Czy artyście potrzebny jest światopogląd?
Głupie pytanie. Raczej głupie.
Bo wiadomo, że – chcąc nie chcąc – artysta głosi jakiś pogląd na świat. Każdy wykonywany publicznie gest jest przecież propagowaniem jakiegoś rozumienia świata. Jakąś interpretacją.
Czego by nie robił, robi to po to, aby Innemu coś przekazać, zakomunikować, wejść w relację z Innym.
Ten Inny jest też zresztą elementem światopoglądu – adresatem, partnerem, klientem, widzem, odbiorcą, współtwórcą, agitowanym, przekonywanym, manipulowanym, zachęcanym, rozbawianym, ogłupianym (świadomie lub nie) przez artystę.
Weźmy niezwykle popularne i dyskutowane ostatnio zdarzenie artystyczne – happening z roku 2010, w którym Marina Abramowicz, legenda i ikona performansu („babcia performansu” – mówi sama o sobie ironicznie) siedziała na krześle i pozwalała osobom siadającym naprzeciwko doświadczać swojej obecności.
Czy do tego, aby wpaść na ten pomysł, musiała mieć jakiś pogląd na świat? I czy ten rozciągnięty na wiele dni akt kreacji, akt działania dość prostego i radykalnego, jest wyrazem jakiegoś czytelnego światopoglądu? Niewątpliwie. I warto się nad nim zastanowić.
Najpierw spróbujmy odczytać sugerowany (chyba) sens zdarzenia. Happening nosi tytuł Obecność artysty. A więc pierwszy wniosek – Marina Abramowicz jest artystką lub przynajmniej za artystkę się uważa. W tle pojawia się pytanie, czy każdy, kto siada na krześle i pozwala komuś innemu usiąść naprzeciwko, staje się artystą?
Jest kilka możliwych odpowiedzi, ale ta najmniej niepokojąca i niesprzeczna z dyscypliną semantyczną brzmi: Tak, jeśli obie strony uznają to za akt artystyczny, a artystę za artystę.
Trochę to tautologia i rodzaj błędnego koła (jest artystą, ponieważ za artystę się uważa, a uważa się za artystę, bo nim jest), ale i tak brzmi lepiej niż inne możliwe rodzaje odpowiedzi – bądź aroganckich, bądź pogardliwych.
Siedzenie Mariny odbywało się w nowojorskim Muzeum of Modern Art, więc ten warunek spełniało.
Wcześniejszy performans Mariny – Sztuka musi być piękna/ Artystka musi być piękna – polegał na czesaniu przez nią włosów tak długo, aż pojawiały się krwawe rany na głowie.
Spacer Mariny po Chińskim Murze i publiczne rozstanie z ukochanym na razie pomińmy. Skupmy się na tych dwóch wydarzeniach i na możliwych do wydedukowania na ich podstawie elementach światopoglądu.
Narzucające się tezy światopoglądu artystki wynikające z tych zdarzeń wydają się brzmieć tak: „Ja, artystka, jestem ważna, moje siedzenie jest istotne, mój udział w sztuce polega na tym, że ja – robiąc cokolwiek – samym aktem swojego istnienia, swojego cierpienia i swojego bólu mówię światu różne ważne rzeczy”.
Pycha? Bluźnierstwo? Egoizm?
A Gombrowicz?
„Poniedziałek – Ja.
Wtorek – Ja”.
Bardzo blisko pani Marinie do Gombrowicza i bardzo daleko od „Jednostka zerem, jednostka bzdurą” Majakowskiego.
Dość zaskakująco wyłaniają się tu pytania natury – przepraszam za wyrażenie – ideologicznej.
I niespodziewany podział.
Po jednej stronie nagle plasują się Stefan Żeromski i Włodzimierz Majakowski, po drugiej – Marina Abramowicz i Witold Gombrowicz. Po jednej sokoły i chłopięta, a po drugiej – prowokatorzy i cynicy.
Po jednej afirmacja samotnej, ledwie wyglądającej poza samą siebie jaźni i niewiara w zbawczą funkcję sztuki, co najwyżej mogącej się podzielić rozpaczą istnienia na tym – ogólnie rzecz biorąc – bolesnym i raniącym nas świecie, po drugiej – przesiąknięta nieco naiwną determinacją wiara, że trzeba coś zrobić „dla ludzi” i z ludźmi.
Społecznicy kontra samotnicy, świat jako zadanie i świat jako represja.
No jak to, a siedzenie naprzeciwko drugiego człowieka nie jest dla ludzi?
W filmie o Marinie pojawiło się kilku fanów, którzy ze łzami w oczach dziękowali jej za to, że siedziała, i zapisywali się do kolejki, aby usiąść ponownie.
Czyżby – jak to pięknie ujął hrabia Aleksander Fredro – wszystko od układu zależy?
I potężna manifestacja własnego ego, manifestacja wynikająca z całkowicie błędnego poglądu na świat może czasem stać się ważnym faktem artystycznym?
A światopogląd dla artysty to w tym sensie rzecz wtórna. Ponieważ, wychodząc z fałszywych przesłanek i mając bardzo dyskusyjny światopogląd, można jednak być bardzo dobrym, wybitnym artystą.
Fakty do pewnego stopnia potwierdzają tę hipotezę.
Leni Riefenstahl tłumaczy się w swoich pamiętnikach, że nie była faszystką, choć jakoś trudno w to uwierzyć. Brecht nigdy się nie tłumaczył, ale jego nieco paranoidalna lewackość nie przeszkodziła mu w zajęciu znaczącego miejsca w historii teatru. Tępota Sartre’a afiszującego się ze swoim maoizmem jest równie trudna do wyjaśnienia, jak antysemityzm Ezry Pounda.
Wynikałoby z tego, że można być interesującym, znaczącym artystą, głosząc poglądy głupawe, niespójne. A nawet brednie.
Przesadzić z egoizmem i prawicowością albo z wiarą w więzi międzyludzkie i lewicowością.
W sumie to dość optymistyczne.
Do odważnych świat należy. Róbmy sztukę!
„Ludzie to lubią, ludzie to kupią,/ byle na chama, byle głośno, byle głupio” śpiewano w STS w epoce słusznie minionej.
I tylko niektórym w osiągnięciu natychmiastowego sukcesu artystycznego będzie przeszkadzało zapamiętane z lektury Schopenhauera zdanie: „Dobry styl polega głównie na tym, że ma się coś do powiedzenia”.
16-07-2014
z tego co napisałeś wynika przede wszystkim, że trzeba mieć rozum! Artyście wykształcenie czyli znajomość historii i warsztatu też nie szkodzi chodź w modzie nie pozostaje. O Marinie nie masz racji. Taką zrobiliśmy ją my - swoim uwielbieniem, kupowaniem, ogólnie rzecz biorąc, gadaniem. I ona to wie i z tego korzysta. W opisanym zdarzeniu, moim zdaniem, genialnie, co mnie się kojarzy z Grotowskim a nie Gombrowiczem. Witold mówił "ja", a Grot - i za nią MA - bądź dla innych, albo jak chcesz, dla Innych. To różnica. Ona się w tym poświęciła, oddała w znaczeniu prawie religijnym. Ale by to tak nie znaczło, gdyby ludzie nie mieli o niej swego zdania (umówimy się: media dorobiły swoje). Czyli osobowość jest ważniejsza od światopoglądu, bo ten jest jakiś i bywa zmienny, a osobowość, za przeproszeniem, konstytutywna... Dziękuję za uwagę