Szczęśliwe dni: 19 września 2016

aAaAaA
Fot. Karol Budrewicz

No i po kanikule. Nie wiem, czy to słowo jest jeszcze w użyciu – kiedyś oznaczało wakacje. Ale etymologię ma łacińską – canicula to piesek. Morsztyn pisał: Kanikuła, albo Psia gwiazda. W starożytnym Rzymie, gdy słońce wchodziło w znak Psa, na polecenie cesarza organizowano igrzyska.

Kanikuła się skończyła, ale kaczykuła trwa w najlepsze i jej końca nie widać. Wolterowski Pangloss twierdził, że wszystko jest najlepsze na tym najlepszym ze światów. Jego wychowanek Kandyd, nabrawszy po rozmaitych przejściach mądrości, odrzuca pogląd swojego mentora. Gdy Pangloss tłumaczy, że nieszczęścia są konieczne, aby dojść do stanu szczęśliwości, Kandyd wybiera własną drogę: „trzeba uprawiać nasz ogródek”.

Czas kanikuły spędziłem w ogródku czy raczej w ogrodzie. A po prawdzie – w wielkim parku. Włóczyłem się albo polegiwałem na leżaku w cieniu potężnych drzew nad niezbyt bystro toczącą się Pisią. Słowo daję, że tak nazywa się rzeczka płynącą przez Radziejowice, a dokładnie: Pisia Gągolina. A jeśli słowo Wam nie wystarcza, mogę „się przysiegnąć”. Tak mawiało się w moim czasie zaprzeszłym, a przysięga brzmiała: jak bonie dydy, jak bum cyk cyk albo jak babcię drypcię.

I, jak pragnę podskoczyć, po Pisi pływały kaczki. Do pełni szczęścia brakowało tylko maków. Mógłbym był wtedy nucić starą piosenkę Mieczysława Wojnickiego: „Kaczuszko, wiesz, maki są tak duże, duże, duże/ A ty masz krótkie nóżki/ Jak zwykle u kaczuszki”…

Rano chodziłem po prasę do pobliskiego kiosku, bo nie wyobrażam sobie dnia bez lektury gazet i tygodników. I w tej prasie śledziłem wypadki wrocławskie. O sytuacji w Teatrze Polskim nie mam do powiedzenia niczego, co by już nie zostało powiedziane. Może z jednym wyjątkiem, który zresztą nie dotyczy meritum sprawy. Raczej obyczajów.

Cezarego Morawskiego i Krzysztofa Mieszkowskiego znam od dawna. Pierwszego od dobrych trzydziestu lat, drugiego od bodaj dwudziestu pięciu. Obu bardzo lubię i szanuję. Stanęli po dwu stronach barykady, co w gruncie rzeczy jest dziś udziałem nas wszystkich. Pytanie: jak daleko można się posunąć w walce o swoje racje, zarówno w sporze wrocławskim, jak polsko-polskim? Sądząc z prasowych wypowiedzi, które czytałem, posunąć się można daleko, a nawet jeszcze dalej.

Poniekąd to rozumiem, pół dotychczasowego życia byłem związany z prasą i wiem, że w pewnych sytuacjach nie przebiera się w słowach, a nawet się na te słowa licytuje. Ale moje wątpliwości nie odnoszą się do dziennikarzy, lecz do środowiska teatralnego, które wedle zasady „huzia na Józia” wylało na Morawskiego kubły pomyj, jakby zapominając, że to bądź co bądź kolega po fachu. Czy można się spierać lub wyrażać solidarność w słusznej skądinąd sprawie bez dezawuowania przedstawiciela tego samego bractwa?

Wygląda na to, że nie można, zresztą przypadek nie jest odosobniony, bo popis w jeszcze gorszym stylu dała dyrektorka – była już – pewnego teatru, która na odchodnym obsobaczyła swoich aktorów i współpracowników w stylu godnym pożałowania. Ze słusznym oburzeniem napisał o tym Jacek Sieradzki i w pełni się z jego opinią zgadzam.

Wróćmy jednak do Wrocławia. Pomijam kwestię, czy Morawski postąpił roztropnie, zgłaszając się do konkursu na dyrektora akurat Teatru Polskiego – mam do jego decyzji sceptyczny stosunek. Pomijam też tło polityczne, choć zawarta w tej sprawie ad hoc koalicja PO, PSL i PiS-owskiego ministerstwa kultury wydaje się co najmniej egzotyczna, chyba że traktować ją – uwaga, ironia! – jako wzór konsensu i porozumienia ponad podziałami. Jako się rzekło mój dyzgust budzą inwektywy, którymi obrzuciło Morawskiego jego własne środowisko, przekraczając w moi przekonaniu granice przyzwoitości.(Wręczenie mu biletu powrotnego na peronie dworca uważam za dziecinadę, ale, jak pisał Krasiński w Dniu dzisiejszym: „Uwagę-m oną zrobił mimochodem”.)

Z ust ludzi zawodowo związanych z teatrem – nie tylko wrocławskim – najczęściej padały określenia „aktor bez dorobku”, „aktor serialowy” czy horribile dictu – „trzeciorzędny aktorzyna”, wypowiadane z małoduszną intencją zdeprecjonowania kandydata. Hola, panie i panowie. Jest zjawiskiem nader osobliwym, gdy udział w popularnym serialu dyskredytuje aktora w oczach innych aktorów, zważywszy, że przeważająca część tych ostatnich taki rodzaj aktorstwa uprawia na wyprzódki. Nie wyłączając strojących się w piórka niepokalanych dziewic – artystów Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Żeby było jasne: nie widzę w tym nic zdrożnego ani niewłaściwego. Niby dlaczego aktorzy nie mieliby grać w serialach, skoro są aktorami? Nie śledzę seriali, telenowel i sitcomów (z wyjątkiem produkcji BBC), niemniej domyślam się, że nie wszystkie przynoszą satysfakcję artystyczną. Ale chyba nie dla takich ambicji są kręcone. Widzom dają rozrywkę, a aktorom zarobek, niekiedy godziwy, nie wspominając o popularności. Tylko Tosca żyła miłością i sztuką, a i tak na końcu skoczyła w przepaść. Więc jeśli aktorka Świata według Kiepskich kwestionuje pracę swojego kolegi z M jak miłość, to wydaje mi się to cokolwiek obłudne i mało eleganckie.

„Trzeciorzędny aktorzyna”, „bez dorobku”. No nie wiem. W przeciwieństwie do tych wszystkich, którym Morawski kojarzy się wyłącznie z sagą o Mostowiakach, ja, żyjąc już trochę na świecie i nie tylko przed telewizorem, widywałem go wielokrotnie w przedsięwzięciach o wysokiej randze artystycznej. Mam na myśli schyłek lat siedemdziesiątych i lata osiemdziesiąte, gdy świeżo upieczony absolwent warszawskiej PWST, ulubiony student wielkiej Zofii Mrozowskiej, został zaangażowany do Teatru Współczesnego przez, bagatela, Erwina Axera. Grał tam dobre dziesięć lat w przestawieniach swojego dyrektora, ale także Macieja Prusa, Maciej Englerta, Janusza Wiśniewskiego, Krzysztofa Zaleskiego, Marka Koterskiego. Potem przeszedł do Teatru Powszechnego, jeszcze za Hübnera, gdzie pracował z Wajdą, Śmigasiewiczem, Nazarem, Cieślakiem, Trelińskim. No więc tak całkiem byle jaki dorobek to to nie jest, szczególnie gdy porównać go z dokonaniami (teatralnymi) innych uczestników wrocławskiego konkursu, na przykład doktora politologii Daniela Przastka.

Gwoli prawdy trzeba też powiedzieć, że w pewnym momencie z niewiadomych mi przyczyn Morawski wdał się w imprezy niewysokiego lotu: jakieś farsy na granicy chałtury, jakaś prowincja no i ten inkryminowany serial, który uczynił go powszechnie rozpoznawalnym, lecz przykrył, jak się okazało, wcześniejszy dorobek. Równocześnie nie przeszkadzało to Morawskiemu bardzo sprawnie i kompetentnie organizować kolejnych edycji Międzynarodowego Festiwalu Szkół Teatralnych.

Piszę to wszystko nie dlatego, żeby bronić Cezarego Morawskiego – dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu. Nie widzę go na tym stanowisku, bez względu na to, czy konkurs był ustawiony, czy nie. I nie zazdroszczę mu sytuacji, w jakiej się znalazł. Bronię jednak, jako się rzekło, dobrego obyczaju. Byłbym przeszczęśliwy, gdybyśmy nawet najostrzejsze spory potrafili rozstrzygać z klasą i elegancją. Przynajmniej w naszym ogródku. Skoro Przewodnia Siła Narodu przerąbała kraj siekierą na pół i z bezczelnej arogancji uczyniła cnotę, niechby chociaż w teatrze ocalała odrobina kurtuazji. Choćby takiej jak w anegdocie, którą opowiedział mi kiedyś Axer. Pewien aktor nie chciał ze swoim kolegą przejść na ty. Pytany dlaczego, odparł: „Bo kiedy się poróżnimy, będę musiał mówić: Ty ch…! A to dużo gorzej brzmi niż gdy powiem: Pan jest ch…!”.

19-09-2016

Oglądasz zdjęcie 4 z 5

Powiązane Teatry

Logo of Teatr PolskiTeatr Polski

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.