AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Bluza płaska

Fot. Karol Budrewicz  

- Po co tu jestem? Co ja tutaj robię? Kto mi dał skrzydła? – zastanawiał się papier toaletowy, kiedy się zerwał. Wydawało mu się, że się zerwał, a tak naprawdę został zerwany. W jednym kawałku, przedzielonym na pół małymi dziurkami. Stracił poczucie ciągłości. Kiedy był w rolce, wszystko miało sens. Było ciepło i bezpiecznie. A teraz się urwało. I spadło.

- Jak spadło, to trzeba wyrzucić.
- Jak to wyrzucić – obruszył się papier – przecież ja mam cele, marzenia. Gdyby nie to, że mnie zaskoczyliście, uniósłbym się do góry. Dajcie mi szansę.
- Ale ty i tak miałeś być do pupy.
- Co? Ja do pupy? Nie zgadzam się, nie ma mowy.
- I dobrze, bo jak spadłeś to się ubrudziłeś i się już nie nadajesz.
- Dlaczego chcecie mi to zrobić? Przecież nawet zwykły kawałek papieru toaletowego chciałby wiedzieć, że był po coś, że się do czegoś przydał, że jego życie miało sens.
- To co zrobimy?
- Wiecie co? To jak miałoby być do niczego, to niech będzie chociaż do pupy. Ja się zaraz otrzepię, przygotuję i niech się dzieje.

I tak się też stało. I wszyscy byli zadowoleni. 

Mam takie zdjęcie z przedszkola: siedzę na małym krzesełku na tle kolorowej ściany, obok mnie duża lalka, ja w rajtuzach, juniorkach, noga założona na nogę, splecione dłonie mocno obejmują kolano… Zabawka, z którą się fotografowaliśmy, była wymienna: albo lalka, albo samochód. Wiedziałem i widziałem, że fotograf zapomniał wymienić, a może nie wymienił, bo usiadłem z nogą założoną na nogę jak dziewczynka? W każdym razie nic nie powiedziałem.

Zdjęcia wtedy robiło się inaczej, to był cały rytuał. Poszczególną klatkę można było naświetlić raz, a efekt oceniało się dopiero po wywołaniu. Piszę o tym zdjęciu, bo skrywa ono tajemnicę, która od teraz tajemnicą już nie będzie. Tajemnica niezbyt duża, ale zawsze. Otóż moja poza noga na nogę i splecione dłonie mocno obejmujące kolano tak naprawdę zasłaniają dziurę w rajtuzach. Nie da się tego udowodnić. Nie widać jej, ale ja pamiętam, że tam jest.  
 
Przeczytałem wypowiedź jednego z dramatopisarzy. A może to była dramatopisarka? Nieważne. Ważne jest to, że w wypowiedzi padło stwierdzenie: „wiem, jak pisać dramaty”. Sprawdziłem. I przyznaję bez ironii: rzeczywiście wie. To, co pisze, czyta się z zainteresowaniem. Język, sposób opisywania świata, tworzenie postaci, konflikty, są naprawdę wypracowane i dopracowane, tak że po przeczytaniu niewielkiego fragmentu wiadomo już, że to ten właśnie autor. Czy też ta autorka. Ta formuła się sprawdza.

Z czego powstała, z czego jest ulepiona? Pewnie z wrodzonych predyspozycji, z takiego, a nie innego temperamentu, z takiej, a nie innej wrażliwości na świat. I oczywiście z doświadczenia i wiedzy. I z ciężkiej pracy. Dużo to czy mało?

W innych zawodach kwestia wykorzystania posiadanej wiedzy i wynikającej z jej stosowania powtarzalności jest niezbędna i daje możliwy do przewidzenia i sprawdzenia efekt. Ale w zawodach (nazwijmy je szumnie) twórczych ten końcowy efekt w dużej mierze zależy od odbiorcy.

Zaspokajać jego oczekiwania i przyzwyczajenia? Iść za tym, co sprawdzone, oswojone i w jakimś sensie pewne czy szukać i próbować znajdować inne rozwiązania? Na stwierdzenie „ja nie szukam, ja znajduję” może sobie pozwolić geniusz na miarę Picassa. A reszta?

A może to kwestia dojrzałości, czyli samoświadomości? Takie wypracowanie własnego stylu, rozpoznawalnego i sprawdzonego, i trwanie przy nim, skoro okazał się skuteczny w porozumieniu z odbiorcą. Dużo to więc czy mało? Głos wewnętrzny mówi mi, że mało. Ale o głosie wewnętrznym wszyscy chyba znają po parę anegdot, łącznie z tą, kiedy to głos wewnętrzny mówi na koniec: „Teraz to rzeczywiście masz przerąbane”. Więc po krótkiej wymianie zdań każę mu się przymknąć i samodzielnie już mówię, że to kwestia podejścia i uczciwości w stosunku do siebie. A uczciwości w stosunku do siebie jeszcze nikt nie zmierzył. I nikt jej nie sprawdzi, bo zasłonięta jak moja dziura w rajtuzach.

Niczego się tu nie domagam, do niczego nie wzywam, o nic nie walczę, nikomu nie robię wymówek. To tylko takie drobne zwolnienie, zatrzymanie. Patrzę na świat. Przyglądam się Jaśminowej Panience. Wracam do podstaw. Przyglądam się sobie.

- Opowiedz o bluzie.
- Jakiej bluzie?
- No tej, tutaj.

Tejtutaj bluza leżała na jej plecach, z rękawami przerzuconymi przez ramiona. I wzdychała.
- Coś cię boli? Dlaczego wzdychasz?
- Bo jestem płaska – powiedziała bluza.
- Nazywasz się Płaska?
- Bluza Płaska to nawet ładnie brzmi – wtrąciłem. – Nie znam co prawda żadnej dziewczynki o imieniu Bluza, ale gdybym znał, to pomyślałbym, że to całkiem ładne imię. A Płaska…
- Płaska to nie jest nazwisko. Płaska to znaczy taka „skapła”.
- …Aha – powiedziała Jaśminowa po chwili. – Rozumiem.

„Skapła” pochodzi prawdopodobnie od tego, że jak coś kapnie, na przykład kropla wody na podłogę, to robi się taka cienka no i w ogóle upadła. Ale nie na pewno.

- A w dodatku zwisam – dodała bluza i rozpłaszczyła się jeszcze bardziej.
- Nie wiem, jak ci pomóc.
- Gdybym się mogła wypełnić…
- To co?
- To mogłabym się spełnić.
- Tato, tato, zrób coś, żeby spełnić bluzę.
- Ja? To ty chciałaś… Może po prostu ją załóż.
- No dobrze.

Jaśminowa wsunęła ręce w rękawy… I bluza poczuła się spełniona.

- Wypełniona. Do spełnienia musiałabym się jeszcze zasunąć.

                        Dziękuję za bardzo.

10-04-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (3)