Wstyd

Ja i Beatrix, reż. Lech Mackiewicz, Teatr Lubuski w Zielonej Górze
aAaAaA

Wstyd – to uczucie towarzyszyło mi przez większość spektaklu Ja i Beatrix Jerzego Safjańskiego w reżyserii Lecha Mackiewicza w Teatrze Lubuskim w Zielonej Górze. Było mi wstyd za brak poważnego podejścia do widza, wstyd za to, co zobaczyłam i usłyszałam. Zawsze staram się, nawet w spektaklach, które uważam za złe, znaleźć jakiś punkt zaczepienia, jaki pozwoliłby mi napisać o przedstawieniu coś dobrego. Autorzy tego produktu takiej szansy mi nie dali.

Ja i Beatrix to nie jest zły spektakl, to hucpa w czystej postaci i nie przykryje tego nawet nazwanie przez reżysera swojego wytworu mianem „swoistego »antyteatru«”.

Wiem, że to mocne słowa, ale niestety prawdziwe. W tym spektaklu nie ma nic, co by go ratowało. Tekst jest sztampowy i grafomański, napisany bez pomysłu, dający się sprowadzić do kopiowania mowy „prostego człowieka”, to jest takiego, który spędza dzień pod przysłowiową „budką z piwem”, a reżyseria po prostu nie istnieje, bo trudno za nią uznać usadzenie aktora najpierw w kącie na proscenium, a potem postawienie go na środku sceny przed mikrofonem. A… przepraszam, Ja i Beatrix miało jedną dobrą stronę – trwało czterdzieści minut (choć zgodnie z informacją na stronie teatru powinno być o jedną czwartą dłuższe). W imieniu swoim oraz reszty widzów bardzo dziękuję temu, kto zdecydował się dokonać tak dużego skrótu. Pozwoliło to dotrwać większości widzów do końca, bo byli i tacy, którzy poddali się po dwudziestu kilku minutach i wyszli.

W zasadzie nie ma większego sensu opisywać tego produktu, a analizować nie ma tam czego. Wiem jednak, że moją bardzo kategoryczną ocenę muszę uzasadnić. Scenografia tego przedstawienia sprawia wrażenie bardzo przypadkowej (pewnie dlatego nikt nie przyznał się do jej autorstwa): jakieś poprzykrywane tkaninami meble, statyw do mikrofonu, z którego zwisa kabel do wzmacniacza, a w tle fototapeta z jakimś wielkim miastem. Cała ta przestrzeń nie jest jednak wykorzystywana. Spektakl zaczyna się całkiem nieźle. Na widowni pali się jeszcze światło (i nie zgaśnie do końca, ale o tym jeszcze nie wiemy), kiedy z boku, w przejściu pojawia się jedyny aktor tego spektaklu – Marek Sitarski. Wydaje dźwięki z harmonijki ustnej (bo gra to jeszcze nie jest), a następnie zwraca się wprost do nas – widzów. Opowiada o tym, jak jeszcze w Peerelu kupił sobie w składnicy harcerskiej harmonijkę i nauczył się na niej grać, ale ponieważ pierwszy raz chwycił ją odwrotnie, teraz już właśnie tak gra. Ten pierwszy moment to dobre zadzierzgnięcie kontaktu z widzami, choć powtarzanie kilka razy tego, że harmonijka to poręczny instrument, bo kontrabasu do kieszeni by nie wsadził, przypomina opowiadanie nieśmiesznego dowcipu przez bardzo wytrwałego żartownisia. Takich czerstwych żartów w przedstawieniu było więcej, ale nikt z widzów na spektaklu, na którym byłam, nie śmiał się z nich. Od czego jednak są koledzy aktorzy? Ci siedzący w ostatnim rzędzie wybuchali śmiechem, ale nie udało się im nim zarazić. Snując swoją opowieść o harmonijce, mężczyzna siada, wyciąga puszkę piwa i zapala papierosa. Przez połowę spektaklu wypali ich w sumie cztery – raz za razem, zadymiając widzów ponad miarę. Palenie w miejscach publicznych jest zabronione, nie znam żadnego przepisu, który zwalniałby teatry z tego obostrzenia. To kopcenie aktora było pierwszym sygnałem, że teatr ma swoich widzów w głębokim poważaniu, nie liczy się z ich drogami oddechowymi, bo „artyści” robią „sztukę”, „antyteatr” i w ten sposób przybliżają nam prawdę postaci. (Tak przy okazji teatry umieszczają w swoich programach informacje o użyciu świateł stroboskopowych, bo dla niektórych widzów może to być groźne dla zdrowia, podobnie jak dym tytoniowy dla np. astmatyków. Lubuski Teatr o dymie nie uprzedza). Trzymanie w rękach papierosa i popijanie piwa z puszki najwyraźniej zostało uznane za wystarczający pretekst dla zwolnienia aktora (i reżysera) z prób stworzenia jakiejś gry i sytuacji scenicznej.

Postać zaczyna snuć opowieść o swoim rozkładzie dnia, co jakiś czas obsesyjnie wracając do „dup”, które mu dawały, ale głównie jednak nie (dawały). W reżyserskiej zapowiedzi spektaklu można przeczytać, że to „gorzki obraz emigracji i gorzki obraz świata z perspektywy autsajdera [pisownia oryginalna], jakim jest narrator”. Tyle że narrator, poza tym, że popija piwko i pali jednego papierosa za drugim, nie prezentuje żadnego „obrazu emigracji”, a jedynie samego siebie – prymitywa, który nie pracuje i tylko, w sposób strasznie płaski i monotonny, mówi o „dupach” i przechwala się własną męskością (włosy na klacie). Wiem, że to też może być „prawda o emigracji”, ale autor tekstu pozostaje wyłącznie na poziomie takiego właśnie pierdolenia o dupie Maryni – tekst chwilami jest obsceniczny, ale nie otwiera to żadnego drugiego dna, jest po prostu epatowaniem prymitywną seksualnością. Emigracji, poza kilkoma napomknieniami, że w Europie dupy zachowują się inaczej, w tym nie ma. Takie prymitywy żyją w swoich krajach i żaden wyjazd nie jest im potrzebny do tego, by coś takiego jak bohater „przeżywać”. Właśnie ta jednowymiarowość tekstu, w której autor nie potrafił przekonać, że chce powiedzieć coś więcej niż tylko posadzić na scenie ludzki okaz jak z życia, mówiący o niezaspokojonych potrzebach seksualnych i prezentujący niezbyt skomplikowany obraz kobiet, powodowała, że słuchać się tego nie dało, ponieważ literacko i językowo tekst pozostawał na poziomie monologu spod budki z piwem. Jeśli by przyjąć, że w ten sposób twórcy pragnęli zaprosić „realność” na scenę, to powinni jednak pamiętać, że widzowie przyszli do teatru. Gdyby chcieli posłuchać niewprawnych monologów spod budki z piwem, pewnie poszliby właśnie tam.

Reżyser nie miał najwyraźniej pomysłu, jak tę historię pokazać. Próbował co prawda przekonać – znów w tekście w programie – że jest to „historia odarta z teatralności”, ale nie udało mu się dzięki temu zabiegowi „mocniej dotrzeć do odbiorcy”. Narrator po prostu siedzi w jednym miejscu przez większość spektaklu i nic więcej. Kiedy doszedł do historii swojego podwójnego związku z Beatrix, którą oglądał na plaży i którą w końcu zabił młotkiem, oraz plastikowej seks-lalki, którą też nazwał Beatrix i z którą dla odmiany uprawiał seks, stanął przed mikrofonem i odczytywał fragmenty z zeszytu. Kiedy aktor znów zagrał na harmonijce, a następnie wyszedł, rozległy się rachityczne brawa zainicjowane przez siedzących w ostatnim rzędzie reżysera i aktorów Lubuskiego Teatru. Sitarski wyszedł, ukłonił się, brawa zamilkły, a skonfundowani widzowie (to już?) jeszcze długo siedzieli w fotelach.

Lech Mackiewicz jest jedynym znanym mi przypadkiem etatowego aktora, który tak dużo reżyserowałby w jednym (swoim) teatrze. Dwie z trzech premier w tym sezonie są jego autorstwa, w poprzednich sezonach też pojawiała się w Zielonej Górze przynajmniej jedna. Zrozumiałabym taką „nadprodukcję” Mackiewicza, gdyby tworzone przez niego w Lubuskim przedstawienia były wybitne. Tak niestety nie jest, a sądząc z tego, jak szybko znikają z repertuaru, nie przepada za nimi także publiczność. Autor tekstu Jerzy Safjański to także twórca scenografii do poprzedniej premiery Mackiewicza – Szklanej menażerii. Obaj panowie, jak można przeczytać w ich biogramach, tworzyli razem w Australii Teatr Auto Da Fé. Jeśli ich wspólne spektakle mają być wyznaniem wiary, to nie mam nic przeciwko temu, by owe wyznania składali w mniej publicznych okolicznościach. We mnie ich spektakl obudził ducha inkwizycji.

19-12-2016

 

Teatr Lubuski w Zielonej Górze
Jerzy Safjański
Ja i Beatrix
reżyseria: Lech Mackiewicz
obsada: Marek Sitarski
premiera: 12.11.2016

Ja i Beatrix, reż. Lech Mackiewicz, Teatr Lubuski w Zielonej Górze

Oglądasz zdjęcie 4 z 5

Powiązane Teatry

Logo of Lubuski Teatr im. Leona KruczkowskiegoLubuski Teatr im. Leona Kruczkowskiego

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit. Suspendisse varius enim in eros elementum tristique. Duis cursus, mi quis viverra ornare, eros dolor interdum nulla, ut commodo diam libero vitae erat. Aenean faucibus nibh et justo cursus id rutrum lorem imperdiet. Nunc ut sem vitae risus tristique posuere.