Szczęśliwe dni: 5 grudnia
Natrafiłem na ogłoszenie, które rozpaliło moją wyobraźnię do białości –w sensie dosłownym: poszukiwano chętnych do podjęcia pracy listonosza na Antarktydzie. Byłem widocznie w nastroju Tuwimowskim – „rzuciłbym to wszystko, rzuciłbym od razu” – więc zacząłem snuć plany przeniesienia się na kontynent, o którym wiem tyle, com przeczytał za szczenięcych lat w książkach o wyprawach polarnych Scotta i Amundsena.
Zawsze miałem upodobanie do miejsc zimnych i zimowych pejzaży, ale najdalej dotarłem na Lofoty, które leżą wprawdzie za kołem podbiegunowym, tyle że na północy. Przeciwny kraniec Ziemi wydał mi się bardzo nęcący. W chwilach wolnych od rozwożenia listów mógłbym kolegować się z pingwinami i obserwować albatrosy. Byłaby też duża szansa, że na Antarktydzie nie reżyseruje Michał Zadara. Chociaż kto go tam wie…
Miało być tak pięknie, a skończyło się jak zwykle. Co przypomina mi sytuację ze znanej sztuki Zoltana Egressyego Portugalia. Jej bohater, niejaki Czaruś, zjawia się w zabitej deskami wsi i opowiada nieszczęśliwym, zapijaczonym tubylcom, że chce wszystko porzucić i wyjechać do Portugalii. Pragnie niejako powtórzyć gest Gauguina, który zostawił rodzinę i pracę, i czmychnął na Tahiti, zresztą z pożytkiem dla malarstwa. Temu przynajmniej się udało. Tymczasem po Czarusia przybywa żona z Budapesztu, demaskuje jego liczne konfabulacje i wszystkie plany biorą w łeb.
Portugalię pięknie kiedyś wystawił Zbyszek Brzoza.
Serio mówiąc, nigdy nie myślałem o opuszczeniu na stałe kraju, który opiewał Gałczyński w słowach wpojonych mi jeszcze w szkole:
Kraju mój, kraju barwny
pelargonii i malwy,
kraju węgla i stali,
i sosny, i konwalii,
grudka twej ziemi w ręku
świeci nawet po ciemku;
Kocham Gałczyńskiego, a jeszcze bardziej Gombrowicza, ale i on nie skłonił mnie do ucieczki od „Narodu waszego świętego, chyba Przeklętego […] Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może” (Trans-Atlantyk, ma się rozumieć). Nawet w stanie wojennym taka chętka mnie nie brała. Tym bardziej nie myślę o tym teraz, gdy sześćdziesiątka na karku i trzeba się przyzwyczajać do widoku po drugiej stronie wzgórza – na cienistą dolinę, jak powiada Psalmista.
Emigracja? Gdy patrzę na obłąkane, mściwe i fanatyczne fizjonomie polityków tak zwanej „dobrej zmiany”, staram się zachowywać stoicki spokój i ratuję się ironią: ostatecznie, choć mi niewygodnie i klnę obecną Polskę – a idźże ty Polsko w PiSdu! – jestem sobą i u siebie. Ale od ich bogoojczyźnianych i martyrologicznych frazesów obrzydzenie mnie bierze aż do „twardego rzygu” i skutek osiągają odwrotny od zamierzonego: swoją Polskę budują w istocie z nienawiści do mojej Polski, chcą ją metodą inżynierii społecznej stworzyć na nowo albo raczej odtworzyć jako relikt, skansen, panopticum. Cui bono? Są jak ów Tajemniczy Don Pedro de Pommidore – szpiegami z Krainy Deszczowców; kto czytał niezapomnianą książkę o przygodach Baltazara Gąbki, ten wie, co mam na myśli. Karramba!
Czasem jednak mój stoicyzm pęka pod naporem rzeczywistości. Ta ostatnia zaskrzeczała właśnie głosem pani poseł Pieluchy. Nigdy wcześniej o tej osobistości nie słyszałem, ale jak widać rządząca partia ma nieprzebrane zastępy niewiast gotowych do intelektualnego wysiłku i ofiarnej służby. Rzeczona pani Pielucha rzuciła hasło deportacji. Właściwie to miło z jej strony, bo mogła od razu powiedzieć: „Proszę państwa do gazu”. Deportacja miałaby obejmować tych, których lojalność wobec wyznawanych w Polsce wartości katolickich i narodowych może być podana w wątpliwość. Dotyczyłoby to zwłaszcza innowierców i ateistów. A zapewne też szyderców.
Lec mawiał, że głupota nie zwalnia z myślenia. Może jestem głupi, ale przynajmniej staram się stanowisko Pieluchy zrozumieć, ogarnąć, skumać, rozkminić czy jak tam jeszcze obecnie się mówi. Tak czy inaczej wychodzi na to, że powinienem przytargać ze strychu walizki.
Nie zamierzam tu się deklarować ani jako ateista, ani agnostyk, ani innowierca, bo kwestię przekonań religijnych uważam za głęboko prywatną i nic nikomu do tego. Z całą natomiast pewnością nie akceptuję instytucji Kościoła katolickiego wraz z jego dogmatami, rytuałami, fanatyzmem, fałszem, arogancją, kłującym w oczy bogactwem i bezpardonową walką o rząd dusz, polityczne wpływy i dobra doczesne. Mówiąc otwarcie, uważam Kościół katolicki za system totalnej władzy, który dawno temu porzucił naukę Mistrza z Nazaretu i od wieków wciska nam kit i ciemnotę, czyniąc więcej zła niż dobra. Nawet uwzględniając szlachetne wyjątki – znam paru duchownych z prawdziwego zdarzenia – nie chcę mieć z tym nic wspólnego, choć w dzieciństwie zostałem naznaczony katolickim piętnem, którego zdaje się nawet akt apostazji nie zmywa. Kościół jest klubem, do którego przyjmują na wieki wieków. Mądrze mówił Lec: „Wolę napis »Wstęp wzbroniony« niż »Wyjścia nie ma«”.
Moje przekonania na pewno wystarczają, żeby dla mnie i dla takich jak ja nie było miejsca w ojczyźnie, która ma wprawdzie Chrystusa za króla, ale nie jest krajem chrześcijańskim – co najwyżej katolickim, w złowrogim sensie, jaki temu słowu nadali przed wojną falangiści z ONR, tworząc pojęcie Katolickiego Państwa Narodu Polskiego – dzisiaj przywracane.
Krótko mówiąc, perspektywa wyprawy na Antarktydę staje się coraz bardziej realna. Na Antarktydzie, mam nadzieję, nie ma prawdziwych Polaków – byłoby im za zimno w wygolone łby, a i z braku „Żydów polarnych” nudziliby się bez zajęcia. Eksksiądz Międlar nie miałby przeciw komu prowadzić krucjaty, chyba że nawoływałby do walki z mewami, te jednak trudno zdzielić w locie kijem bejsbolowym, nawet takim, który ozdobiony jest znakami Polski Walczącej.
Do Antarktydy nie docierają (chyba?) fale rozgłośni toruńskiej, lecz fale Oceanu Południowego, który mimo obiecującej nazwy nie zastąpi źródeł geotermalnych, tak pożądanych przez obrotnego cwaniaczka z Radia M.
Wieczna zmarzlina nie pozwala ani na uroczyste pochówki żołnierzy wyklętych, ani tym bardziej na rozkopywanie grobów dla udowodnienia paranoicznej tezy, choć kto wie, może trudności, jakie piętrzy klimat, może by tylko podnieciły politycznych nekrofilów?
Co do ptactwa, to na bezkresnym śniegu nie zoczysz choćby śladu kaczej łapy, za to masowo występują pingwiny – niegroźne i sympatyczne nieloty, które nie kwaczą co miesiąc, stojąc na stołku.
Albatrosów nikt nie „szczuje co kroku” (że zacytuję Baudelaire’a w przekładzie Szymborskiej). Foki nie popadają w słowotok jak szefowa Kancelarii Rady Ministrów, a wieloryby tylko gabarytami przypominają pewną panią poseł, która żre ostentacyjnie podczas posiedzeń Sejmu i nawet żrąc nie przestaje pleść baliwerni.
Pani minister od szkół mogłaby co najwyżej reformować system oświaty bezkręgowców, bo na tym etapie ewolucji zatrzymały się jej kompetencje.
Mimo niskich temperatur na Antarktydzie żyją wprawdzie wszy, nicienie i pierwotniaki, ale nie zahibernowały się kreatury pokroju pewnego prokuratora z czasów stanu wojennego, a najczarniejsza noc polarna i tak jest jaśniejsza niż umysły sprawujących władzę.
Na całym kontynencie są tylko dwie kaplice – widoczny na antarktycznym niebie Krzyż Południa nie bardzo się nadaje do celebrowania polskiego mesjanizmu, bo jakże by to było wołać do gwiazdozbioru: „Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem Polska jest Polską, a Polak Polakiem”? Trudno też nazwać Antarktydę rajem dla księży pedofilów – ileż to warstw ubrania trzeba by pokonać, żeby trochę sobie pomacać. A i o ufne owieczki niełatwo.
Już nie wspomnę o pospolitych, pazernych plebanach: gdzie tacy mieliby się popisywać swoimi mercami i beemami? Bo jechać po kolędzie czy z wiatykiem sankami to w tych sferach chyba nie uchodzi.
Wreszcie Antarktyda jest obszarem, który nie stanowi żadnego państwa, więc i prezydenta nie ma. Zresztą co by tam robił? O leśne ruchadełka trudno, bo i lasów nie uświadczysz. A i Doda Dudzie nie dałaby podziwiać swoich tylnych wdzięków, jako że mrozy, panie, panują siarczyste i kuper mogłaby sobie przeziębić.
Antarktydę nazywają biegunem wiatrów. Ale nie są to wiatry historii.
Cóż więc pozostaje mi innego niż spakować manatki – ciepłe gacie, swetry i czapkę z nausznikami? Obiecuję jednak, że zgrabiałymi od mrozu palcami będę wystukiwał na zlodowaciałym laptopie felietony, być może pod nowym tytułem: Zimny drań. A na razie zostawiam Szanownych Czytelników z „myślą nieuczesaną” Leca: „Niektórzy muszą śmiać się do łez, inni mogą sobie zwyczajnie płakać”.
5-12-2016
Oglądasz zdjęcie 4 z 5