Ricky Gervais

aAaAaA

Niewątpliwie jest ateistą. Niewątpliwie jest częścią światowego show-biznesu. Niewątpliwie jego filmy, stand-upy i seriale mają zarówno zagorzałych wielbicieli, jak i przeciwników.

Sądzę jednak, że to właśnie ten twórca stworzył dzieła, które mówią dużo, bardzo dużo o czasie, w którym żyjemy, i o kondycji człowieka współczesnego, człowieka Zachodu.

Może nawet najwięcej.

Jeszcze samooszukujący się kierownik Biura (serialu, który idzie jak burza w rozmaitych wariantach i odmianach narodowych, ale który w oryginale – niech mi wybaczą autorzy wszystkich późniejszych wersji – jest najniezwyklejszy) to tylko żałosny i pogubiony żartowniś.

Bohater serialu After life, którego końcowych sześć odcinków pojawiło się ostatnio na rynku, to już ktoś inny, ktoś – jak sądzę – bardzo bliski postaci samego autora, osoba tak oryginalna, ciekawa i tragiczna, że prowokuje do znacznie głębszej refleksji niż cała, ogromna przecież, produkcja serialowa na świecie.

Ani patologiczni mordercy o szlachetnych sercach, ani wszyscy razem wzięci detektywi, mafiozi, politycy czy superbohaterowie nie zadają rzeczywistości tylu bolesnych i gorzkich pytań, co ten dziennikarz prowincjonalnej gazetki, usiłujący pozbierać się po śmierci ukochanej żony.

Opowieść jest groteskowa, postaci są w ogromnej większości groteskowe, dialogi przekraczają czasem naszą skalę normy obyczajowej, ale każdy, kto wejdzie w tę opowieść i dotrwa do końca, z pewnością zrozumie, że to nie są jedynie zabawy obscenicznymi dialogami i naśmiewanie się z wad bliźnich. To pytania o sens i cel, o rolę uczuć, o los, o prawo do istnienia istot niedoskonałych.

Gervais jest, jak większość humorystów i satyryków, człowiekiem nadwrażliwym, drażliwym i nieusatysfakcjonowanym tym, co go otacza.

Jego bohater (a pewnie i on sam) nie ukrywa furii na miałkość, absurdalność i alogiczność naszej egzystencji.

Autor nie jest jednak egzystencjalistą w takim rozumieniu jak Sartre, Beckett, Ionesco czy Camus, którzy swoje argumenty przeciw grozie i obojętności świata wytaczali przy użyciu szlachetnych abstrakcji, dopracowanych struktur i wyrafinowanych metafor scenicznych.

Na tle tych szlachetnych utworów (zwłaszcza teatralnych), stworzonych w zeszłym stuleciu, filmiki Gerveisa wydają się być błahe, sitcomowe, nieistotne.

Właśnie – wydają się. Bo choć krótkie, półgodzinne, odcinki rozgrywają się w jakiejś banalnej mieścinie, a bohaterowie to dość wiarygodna, realistyczna banda popaprańców, nieudaczników i ludzi niespełnionych, to pytania pojawiające się w trakcie i po obejrzeniu tego serialu wcale błahe nie są.

Trochę jak u Szekspira – raz obsceniczny żart, raz „być albo nie być”.

To zdaje się Kierkegaard stwierdził, że tożsamość jest „łódką jednoosobową” i od tej samotnej pojedynczości uciec się nie da.

Ricky bywa arogancki, irytujący, wzbudza w nas chęć polemiki, ale nie mam cienia wątpliwości, że pytania, którymi dręczy nas i siebie, są autentyczne, dorosłe i ważne.

Na tle coraz bardziej infantylnych zjawisk kultury ten sarkastyczny gość patrzy szeroko otwartymi oczami na mizerność naszych celów, niedojrzałość naszych uczuć, a zwłaszcza ułomność naszych więzi.

Nie jest jednak tak, że świat, w którym porusza się bohater tego serialu, jest światem beznadziei, światem bez wartości.

Gdy już przedrzemy się przez fałszywe zamiary, zakłamane teorie, pełne hipokryzji poglądy (nawet przez karkołomnie naiwną poliamorię), które to cechy reprezentują odwiedzani przez bohatera kandydaci pragnący, aby ich opisać w lokalnej gazetce, Gervais próbuje wraz z nami odwrócić się od tej ponurej i żałosnej wizji.

Przez szpary błyska światło, w konkluzji autorowi bliżej do Dickensa niż do Geneta, a końcowe odcinki ostatniej serii nagle brzmią jak czyste, serdeczne przesłanie ustawiające wszystkie klocki na akceptowalnych miejscach.

Dlaczego akurat zebrało mi się na wychwalanie Gervaisa?

Bo, jak zwykle, gdy spotykam się z wybitnym artystą, mam problem z jego politycznym usytuowaniem. Dostojewski – wiadomo. Kipling – wiadomo. Tuwim – wiadomo. Lista takich twórców jest bardzo długa. Lista tych, którzy się pomylili. Wybitni, wielcy, a oczarowani jakimś obumierającym szybko mitem – wpadli. Pomylili się nie jako artyści, a jako zwolennicy jakiejś ideologii.

Z dzisiejszej perspektywy pewna część (nie całość) ich twórczości wydaje się trudna do zaakceptowania. Gdzieś poszli o krok za daleko, ukłonili się jakiemuś cielcowi, któremu kłaniać się nie było warto, jakąś teoryjkę uznali za fundamenty człowieczeństwa, a to były tylko mizerne podpórki.

Otóż Gervais jest interesujący również dlatego, że drwi zarówno z nonsensów światopoglądu lewicowego, jak i prawicowego, z głupoty rozwiniętego kapitalizmu i ze złudzeń o pełnej wolności i równości neoliberalizmu (z komunizmu nie drwi, bo ten dla niego nie istnieje).

I można by uznać, że jest – jak to się dzisiaj mówi ( zwykle ze wstrętem) – „symetrystą”.

Tylko że symetrystą też nie jest.

W dziwne rzeczy wierzy. W miłość, dobro, prawdę.

Nie będąc religijnym, broni duchowości, nie wierząc w Boga, uznaje miłość za coś, bez czego nie potrafi żyć. Taki wielowarstwowy błazen.

Niespójny, pozbawiony ideologii, żaden tam symetrysta, tylko artysta. Osobny.

Arogancki prawie tak, jak Bułat Okudżawa, który ośmielił się śpiewać: „Strzeżcie, strzeżcie nas poetów”, a nawet instruować słuchaczy, w jaki sposób to należy robić. Czy aby przypadkiem osobność błazna nie jest figurą powtarzalną, modelem, przy którym tylko zmieniają się dekoracje?

Molier, Swift, Fredro, Bułhakow, Hasek, Gombrowicz, Mrożek, Heller, Gervais – taka mi się sztafeta tych osobnych, zgryźliwych, zaczepnych, nieakceptowanych komediantów układa. Niepełna, bo choć rzadcy, osobni i pozornie dalecy, trafiają się w rozmaitych systemach i mają pewne cechy wspólne.

Jakie? Zostawiam to sobie i Państwu jako temat do rozmyślań.

Jako cenną wskazówkę podrzucam jedną z nieuczesanych myśli Stanisława Jerzego Leca: „Satyryk plujący z wiatrem opluwa własną twarz”.

28-01-2022

Oglądasz zdjęcie 4 z 5