich losy w sposób, nazwijmy to, pośredni. Niemniej jednak najlepiej znaną wariacją na temat mitu o Medei stała się ta uwieczniona w tragedii Eurypidesa, mającej premierę, strach pomyśleć, w 431 roku p. n. e.
Dobra historia, którą chce się opowiadać w ciągu stuleci, a nawet tysiącleci, z pewnością ma to do siebie, że każdy zdoła znaleźć w niej coś swojego, nowego, intymnego i wyjątkowego. Zdoła to uczynić każdy człowiek i każda epoka. Tym sposobem wiek dwudziesty odkrywa w Medei wątek obcości, odrzucenia, samotności i bycia „spoza”. Uważam, że dzieje się to poniekąd wbrew Eurypidesowi, który ze swojej bohaterki w żadnym razie bezbronnej ofiary nie czyni. Z pewnością też nie ukazuje jej jako osoby poniewieranej, eksploatowanej i odrzucanej przez społeczność. Już na samym początku tragedii czytamy: „Juścić prawda, przybywszy tu w gości,/ Oddana Jazonowi, doznała miłości/ Powszechnej, boć największe to szczęście, jeżeli/ Zgodliwa żona z mężem wierny żywot dzieli” (tu i dalej przekład Jana Kasprowicza). Była więc raczej lubiana, szanowana, a zważywszy na ton rozmówcy, nawet szczerze podziwiana. Kiedy zaś dochodzi do oceny jej zamiarów, słyszymy następujący, jednoznaczny w swej ocenie komentarz: „Wiem o tym, że w swym gniewie nie spocznie jej głowa,/ Dopóki nie porazi swych ofiar”. I, jak pamiętamy, tak się dokładnie stało. Dlatego paralele między sytuacją Medei а współczesnym kryzysem migracyjnym uzasadnione są tylko częściowo. Przypomnę jeszcze, że mówimy o córce króla Kolchidy, czyli arystokratce z krwi i ducha. Tak samo jak próby kreowania wnuczki Heliosa (prawnuczki Hyperiona i praprawnuczki – sic! – Ziemi-Matki Gai) na symbol poniżania i lekceważenia kobiet. Zbliżonym tropem w zeszłym roku poszedł Teatr Polski we Wrocławiu w Media Medea Marcina Libera.
Szkopuł w tym, że podobne interpretacje i reinterpretacje czy tak zwane „pomysły” najczęściej nawet nie próbują już zahaczać o konflikt tragiczny. Nie ma mowy o starciu dwóch racji, dobrze uzasadnionych na poziomie etosu, logosu i patosu. Najczęściej nikt niczego w ogóle nie zamierza argumentować. W rzeczy samej można – czytając następujące oto słowa: „A oto wciąż gromy biją w nasze domy!/ A oto – o, losy! – nowe wciąż pokosy/ Śmierć kładzie na łanie!” – widzieć przed oczyma obrazy zrujnowanego bombardowaniami Aleppo. Można zadawać pytania w rodzaju: A czymże dla tych nieszczęsnych i bezradnych ludzi są postacie pokroju Putina, Obamy czy Merkel, jeżeli nie kapryśnymi greckimi bogami, którzy urządzili kolejną grę o tron czy Olimp? Ale to będą tylko obrazy i tylko pytania. Być może ciekawe, semantycznie płodne, lecz w swej naturze nie tragiczne. Wychodzi więc trochę jak u Mrożka w Tangu – „Kiedy tragedia jest już niemożliwa, a farsa nudzi, pozostaje tylko eksperyment”.
Przedstawienie Medee. O przekraczaniu Teatru ZAR jest eksperymentem. Nie przez przypadek, jak myślę, w programie przed imieniem i nazwiskiem Jarosława Freta najpierw stoi słowo „koncept”, a tylko potem „dramaturgia muzyczna” i na sam koniec – „reżyseria”. Hierarchia, jak się okazało, całkiem trafna.
Pierwsze zdanie notki do spektaklu brzmi: „Nie inscenizujemy Eurypidesa”. Dalej jest więcej: „Mówimy o Medei poza czasem, poza mitem”. W rzeczy samej, podczas spektaklu ze sztuki greckiego tragika nie pada ani zdanie. Krótkie, trwające zaledwie 50 minut przedstawienie, zostało prawie w ogóle pozbawione warstwy tekstowej. Tylko pod koniec, siedząc wewnątrz ciemnej sali, usłyszymy chorał greckiego poety Dimitrisa Dimitriadisa I Anthropos. Został napisany specjalnie dla tego międzynarodowego projektu – w języku greckim, więc dla tych, którzy przed spektaklem nie dostali tekstu tłumaczenia, treść poematu pozostała w znacznej mierze tajemnicą. Nie jest to ważne, bowiem z wielką przyjemnością można było chłonąć specyficzną melodyjność samego języka.
Z nie mniejszą przyjemnością chłonąłem pieśni w języku arabskim, kurdyjskim i perskim wykonywane przez zaproszone śpiewaczki z Kairu, Teheranu i Stambułu (Fatma Emara, Marjan Vahdat, Selda Őztűrk). Wykonywane, należy przyznać, perfekcyjnie, tworzyły wyjątkowy pejzaż akustyczny, który sam w sobie wyrastał na osobne dzieło sztuki. Artystki siedziały na krzesłach, twarzami zwrócone do performerki, obok specjalnie wydzielonej dla niej przestrzeni gry. Pilnie przyglądały się jej działaniom i śpiewem swym nie tyle, jak miał w zwyczaju chór tragiczny, komentowały rzeczywistość sceniczną, co niejako użyczały bohaterce własnego głosu. Dźwięki płynęły zwartym, hipnotyzującym strumieniem. Jedna pieśń niepostrzeżenie przechodziła w następną.
Tak samo każde działanie Simony Sali przechodziło w kolejne. Ułożyć je w jakąkolwiek w miarę zwięzłą narrację było trudno. Spektakl działa na zupełnie innej zasadzie, zasadzie ciągłego ruchu, przemieszczania się aktorki w specjalnie skonstruowanej i ciągle modyfikowanej przestrzeni. Od jednego symbolu czy poetyckiego obrazu do drugiego. Przemieszczanie się tak między nimi, jak i poza nimi. Taniec przechodził w modlitwę, modlitwa w rytuał, dosłowność w metaforę. Jedna żywa instalacja przechodziła w następną. Powrót, rezygnacja, ponowna próba. Znak, symbol, obraz. W pewnym momencie na usta wprost cisnęła się znana zwrotka z Dziadów: „Czego potrzebujesz, duszeczko,/ Żeby się dostać do nieba?”.
Niektóre z symboli i znaczeń były bardziej czytelne, jak chociażby wnoszone przez aktorów na początku spektaklu wielkie sportowe torby czy spadające na podłogę klucze; inne pozwalały na interpretacyjną wolność ocierającą się o dowolność. Wiele elementów powracało szczególnie często. Na przykład wypełnione wodą (czy wypełniane w trakcie przedstawienia) niewielkie, przezroczyste plastikowe torby. W takie zazwyczaj pakujemy drobne zakupy w sklepach. W jednej z nich Simona Sali robiła dziury, żeby się przyglądać, jak płyn wycieka na podłogę. W wodzie z drugiej próbowała moczyć nogi. Do trzeciej nalewała z kanistra coś, co można było uznać za krew. Żywa woda stawała się wodą martwą, a precyzyjniej – wodą martwych. W trakcie tych działań Medea coraz bardziej, coraz głębiej pogrążała się w swoim mikrokosmosie cierpienia i niemożliwości, nierealności owego tytułowego przekroczenia i wyzwolenia. Cierpiała za tysiące (stąd też ta liczba mnoga), za miliony tych wszystkich, którzy zmuszeni są opuszczać własne domy i uciekać przed okropnościami wojny. Walcząc, wyrywać własne życie z drapieżnej paszczy zagłady.
W tworzeniu nowych warstw znaczeniowych pomagała skomplikowana maszyneria scenografii. Wspomniane torby z wodą unosiły się do góry, żeby za jakiś czas znowu ostrożnie zjechać z sufitu na dół. A potem z powrotem. Tak samo ogradzające czy odgradzające przestrzeń gry Medei drzwi i okna, a raczej pozostałości po nich, ich metalowo-drewniane kościotrupy. Działało się to wszystko bez większych trudności. Licznymi linami i dźwigami sprytnie manipulował ukrywający się w ciemnościach chór (Aleksandra Kotecka, Tomasz Wierzbowski, Orest Sharak, Davit Baroyan, Jarosław Fret). Przy tym siedzącym dookoła na ławkach przy ścianie widzom zawsze coś wymykało się z pola widzenia. Zawsze coś zostawało zakryte, ukryte, schowane.
Tylko podczas sceny finałowej, której koncept szkoda by było tu zdradzać, widzowie zostają sam na sam z prawie że pustą, oświetloną, otwartą dla oglądania przestrzenią. Niczym cekaem w militarnej gorączce ryczy pozostawiony na scenie silnik. Podobny dźwięk bezustannie pracującego motoru musi towarzyszyć tym licznym łodziom, które ruszają ku brzegom wymarzonej, bardzo bliskiej i bardzo dalekiej Europy. Czujemy się niezwykle samotni i bezradni. Niewygodne pytania krążą po głowie, a na usta ciśnie się coś, o czym dwa i pół tysiąca lat temu napisał Eurypides: „Nie zdołał człowiek dotrzeć do serca współczłeka,/ A już go nienawidzi, chociaż krzywdy żadnej/ Nie doznał…”, następnie dodając: „za się przybysz winien żywot składny/ Prowadzić według ustaw gościnnego kraju”. Poza czasem i poza mitem, jak widać, przebywać może tylko Medea, i tylko na krótki czas przedstawienia. Niestety, zwykły Syryjczyk z krwi i kości tego przywileju już nie ma.
7-12-2016
Teatr ZAR
Medee. O przekraczaniu
koncept, dramaturgia muzyczna, reżyseria: Jarosław Fret
wykonanie: Simona Sala
śpiew: Fatma Emara, Marjan Vahdat, Selda Őztűrk
chór: Aleksandra Kotecka, Tomasz Wierzbowski, Orest Sharak, Davit Baroyan, Jarosław Fret
tekst: Dimitris Dimitriadis
premiera: 20.10.2016
Oglądasz zdjęcie 4 z 5
Powiązane Teatry
![Logo of Teatr ZAR](https://cdn.prod.website-files.com/674247043b5699e4f3d18d17/678ea4eeac5e53662516eee6_31_172x106.avif)
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.