NMS
– Kto dzisiaj wierzy w to, że wojnom na świecie można położyć kres?
Siedzę w piwnicy przy świetle latarki taktycznej i słucham radia na baterie. Zasięg jest kiepski, odbiornik charczy i przerywa. Nie mam wyjścia, muszę siedzieć tutaj przynajmniej przez najbliższe 12 godzin. Ćwiczenia. Zaczęło się od zagrożeń spowodowanych zanieczyszczeniem środowiska i postępującym globalnym ociepleniem. Potem wjechała pandemia, w którą początkowo nikt nie wierzył, ale która ostatecznie zebrała swoje żniwo. Następnie widzowie z zapartym tchem obserwowali konflikty zbrojne w sąsiednich krajach.
Z inicjatywy zaangażowanych artystów i filozofów powstało wiele filmów, książek, dzieł sztuki; ale nikomu, żadnej artystce, żadnemu historykowi czy też nawet politykom, nie udało się w stopniu wystarczająco wyrazistym przedstawić okropieństw wojny tak, by im zapobiec. Ludzie nie potrafili pojąć, jakie szaleństwa i potworności za sobą niesie. Albo zapominali. A ci, którzy mieli dar prowadzenia pokoleń w kierunku pokoju – umierali. Zabierali ze sobą do biodegradowalnych urn pamięć koszmarnych doświadczeń, wskazówki i dar dzielenia się miłością.
Wobec nasilających się konfliktów i nieustających gróźb zdetonowania bomby atomowej, każde państwo postanowiło mieć swoją własną. Na znaczkach pocztowych zaczęły figurować efekty testów nuklearnych – grzyby atomowe. W ten sposób państwa, za pomocą poczty, postanowiły budować swoją pozycję, nasilając wśród zwykłych obywateli, jak również władz innych państw lęk. Każdy znaczek od pewnego czasu posiada ponadto datę, godzinę i lokalizację detonacji testowej. Trwa propaganda nuklearnego sukcesu.
Audycja, której słucham, przecinana jest medytacjami, mają uspokoić roztrzęsionych obywateli. Teraz właśnie wypowiada się pewna matka, zmęczona powtarzającymi się alertami i koniecznością schodzenia do piwnicy z gromadką dzieci bojących się szczurów.
– Och, jakie to jest straszne, to wszystko czego właśnie doświadczamy.
– Nie, proszę pani – poprawia ją redaktor. – Jakie to jest po prostu ludzkie.
Na bieżąco podawane są kolejne wytyczne. Teraz radzą nam włączyć krótkofalówki. Orientuję się, że moja została na blacie kuchennym. Musiałam o niej zapomnieć, gdy w pośpiechu pakowałam prowiant i małe co nieco na wiele godzin koczowania. Zrezygnowana, nastawiam licznik Geigera. Czekam z drżącym sercem. Na szczęście poziom promieniowania nie zagraża mojemu życiu.
– Po reklamie kombinezonów antyradiacyjnych zapraszamy państwa do rozmowy z uznanym koneserem wojen, profesorem Janem…
Nie wytrzymuję i wyłączam radio. Ostatnio oprócz zapewnień, że wszystko skończy się dobrze, serwują nam w mediach dziwne hasła typu: „zamiłowanie do okrucieństw przychodzi człowiekowi równie łatwo i naturalnie co współczucie”. Przedstawiają nam plusy postaw przemocowych. Nawet jeśli istnieje ryzyko, że mogą wiązać się z dezaprobatą części populacji, a nawet z potępieniem, to przecież z tym można żyć i prowadzić działania zbrojne z oddanym gronem wiernych wyznawców. Natomiast rozwiązania propokojowe i dyplomatyczne, respektujące podmiotowość drugiego, mogą się skończyć spektakularną klęską.
Od kiedy rozpoczęto masową produkcję broni jądrowej, państwa wyraźnie odseparowały się od siebie. Rządy wzniosły mury i zamknęły korytarze humanitarne. Można śmiało powiedzieć, że nastąpił renesans nuklearny.
Cisza w ciemnej piwnicy, oświetlonej jedynie latarką na baterie, przytłacza mnie. Ponownie włączam radio, ale na innej stacji.
– Jak będzie wyglądała nasza przyszłość? – pyta dziennikarka klientów w markecie.
– Wie pani redaktor – odpowiada mężczyzna z seksowną chrypką w głosie. – Ja tam ciągle nie wierzę w tę wojnę atomową. Głowice nie po to się buduje, żeby ich używać.
– Natomiast ja, to się prędzej spodziewam ataku terrorystycznego na jakimś ograniczonym terytorium – wbija się w wypowiedź energiczna kobieta, szeleszcząc przy tym potwornie reklamówką.
Następnie dziennikarka za zgodą swoich rozmówców relacjonuje, jakimi produktami mają wypełnione po brzegi koszyki. Pan zrobił spore zapasy makaronu i ryżu, a pani zakupiła różne rodzaje konserw na co najmniej rok konsumpcji. Na wszelki wypadek…
Nie pamiętam już, o czym rozmawialiśmy przed wojną. Kiedy dziarsko biegałam o poranku na plażę i beztrosko włóczyłam się ze znajomymi po knajpach. Zanim to wszystko tak upiornie się rozrosło, jak w jakimś koszmarnym filmie science-fiction. I przed tym, jak życie wdrożyło NMS. Najgorszy Możliwy Scenariusz.
Mam pod łóżkiem w sypialni kilka notesów ze wspomnieniami. Może, jak w końcu pozwolą nam wyjść z piwnic, do nich zajrzę? Pewnie pełno tam rozważań o niczym: romanse, zdrady, miłostki, wielkie miłości, tytuły książek, opisy krajobrazów, codziennych przeżyć, orgazmy, cytaty, notatki z przebiegu prób w teatrze i kilka przepisów kulinarnych. Takie nieobciążające tematy.
A teraz rząd chce wdrożyć nowy pomysł miasteczek nuklearnych. Były już takie w historii ludzkości. Kate Brown w swojej książce Plutopia napisała o dwóch pierwszych, znajdujących się na terenie USA i Rosji. Przyjaciel fascynujący się tematem podrzucił mi tę ciekawą lekturę. Obiecywali szkoły dla dzieci, uniwersytet, wysokie zarobki, awans społeczny i bezpieczeństwo na terenie miasta, a za płotem… setki tysięcy litrów radioaktywnych odpadów, które przenikają do atmosfery, wody pitnej i rzek. Produkcja plutonu to najbrudniejsza faza budowy broni jądrowej – przeczytacie o tym już na pierwszych stronach książki.
Oczyma wyobraźni widzę: siedzę na satelicie szpiegowskim, jak Mały Książę na maleńkiej asteroidzie B-612 i przybliżam sobie widok Ziemi… bliżej… i bliżej… i bliżej… i bliżej…
Z nudów podczas tych wielogodzinnych prób atomowych wkopałam się głębiej w glebę; szczególnie miękka była w tym miejscu, gdzie kiedyś znajdował się pojemnik na węgiel. Łopata wchodziła naprawdę jak w masło. Zmajstrowałam sobie prawdziwy schron przeciwatomowy. Nie muszę się nikomu ze swoich działań tłumaczyć, polskie prawo od lat dziewięćdziesiątych XX wieku nie reguluje kwestii zarządzania, utrzymania oraz budowy nowych schronów atomowych. Wygooglowałam, że większość z nich powstała przed 1989 rokiem, a urzędy i samorządy nie mają obowiązku utrzymywania ich ani modernizacji. Niszczeją sobie lub stanowią atrakcję turystyczną. Co więcej, trudno je znaleźć, bo gminy i miasta nie mają obowiązku prowadzenia ewidencji i udostępniania ich lokalizacji. W Internecie znalazłam informację, że jedynie władze Lublina, Bydgoszczy, Poznania i Grudziądza upubliczniają mapę schronów. No, ale ja mieszkam w Gdańsku. Dlatego przydały mi się umiejętności odziedziczone po dziadku Erneście. Niestety nigdy go nie poznałam, ale dostałam po nim w spadku teczkę pełną projektów. Teraz nad moją głową znajdują się wzmocnione metalowymi prętami skrzynki po kartoflach, które wypełniłam ołowianymi płytkami. Miałam szczęście, akurat w teatrze trwała gruntowna modernizacja budynku dużej sceny i wyrzucali z magazynów stare rekwizyty i elementy scenografii. Niesiona przeczuciem, powybierałam sztabki ołowiu, które były częścią kompozycji niezwykle dramatycznego spektaklu.
W radiu trwa medytacja miłości. Gdzieś w oddali słyszę wybuch. Konserwy w piwnicy pospadały z półek.
Przez ten ułamek sekundy zastanawiam się, czy unicestwi mnie fala uderzeniowa? Kilka milionów stopni Celsjusza spowoduje, że zniknę w tempie mrugnięcia powieką?
Czy dopadnie mnie promieniowanie świetlne, pożar, a ostatni zapach, jaki poczuję, to będzie swąd rozlegle poparzonego ciała?
Czy może dosięgnie mnie promieniowanie jonizujące, które przyniesie w prezencie chorobę popromienną?
No cóż… każda atomówka ma swoje wesołe miasteczko.
Oglądasz zdjęcie 4 z 5