Białe włosy i czarne łabędzie
- Opowiedz teatrzyk o włosach.
- Twoich czy moich?
- Twoje są białe i krótkie.
- I dlatego myślisz, że nie mają nic do powiedzenia?
- Na pewno mniej niż ja – odezwał się włos Jaśminowy.
- A ja też mógłbym coś dodać, tylko nie chcę.
- Oj, bo cię każę przyciąć.
- Spokój, bo was uczeszę.
To zawsze działało, choć tylko na chwilę. Włosy Jaśminy są długie i błyszczące, ale zawsze rano trzeba je było długo rozplątywać. Moje były już prawie całkiem siwe i…
- Nie marudź, tylko opowiadaj.
- Który to powiedział?
- Ja.
- Nie, bo ja.
- A właśnie, że ja.
- Było to tak – przerwałem im szybko. – W gęstwinie włosów każdy chciał być najważniejszy, to znaczy każdemu wydawało się, że jest najważniejszy. Nie chciały słyszeć, że tylko razem są piękne. Każdy każdego chciał przekrzyczeć, ale nie mógł. Gryzły się tym okropnie i gryzły się między sobą. Nie mogły dojść do ładu.
- Nawet te krótkie?
- Te krótkie były najbardziej zadziorne. Wstawały rano i ani na prawo, ani na lewo.
- Ale nudy.
- Nudy?
- No bo gryzły się, gryzły i co z tego?
- I z tej zgryzoty wszystkie wypadły. I było im łyso.
- Aha…
Gdy byłem młodą i piękną księżniczką na wydaniu, czyli adeptem sztuki aktorskiej, na zajęcia przygotowywaliśmy fragmenty scen, by pod koniec semestru zaprezentować publiczności całość albo przynajmniej spójny wycinek jakiegoś przedstawienia. Mieliśmy na roku kolegę, którego nazywaliśmy różnie, ale raczej mało przychylnie. Z wielu to wynikało względów, lecz jeden był podstawowy. Otóż z kolegą niewiele dało się ustalić. Wydawałoby się, że sens codziennych spotkań, codziennych prób zasadza się na tym, że wypracowujemy jakąś wspólną myśl, porozumienie, w ramach którego poruszamy się, tworząc nasze postaci. Ale z kolegą – nie.
Był niepowtarzalny. Dla nas, jego scenicznych partnerów, w sensie bardzo negatywnym. Już wydawało się, że jesteśmy coś w stanie razem osiągnąć, ale kiedy pojawiał się wykładowca, kolega zapominał o wszystkim, robił, co chciał, a my próbowaliśmy się dostosować.
Jeszcze lepiej, czyli gorzej było na egzaminach. Dostawał całkowitego zaćmienia. Nigdy nie wiedzieliśmy, co i jak zrobi. Skupialiśmy się tylko na jego wyczynach. Nie tylko my. Cała publiczność, w tym komisja egzaminacyjna, zawsze stwierdzała jedno: kolega jest najlepszy, świeży, spontaniczny i w ogóle. A my? No dobrze. My nazywaliśmy go wariatem.
W zawodowym teatrze jego kariera szybko się skończyła. Z tych samych względów, z których w jednorazowych pokazach błyszczał. Podważał sens kilkutygodniowego wysiłku całej grupy ludzi.
„Praca” z nim miała na mnie ogromny wpływ...
Kiedy biegałem jeszcze po scenie jako Żołnierz Drugi albo Podróżny Czwarty w jednej ze sztuk, aktorka grająca główną rolę szła przez przedstawienie jak burza. Czuło się fascynację widowni coraz bardziej oczarowanej każdym jej wejściem, każdą kolejną zagraną sceną. Aż wreszcie finał, oklaski i bisy. Tak, bisy, bo to było przedstawienie muzyczne. Jeszcze jedna piosenka, wszyscy stoimy na scenie. I nagle aktorka przekracza granicę. Widzimy jak odpływa, nie jest już z nami. Wkracza w inny wymiar, w inny świat, zatraca się w roli, a właściwie jest już poza nią. I poza sobą. I poza wszystkim. Stoimy obok, ale wiemy, że jej tu nie ma… Widownia szaleje, bo także czuje, że jest świadkiem czegoś wyjątkowego.
W oczach publiczności zachwyt, w oczach aktorki szaleństwo. A w moich oczach strach.
Film Czarny łabędź odniósł duży sukces. Z rozmów z innymi widzami rozumiałem, że zawdzięczał to sugestywnemu ukazaniu psychicznych rozterek głównej bohaterki. Nie bez znaczenia było też, że większość widzów chciało się z główną bohaterką utożsamiać, widząc w jej przeżyciach duże podobieństwo do swoich marzeń o własnej wyjątkowości. Film był skupiony na losach artystki, a ściśle rzecz biorąc: artystki baletu. Miała zagrać główną, podwójną rolę w przedstawieniu. Było to dla niej nie lada wyzwanie, ale reżyser w nią wierzył. Koszty psychiczne spore, lecz efekt końcowy przeszedł najśmielsze oczekiwania…
Nigdy nie potrafiłem zaakceptować tego filmu. Tego przesłania, że oto tak zwanemu „prawdziwemu artyście” wolno więcej, byle tylko dzieło okazało się wspaniałe. Nigdy nie potrafiłem spojrzeć na ten film inaczej, jak na opowiadanie o „odjazdach” niezrównoważonej dziewczyny, cynicznie wykorzystywanej i podburzanej przez reżysera, któremu przyszło do głowy, że jest Wielkim Kreatorem. Nigdy nie potrafiłem dołączyć do zwolenników tego obrazu, nie potrafiłem wyzbyć się świadomości tego, co przeżywali partnerzy i partnerki artystki. Jakie koszty zapłacili ci, którzy codziennie stawiali się na próbach, gotowi służyć dziełu, które ma powstać, a zamiast pracować, musieli znosić kaprysy i odloty gwiazdy w połączeniu z egoizmem i poczuciem „misji” reżysera?
Gdy ktoś sobie wsadza trąbkę do nosa, to jego sprawa i tych, którzy chcą to oglądać. Gdy ktoś komuś wsadza trąbkę do nosa, w dodatku bez jego zgody, to jest dla mnie… czarnym łabędziem.
Dziękuję za bardzo.
12-12-2014