Zrzędność i przekora: List do Piotra
Drogi Piotrze, śpieszę z odsieczą, bo w komentarzach pod Twoim felietonem widzę, że napadają na Ciebie jacyś harcownicy – odważni, bo anonimowi. Pisanie anonimów budzi we mnie odrazę – tym chętniej staję przy Tobie, we dwóch będzie nam raźniej. Oczywiście, nie mam żadnych sił w odwodzie – może poza siłą spokoju, a zbrojny jestem co najwyżej w nazwisko, jak Gerwazy w swój rapier (Zapewne Pan o moim słyszał Scyzoryku,/ Sławnym na każdym sejmie, targu i sejmiku).
Pewnie pamiętasz popularny za naszych młodych lat dowcip o dwóch Czechach? Jeden mówi do drugiego: „Zdenku, komuniści zdobyli władzę i będą rządzić po wsze czasy”. A Zdenek na to: „Ja se ne boim, ja mam rakowinu”.
Otóż i źródło mojego spokoju, choć wyniki wyborów nie cieszą mnie, podobnie jak Ciebie; może dlatego, że tak jak i Ty za dużo czytam organu redaktora Michnika. Zresztą, idąc za słynną frazą naszego ulubionego Pilcha, powiedzieć, że czytam, to nic nie powiedzieć – ja do „Gazety Wyborczej” piszę, od dwudziestu sześciu lat; nieregularnie i nieobficie, ale nie wątpię, że i to trochę będzie mi policzone.
Tak między nami Ci wyznam, że wolałbym czytać (o pisaniu nie wspominając) „The Times”, „Le Monde” lub „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Ale mamy, co mamy – jak mawiał Janusz Minkiewicz, „Bydgoszcz – Wenecja północy”…
Jak widzisz, kpię sobie i ironizuję, ale ironia jest moim bogiem i tylko ona pozwala mi żyć – czy będę umiał ironicznie umierać, zobaczymy. Tymczasem popatrz, ilu naszych znajomków, koleżanek i kolegów, a w swoim czasie nawet więcej niż koleżanek i więcej niż kolegów, szykuje się do skoku: będziemy mieli wielu znajomych na stanowiskach i chyba nie tylko w resorcie kultury. Jeśli jakiś dawny koleżka stworzy nam sytuację „prycza w pryczę”, to uczciwie Cię uprzedzam, że chrapię.
Gdyby nie to, że już jakiś czas temu zwekslowałem na boczny tor i z tak zwaną przyszłością nie wiążę żadnych planów – raczej jak Miron Białoszewski modlę się o małe nic złego – to może bym z obecnej sytuacji uczynił cyniczny użytek.
Mam na przykład numer telefonu do pana Q. Prowadziłem kiedyś w Teatrze Polskim dyskusję, w której pan Q. brał udział wraz z Jackiem Kleyffem. Mieliśmy rozmawiać o związkach piosenki z historią, ale pan Q. zaczął od furiackiej napaści na wszystkich, których uważał za ideowych wrogów, poczynając od Kleyffa, a kończąc na Michniku i Komorowskim. Z widowni wspierał go nasz wszędobylski kolega reżyser, skądinąd, jak Ty, rowerzysta. W powietrzu fruwały słowa typu „zdrada”, „hańba” etc. Nigdy przedtem nie byłem fanem pana Q., zresztą prawdę mówiąc większości jego utworów wysłuchałem dopiero w trakcie przygotowań do dyskusji. Nie powiem, żebym w jej wyniku nabrał do pana Q. sympatii – ani jako piosenkarza, ani jako człowieka.
Ale you never know, jak śpiewała Alice Faye, żeby już w kręgu piosenek pozostać. Wyobraźmy sobie, że dzwonię do pana Q., przypominam się i mówię: Panie Pawle, jestem do dyspozycji.
A potem to już idzie jak po sznurku i dostaję nominację, powiedzmy, na ministra sportu – mam w tej mierze wybitne kwalifikacje – i od razu powierzam Ci departament jazdy na rowerze.
Eh, pomarzyć… A na razie zerkam na Telewizję Republika – trzeba się przyzwyczajać do tego nowego, co nadchodzi. Widuję w niej wielu znajomków, takich, którzy kiedyś wraz z nami studiowali, i takich, którzy później byli moimi studentami, jak choćby Czarek Gmyz; ten duży już chłopiec – niedawno został dziadkiem – o ile nie bredzi o trotylu, to bardzo przyjemnie opowiada o jedzeniu i chyba nieźle gotuje; może tylko używa za dużo smalcu.
Teraz zerkam na ekran – a i on na mnie patrzy, jak u Orwella – i widzę roześmianą twarz Maćka Pawlickiego, który jest producentem filmu o katastrofie smoleńskiej; nawet pokaźnych rozmiarów krzyż, który Maciek nosi na piersi, zdaje się radosny. Co mi przypomina, że w felietonie z października 2014 roku pisałem o naszym strajku w Szkole Teatralnej, podczas którego oddawaliśmy się dość zbereźnej zabawie. Pisałem wtedy, że jej pomysłodawcą był – wybacz autocytat – „kolega, którego inicjałów nie chcę ujawniać, ponieważ od wielu lat jest znaczącą postacią w środowisku Prawa i Sprawiedliwości – pełnił nawet ważną funkcję publiczną, a przecież Ojczyzna może go jeszcze wezwać, zwłaszcza gdy w przyszłym roku PiS wygra wybory. Znając moralny reżim i bogobojność tego środowiska, nie chciałbym koledze zaszkodzić, snując kombatanckie wspomnienia o zabawie, która nosiła nazwę »gliglanie brzuszka koło pępuszka…«”.
Teraz będę miał za swoje, prorokować mi się zachciało. Już Maciek mnie pogligla, zwłaszcza że, jak słyszę, wszedł do jakiegoś gremium monitorującego wszelkie wypowiedzi niesprzyjające zwycięzcom.
Monitoring zresztą działa nad wyraz sprawnie, bo na Twój felieton czujny odpór dała, jak widzę, Wanda, ale rozumiesz chyba, Piotrze, że trudno mi bronić Cię przed byłą żoną, na dodatek moją, nie Twoją… Nawiasem mówiąc, jako humorysta mam taką wizję, że PiS, naciskany przez purchawki z episkopatu, wyda dekret unieważniający rozwody, nawet te sprzed ćwierćwiecza. Wizja budzi we mnie tak zwane mieszane uczucia, ale jak śpiewał Monthy Python: always look on the bright side of life – Wanda, jak mówią w mieście, będzie ministrem kultury, więc, starzejący się i chory, ogrzałbym się w blasku władzy. Wprawdzie to nie to samo, co książę małżonek, ale zawsze coś.
Figle, figle, jak mawiała pani Jowialska, a tak naprawdę czuję się jak ten myśliwy z ruskiego porzekadła: Tigra projebat’ i smieszno, i straszno. Co prawda trzydzieści lat temu użyłem tego żartu pisząc do „Dialogu” tekst o dramaturgii Wampiłowa. Puzyna musiał się potem tłumaczyć przed sowiecką ambasadą, która miała mu za złe zamieszczenie antyradzieckiego jej zdaniem artykułu, a w szczególności czepiła się tego tigra, twierdząc, że w języku rosyjskim nie ma takiego powiedzenia.
Jest czy nie ma, wiadomo, o co chodzi: jeśli wszystko potoczy się tak, jak się potoczy, i władzę obejmie Ka-Ku, Ko-Ku, Ka-Ka-Du lub inne Ku-Ku-Na-Muniu, to żart, satyra i ironia raczej mnie nie opuszczą. Wiadomo przecież, że im poważniej, tym śmieszniej, a powagi, a raczej nadęcia i nabzdyczenia, nowe rządy na pewno nam nie poskąpią. A przecież i wśród ludzi niesprzyjających otwarcie PiS-owi zdarzają się osobnicy serio, którzy, niekoniecznie wyznając hasło „Zło śmiechem zwyciężaj”, postępują pryncypialnie i lojalnie jak wszyscy służbiści. Pamiętam solenność, z jaką władze naszej Szkoły, wykonując za poprzednich rządów PiS-u odgórny prikaz, przeprowadzały lustrację wykładowców – było mało zabawnie, bo za odmowę złożenia oświadczenia lustracyjnego można było stracić pracę. Gdyby nie orzeczenie Trybunału Stanu, kilkoro z nas niechybnie by ją straciło.
Do dziś trzymam list rektora w tej sprawie i czytam go, ilekroć jestem w nadmiernie wesołym nastroju.
Pomyśleć, że działo się to w tej samej Szkole, w której za naszych czasów na seminarium u Stefana Mellera czytaliśmy Rodowody niepokornych, Marta Fik zapraszała Jana Józefa Lipskiego na zajęcia, a na strajku odwiedzała nas Halina Mikołajska. No i paru naszym przyjaciołom – dziś prawicowym jastrzębiom – imię Adama nie schodziło z ust…
Dość, Piotrze, bo robię się nostalgiczny, a tu trzeba zebrać się w sobie i lecieć na procesję – dziś Boże Ciało. Więc tylko na koniec jedna kwestia: napisałem petycję wspierającą kandydaturę Jacka Zembrzuskiego na dyrektora Teatru Narodowego. Podpiszesz?
Ściskam Cię, Janusz.
8-06-2015
Oglądasz zdjęcie 4 z 5