Współpraca się opłaca?
Był kiedyś w telewizji program Mamy cię! – mnożąc absurdy, a jednocześnie dbając o pozór powagi, wkręcano Bogu ducha winnych obserwatorów w jakieś niedorzeczne sytuacje. Im większy absurd, tym większy rozmach w uprawdopodabnianiu sytuacji. Raz nawet zgaszono światła w całym Pałacu Kultury. Holender tułacz w Teatrze Wielkim – to, jak wygląda, i to, co mówią o nim reżyser i dyrektorzy łódzkiej opery – to, mam wrażenie, podobny rodzaj figla, tylko – nie wiedzieć czemu – bez finałowego okrzyku „Mamy cię!”. Chyba że ten okrzyk dopiero mamy usłyszeć. Jeśli tak, to tym tekstem dowcip zepsuję.
Pisanie o Holendrze tułaczu wymaga nieco szerszego nakreślenia sytuacji, w jakiej doszło do tej premiery. Nie chodzi mi nawet o trwający właśnie w teatrze konflikt między pracownikami a dyrektorem Wojciechem Nowickim – nie pierwszy to spór i zapewne nie ostatni, bo Teatr Wielki od kilku lat jest nie tyle miejscem wybitnych produkcji operowych i artystycznych doznań, co sceną burzliwych sporów i afer. W odmętach tych waśni niechybnie utonąłby nawet Holender tułacz i każdy inny czart. O sprawach pisano, a co najmniej jednego z autorów dyrekcja Wielkiego straszyła potem prawniczym pismem: znać, że dziennikarz pisał ciekawie1. Wracam zatem do sedna sprawy, tym bardziej że nie interesują mnie konflikty, wręcz przeciwnie – interesują mnie przyjaźnie, sojusze, zwłaszcza te międzynarodowe, o które właśnie wzbogacił się Teatr Wielki.
Otóż jeśli wierzyć relacji Eraldo Salmieriego – dyrektora artystycznego łódzkiej sceny – Holender tułacz znalazł się w Łodzi dzięki rozległym znajomościom dyrektora i hojności Renate Doppler – dyrektor Richard Wagner Festival Wels. Jak wyjaśniał w wywiadzie udzielonym łódzkiej „Gazecie Wyborczej” Salmieri, został on zapytany przez śpiewaków austriackiego festiwalu o możliwość wystąpienia w Łodzi; propozycja ta została rozważona przez obu dyrektorów, a ostatecznie wsparta hojnym gestem Renate Doppler, która podarowała Teatrowi Wielkiemu dekoracje i kostiumy wcześniej wykorzystane podczas spektakli w Wels. I tak dzięki wspaniałej międzynarodowej kooperacji – jak sugeruje dyrektor Salmieri – Łódź po ponad dwóch dekadach znów zobaczyła Holendra tułacza, i to jeszcze inscenizowanego przez specjalistów od Wagnera. Bo rzeczywiście z materiałów prasowych można się dowiedzieć, że festiwal w Wels znany jest jako alternatywa wobec „teatru reżyserskiego” i Bayreuth, goszczą na nim najwybitniejsi śpiewacy specjalizujący się w repertuarze Wagnerowskim, także Herbert Adler, stały reżyser rzeczonego festiwalu, uchodzi za wybitnego znawcę Wagnera, czego dowodem jest jego artystyczna biografia… Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem ani nawet porucznikiem Borewiczem, aby wyczuć, że gdzieś w tym wszystkim musi być jakiś haczyk.
Aby rozpocząć skuteczne poszukiwania haczyka, należy po pierwsze rozwikłać zagadkę tajemniczego festiwalu w Wels. Jeśli widzom, teatromanom, a nawet przemądrzałym teatrologom wspomniany festiwal niewiele mówi, nie powinni z tego powodu odczuwać dyskomfortu. Pisząc o festiwalu w Wels, używam przymiotnika „tajemniczy”, ponieważ w istocie festiwal ów, wbrew temu, co sugerują włodarze Teatru Wielkiego, nie jest mekką wielbicieli Wagnera, a nawet wielbicieli jego „wiernych” inscenizacji. Nie jest też żadną alternatywą dla Bayreuth. Festiwal w Wels jest inicjatywą półprywatną i wydarzeniem o zasięgu lokalnym, powstał w roku 1989 w prowincjonalnej miejscowości, w dość przypadkowych okolicznościach. Ojciec Renate Doppler w latach osiemdziesiątych odziedziczył teatr wraz z przylegającym do niego hotelem – jako sprawny przedsiębiorca i wielbiciel Wagnera postanowił zorganizować w Wels festiwal, a gościom zaproponować nocleg między innymi w przylegającym do teatru hotelu. Nie wiem, jakie ambicje mają dyrektorzy austriackiego festiwalu (poza ambicjami biznesowymi), ale nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że jest to impreza absolutnie niewidoczna na teatralnej mapie Austrii (o Europie nawet nie wspominam). Podczas każdego festiwalu pokazywane jest jedno, niekiedy dwa przedstawienia – od ponad dekady ich reżyserem jest Herbert Adler. Festiwal ma więc dość stały, żeby nie powiedzieć ciągle ten sam repertuar i jest niezwykle kameralny – ten sam reżysersko-scenograficzno-dyrygencki team, jak również praktycznie ciągle ta sama publiczność. W dużej mierze jest to publiczność wykupująca za trzysta euro weekendową wycieczkę autokarową do Wels z pobytem w hotelu, powitalnym drinkiem i wieczorem na Wagnerowskim festiwalu wliczonym w cenę. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość organizatorom i potwierdzić, że na festiwalu rzeczywiście pojawiali się śpiewacy repertuaru Wagnerowskiego (trudno sobie wyobrazić, aby mogłoby być inaczej), w tym kilku solistów współpracujących z Bayreuth, jak również kilku rozpoznawalnych dyrygentów, ale na tym lista sukcesów się kończy. O festiwalu w Wels mówi się i pisze tylko w Wels, a niedługo nie będzie się mówić i pisać wcale, albowiem już w maju festiwal zwija żagle. Przyczyny zamknięcia festiwalu są zresztą dość oczywiste: niewielkie, zaledwie pięćdziesięciotysięczne Wels nie chce dokładać się do imprezy, w której udział bierze garstka kuracjuszy z wagnerowskiego all inclusive, stanowiących wierną publiczność „wiernych” inscenizacji Wagnerowskich. Tym bardziej że organizatorzy festiwalu (w tym jego stały reżyser, czyli Herbert Adler) nie produkują nowych inscenizacji, lecz nieustannie, czasami nawet z roku na rok, odgrzewają stare produkcje. I tak Holender tułacz, którego dzięki przedsiębiorczości dyrektorów Salmieriego i Nowickiego można od kilku dni zobaczyć w Łodzi, to spektakl do cna wyeksploatowany w Wels, gdzie pokazywany był w latach 2006, 2007, 2008, 2014 i gdzie pokazywany już nie będzie ze względu na rozwiązanie festiwalu. Tymczasem dyrektor Salmieri na łamach „Dziennika Łódzkiego” mówi: „Nie jest tak, że wybraliśmy tę operę, bo festiwal w Wels miał ją akurat w repertuarze”2. Ależ oczywiście, że łódzcy dyrektorzy wybrali tę operę, ponieważ festiwal w Wels miał ją akurat w repertuarze i chciał się jej pozbyć. Trzeba jednak przyznać, że podjęty wybór nie ma właściwie większego znaczenia, bo Wels nie ma do zaoferowania nic poza anachronicznymi inscenizacjami Adlera, które należałoby oglądać raczej jako przykład obiektu z kolekcji obwoźnego salonu osobliwości.
I tutaj wracam do pytania: kto więcej zyskał na współpracy z Austriakami – dyrektorzy Nowicki i Salmieri czy może dyrektor Doppler, która zutylizowała w łódzkim teatrze swoje stare dekoracje (a grupka twórców spektaklu raz jeszcze odcięła kupony od inwestycji)? Mimo woli przychodzi mi na myśl stary żart motoryzacyjny, kończący się puentą: „Niemiec płakał, jak sprzedawał”. Wręcz słyszę, zresztą nie takie ciche, westchnienie ulgi Renate Doppler, że wypchnęła z Wels Holendra…, zwłaszcza że tym samym sposobem udało się przedsiębiorczej dyrektor zhandlować kilkakrotnie granego Lohengrina, i to do… Omanu. Jak wiemy, Sułtanat Omanu to kraj koneserów talentu Wagnera – z pewnością tamtejsi widzowie, biegli w europejskiej sztuce reżyserii, docenią innowacyjność inscenizacji Adlera. Polscy widzowie talent reżysera docenić powinni, bo – jeśli dobrze rozumiem Salmieriego – niemiecki reżyser inscenizuje Wagnera w jedyny słuszny sposób, czyli „wiernie”. Warto w tym miejscu zajrzeć do wspomnianego przeze mnie wcześniej wywiadu w „Gazecie Wyborczej”, bo jest to lektura nad wyraz ciekawa i uzasadnia moje przypuszczenia, że uczestniczymy w figlu „Mamy cię!”. Wywiad, którego głównymi bohaterami są Salmieri i Adler, każe bowiem wątpić, czy rzeczywiście łódzka scena dobiła tak dobrego targu z teatrem w Wels. Najciekawszą częścią tej rozmowy wydaje się fragment, w którym to rozmówcy dokonują krytycznej oceny osiągnięć inscenizacyjnych Franka Castorfa. Dziennikarka pyta obu artystów o realizację Pierścienia Castorfa, pokazywaną niedawno w Bayreuth. „Nie widzę sensu w zamianie złota na naftę. Złoto wciąż jest w cenie, poza tym ma znaczenie symboliczne” – odpowiada dyrektor Salmieri. „Pierścień Castorfa – mówi – to brak szacunku dla Wagnera, a jeśli nie respektujesz artysty, nie powinieneś sięgać po jego kompozycje. Nikt nie zmienia kolejności stron w Robinsonie Crusoe ani kolorów w dziełach malarzy”3. Tym samym dyrektor Salmieri znalazł receptę nie tylko na inscenizacje Wagnera, ale współczesne inscenizacje klasyki w ogóle: „respektuj artystę”. Cokolwiek by to miało znaczyć. „Respektuj artystę” – to znaczy co? Zrób archeologizującą rekonstrukcję? Owszem, przygotowuje się takie spektakle: czasem wychodzą lepiej (słynne Trzy siostry Petera Steina, wierna kopia spektaklu Stanisławskiego), czasem niestety gorzej (rekonstrukcja Wesela zrobiona przez Paradowskiego, Raszewskiego i Gota w roku 1973). Problem w tym, że spektakl Adlera – o czym za chwilę – na pewno nie rekonstruował Wagnerowskiej prapremiery. To była taka „stylizacja na bliżej nieokreślony antykwaryzm”, realizowana zresztą niekonsekwentnie. Z punktu widzenia dzisiejszego teatru – był to najbanalniejszy skansen.
Skansen, który doskonale wpisuje się w realizowaną politykę programową dyrektorów łódzkiej opery, nawet jeśli zapewnia się nas o artystycznych pretensjach Teatru Wielkiego. „Łódzki teatr – zapewniał na łamach «Dziennika Łódzkiego» Salmieri – ma legitymacje ku temu, by sięgać po coraz bardziej zaawansowany stylistycznie repertuar, a dzięki temu rozwijać się”4. O to, czy Holender tułacz jest bardziej „stylistycznie zaawansowany” od poprzednich oper w Wielkim, awanturę Salmieriemu powinni zrobić ich reżyserzy. W tym artykule nie mogę opisać wszystkich propozycji repertuarowych tej sceny w ostatnich latach. Intryguje mnie natomiast przekonanie, że łódzki teatr rozwija się dzięki inscenizacji Adlera. Jeszcze bardziej natomiast intryguje mnie buta, z jaką o Castorfie wypowiadają się obaj rozmówcy. Odpowiedź na pytanie, jaka jest różnica między Castorfem a Adlerem, jest niezwykle prosta. Castorf jest dyrektorem jednej z najważniejszych scen europejskich, laureatem wielu międzynarodowych i prestiżowych nagród, jego spektakle grane są na największych festiwalach na świecie (w Awinionie, na Berliner Theatertreffen, Wiener Festwochen itd.). Krótko mówiąc: dla współczesnego teatru europejskiego Castorf jest tym, kim Freud dla dwudziestowiecznej psychologii. Tymczasem Herbert Adler od kilkunastu lat grany jest w Wels – tylko w Wels, a jego nazwisko można znaleźć co najwyżej na lokalnych portalach internetowych, donoszących o kolejnych wznowieniach jego przedstawień w ramach festiwalu, który w ogóle nie powinien nazywać się festiwalem. Jeśli zaś chodzi o podkreślaną przez dyrektorów niechęć do „teatru reżyserów” – zaznaczam, że tak zwana „wierność klasykom” to w sumie kwestia co najmniej drugorzędna. Wystarczy spojrzeć choćby na prace Andrei Breth, żeby wiedzieć, że Adler nie jest przecież jedynym reżyserem, który odwrócił się plecami do Regietheater. Ale znów to samo – o współpracę z Breth zabiegają największe europejskie teatry, inscenizacji Adlera nie chce już oglądać nawet prowincjonalne Wels i – to co najmniej równie ważne – nie chcą ich finansować lokalne władze.
Jakiego zatem teatru nie chce już oglądać i finansować Europa, a jaki musimy oglądać i finansować w Łodzi? Holender tułacz to inscenizacja tak przewidywalna, że aż boli – bolą zwłaszcza oczy, a nie uszy. Na scenie mamy tekturowe domki, finezyjnie zbite skrzynki, mocowanie schodów zgrabnie „obrośnięte” murkiem z
Jak dyrektor wyobraża sobie dalszą współpracę z festiwalem, który za niespełna cztery miesiące przestaje istnieć.kamieni, a nawet dwa okręty. Wprawdzie widz dopiero po dłuższej chwili zaczyna zdawać sobie sprawę, że Daland w istocie przybija do brzegu na prawdziwym okręcie, który prawie cały (poza fragmentem dziobu) został ukryty w kulisach, przez co wygląda najwyżej na rybacką łódkę, ale mniejsza o to. Drugi z okrętów jest już bowiem bardziej wystawny – to piękny trójmasztowiec Holendra, okręt widmo z krwistoczerwonymi żaglami – jeden z nich będzie zresztą od czasu do czasu powiewał niczym rozciągnięte na sznurze prześcieradło. Na okręcie Holendra poza tytułowym bohaterem stacjonuje jeszcze jego załoga – z moich wyliczeń wynika, że jest to czterech marynarzy, ale w tym wypadku zapewne liczy się efekt, a nie czynnik ilościowy. Obecne na scenie zjawy, w sfatygowanych płaszczach i z pobielanymi twarzami, jeśli zamieszkują jakiś koszmar, to nazywa się on „złym teatrem dla dzieci”. Nic dziwnego, że moja uwaga koncentrowała się na Eryku, postaci w jakimś sensie tragicznej: to narzeczony Senty, który musi ustąpić miejsca nowemu obiektowi westchnień swojej ukochanej. Biedny Eryk w inscenizacji Adlera naprawdę może czuć się pokrzywdzony przez los, zwłaszcza że Dietmar Solt – autor podarowanych Łodzi dekoracji i kostiumów – zmusił go, aby pomiędzy skandynawskimi domkami myśliwy przechadzał się w bawarskim stroju. Nigdy wprawdzie nie słyszałam o bawarskich myśliwych polujących na norweskim wybrzeżu, ale domyślam się, że taki Bawarczyk bliższy jest sercu dojrzałej publiczności z Wels: na łódzkiej scenie, pośród „respektujących artystę” marynarzy, Eryk miał w sobie najwyżej coś z hipstera. Powiewem nowoczesności miały być – jak sądzę – wyświetlane za plecami bohaterów animacje: obraz rozszalałego morza, kłębiących się chmur, zachodu słońca, statku itd. Miały być, ale nie były, bo animacje te (zwłaszcza błyskawice rozdzierające niebo) przywodzą na myśl animacje z gier komputerowych z połowy lat dziewięćdziesiątych. Przy okazji polecam odwiedzenie strony internetowej reżysera5 – zamieszczone tam zdjęcia z jego premier pozwalają podejrzewać, że te same animacje wykorzystywane są na zmianę w kilku różnych inscenizacjach. Cóż za oszczędność! Dobrze, że u Wagnera zawsze jest dużo wody (a to morze, a to Ren) – zawsze można wstawić ten sam obraz, bez względu na to, czy na scenie gra się akurat Holendra tułacza, czy Tristana i Izoldę. Z pewnością jednak animacje te są w Wels ciekawą odmianą po wcześniejszych pracach duetu Adler i Solt (na marginesie dodam, że Dietmar Solt, podobnie jak Adler, jest w Wels scenografem przez zasiedzenie). Dlaczego jednak dekoracje te są ciekawą odmianą? Bo – w porównaniu z wcześniejszymi pracami – i tak wnoszą powiew świeżości. Gdzie tam powiew… Prawdziwą bryzę!
A teraz czas na fundamentalne pytanie: czemu poświęcam tej premierze aż tyle uwagi i męczę czytelnika tak długimi opowieściami? Oto wyjawiam powody i obiecuję, że na koniec okraszę je niespodzianką, namawiam więc znudzonych czytelników, aby dotrwali do końca lektury.
W książce Kryzys muzeów. Globalizacja kultury Jean Clair snuje gorzką refleksję nad kondycją współczesnych instytucji kultury, traktujących pojęcie „zarządzanie” jako synonim słowa „kupczenie”. Autor zauważa między innymi, że wiele instytucji kultury opiera dziś swoje działania na mnożeniu pseudokulturalnych wydarzeń, generujących koszty, które – choć pozornie niższe niż w wypadku normalnej działalności czy tym bardziej działalności ambitnej – w żadnej mierze nie odzwierciedlają prawdziwej rangi tych wydarzeń i de facto przynoszą więcej szkody niż pożytku miastom będącym gospodarzami takich wydarzeń. Zwraca uwagę przede wszystkim na specyficzne firmy czy stowarzyszenia, które wyspecjalizowały się w zarobkowym produkowaniu obwoźnych propozycji artystycznych (Clair pisze o wystawach): mają jakiś magnes, który przyciąga uwagę powierzchownych odbiorców kultury (zwykle to jakieś nazwisko, które rozpozna nawet laik), ale nie są to propozycje wnoszące cokolwiek do współczesnej rozmowy o sztuce. Te wydarzenia umieją się reklamować, przemawiają do wyobraźni krytyków „zbyt drogiej” i „zbyt dziwacznej” sztuki, ale w żadnym wypadku nie należy ich uznać za uzupełnienie (czy tym bardziej zastąpienie) misyjnej działalności publicznej instytucji kultury. Refleksja jednego z najciekawszych współczesnych kuratorów sztuki wydaje mi się niezwykle adekwatna do sytuacji Teatru Wielkiego (i nie tylko tej instytucji). Nie wątpię, że Holender tułacz, który w Łodzi zostanie pokazany jeszcze jesienią, znajdzie swoich widzów, a niektórym z nich może nawet przypadnie do gustu (na bezrybiu i rak ryba?). Czy jednak dyrektorzy łódzkiej sceny muszą wmawiać widzom, że ci uczestniczą w teatralnej uczcie, że festiwal w Wels jest renomowanym festiwalem, a Herbert Adler to gwiazda niemieckojęzycznego teatru, od którego Frank Castorf powinien pobierać korepetycje z inscenizowania Wagnera i lekcje odróżniania złota od ropy? Ale można zadać w tym miejscu jeszcze inne pytanie: jak doszło do sytuacji, że dyrektorzy Teatru Wielkiego bez drgnięcia powieki wmawiają publiczności (a tym samym swojemu organizatorowi, którym jest Urząd Marszałkowski), że dostając dekoracje i kostiumy z Wels, złapali Pana Boga za nogi?
A teraz będzie obiecana niespodzianka. Cytowany już wcześniej artykuł z „Dziennika Łódzkiego” kończy się zapowiedzią, która brzmi jak groźba: „Dyrektor Wojciech Nowicki zapowiedział, że Holender tułacz zostanie zaprezentowany trzy razy w styczniu, a potem dwukrotnie jesienią. Liczy też na dalszą współpracę z Wagnerowskim festiwalem. Widzi nawet szansę zorganizowania go w Łodzi”. Zastanawia mnie, jak dyrektor wyobraża sobie dalszą współpracę z festiwalem, który za niespełna cztery miesiące przestaje istnieć. Nie słyszałam jeszcze nigdy o kontynuowaniu współpracy z instytucją widmem. Mam zatem podejrzenia, że owa „szansa” przeniesienia festiwalu do Łodzi – abstrahując od tego, jak kuriozalny jest ten pomysł – to w istocie groźba eksportowania na naszą scenę kolejnych produkcji wycofanych z Wels. Jeśli dobrze rozumiem intencję dyrektora, to w najbliższym czasie możemy zobaczyć nawet pięć inscenizacji (niektóre wyprodukowane równo dwadzieścia lat temu), wszystkie w reżyserii Herberta Adlera i Günthera Schneidera-Siemssena (w przypadku przedstawień powstałych do roku 2002). Niektóre z nich to prawdziwe hity – Parsifal pokazywany był w Wels już pięciokrotnie, zaś Tristan i Izolda w maju tego roku pojawi się na scenie po raz szósty. Nie mam wątpliwości także co do tego, że przy odrobinie szczęścia moglibyśmy odkupić, wypożyczyć, a może nawet dostać w prezencie także Lohengrina, który ma już niedługo cieszyć oczy w Omanie. Może dekoracje będą trochę sfatygowane, ale, jak mawia stare porzekadło, darowanemu koniowi… Castorfa to niech sobie grają w Bayreuth i na innych festiwalach sztuki zdegenerowanej. U nas, w Teatrze Wielkim w Łodzi, będziemy respektować artystów (z Wagner all inclusive) i bawić się, nie od dzisiaj, w grę-figiel „Mamy cię!”. Zapominając, że żart powinien być krótki.
4-02-2015
1 Autorem serii tekstów i na łamach portalu e-teatr i odbiorcą kuriozalnego listu od prawnika dyrektora Teatru Wielkiego był Michał Centkowski. Por. http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/173432.html.
2 http://www.dzienniklodzki.pl/artykul/3722982,lodz-zabrala-holendra-opera-richarda-wagnera-w-teatrze-wielkim-zdjecia,id,t.html.
3 http://lodz.gazeta.pl./lodz/1,35153,17297397,Prezent_z_Austrii___Holender__w_Teatrze_Wielkim.html#ixzz3PyydrC9K
4 http://www.dzienniklodzki.pl/artykul/3722982,lodz-zabrala-holendra-opera-richarda-wagnera-w-teatrze-wielkim-zdjecia,id,t.html.
5 http://herbert-adler.eu/index.html.
Sprostowanie Teatru Wielkiego w Łodzi do artykułu Moniki Wąsik Współpraca się opłaca?
Teatr Wielki w Łodzi
Richard Wagner
Holender tułacz
dyrygent: Eraldo Salmieri
kierownictwo muzyczne: Eraldo Salmieri
reżyseria: Herbert Adler
dekoracje: Dietmar Solt
kostiumy: Dietmar Solt
przygotowanie chóru: Waldemar Sutryk
obsada premierowa: Stanisław Kierner, Jukka Rasilainen, Grzegorz Szostak, Robert Ulatowski, Wioletta Chodowicz, Astrid Weber, Elwira Janasik, Agnieszka Makówka, Olga Maroszek, Clemens Bieber, Dominik Sutowicz, Łukasz Załęski
chór i orkiestra Teatru Wielkiego w Łodzi
premiera 25.01.2015
Oglądasz zdjęcie 4 z 5
Powiązane Teatry
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.