AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Degradacja i wzniosłość

 

Tekst zainspirowany powieścią Michała Komara „Wtajemniczenia”.

Czego nie wypada nie wiedzieć?

Dość dobrze trzyma się data bitwy pod Grunwaldem.

Reszta jest w Internecie. Już kilka lat temu zaczęły krążyć takie zabawne książeczki dla młodzieży, seria pod tytułem Monstrualna erudycja, gdzie sprawnie i przystępnie podano pewną ilość informacji i ciekawostek o elektryczności, teatrze lub piramidach.

Bardzo sympatyczne i pouczające książeczki, kryjące jednak już w samym tytule serii krytycyzm, autoironię, powątpiewanie i bezradność.

Ot, warto zapamiętać trochę ciekawostek i informacji niebanalnych. Bo niby dobrze jest wiedzieć, komu spadło na głowę jabłko i dlaczego z tego powodu odkrył grawitację, ale przecież nikt nie ogarnia całości współczesnej wiedzy i nikogo już nieznajomość jakiegoś faktu, wzoru czy dzieła nie kompromituje.

W każdym razie minimum programowe znacznie zmalało.

Zasadniczo (przynajmniej do niedawna) osoba przyjmowana na Wydział Reżyserii AT powinna znać Dziady Adama Mickiewicza oraz datę wybuchu Powstania Warszawskiego. Nie mam pewności, czy to się utrzymało, bo od kilku lat nie biorę udziału w tych egzaminach. Przypuszczam jednak, że narastająca troska o to, aby egzaminowani nie czuli się sfrustrowani, poddani działaniom przemocowym oraz by odczuwali komfort istnienia, doprowadzą do tego, że wcześniej czy później zadanie pytania o to, w jakim mieście znajdowała się cela Konrada, czy w którym roku wspomniane powstanie wybuchło, zostanie uznane za niedopuszczalne nękanie kandydata.

O ile pamiętam, sama idea wydania encyklopedii zrodziła się z ciekawości wytwornych dam z otoczenia francuskiej królowej, które nagle ni z tego ni z owego zainteresowały się składem pudru czy produkcją jedwabiu, a usłużni encyklopedyści (wtedy jeszcze tak nienazywani), z Diderotem i d’Alambertem na czele, postanowili jakoś uporządkować i przybliżyć im świat oglądany głównie z lektyk.

Biskup Józef Życiński twierdził, że panie te, przenoszone w lektykach przez Alpy, zasłaniały firanki, aby nie patrzeć na brzydotę i prymitywną wyrazistość gór. Panie były delikatne.

Moja erudycja jest znacznie mniejsza od erudycji księdza biskupa, więc informację tę podaję na jego odpowiedzialność, ale już masońska, a zatem lewacka przynależność większości encyklopedystów uzyskała potwierdzenie z wielu źródeł.

Jest bowiem jakaś diabelska pycha w tych marzeniach encyklopedystów, aby świat uporządkować za pomocą dwudziestu paru literek alfabetu. Sądzę, że da się dostrzec znaczącą zależność między encyklopedią a gilotyną. Wszystkie te taksonomie, katalogi, szufladki i podziały ułatwiają wprawdzie tak zwane „ogarnięcie” („ogarnięcie” to jest słowo ostatniego dwudziestolecia, przedtem się „porządkowało”, „rozumiało” lub „umiało”), ale w ogóle nie są przygotowane na dziobaka, mechanikę kwantową i ministra sprawiedliwości z pistolecikiem za pasem.

„Są rzeczy na niebie i ziemi, drogi Horacjo, o których się nie śniło waszym filozofom”.

Niepostrzeżenie wiedza i umiejętności przestały być tak bardzo ważne. Niegdyś osoba posługująca się dobrze kilkoma językami, słusznie czy nie uchodziła za mądrą. Wartość panny na wydaniu podnosiła umiejętność gry na fortepianie, rysowania lub szydełkowania.

A potem przyszło pięknoduchostwo Oświecenia i Romantyzmu.

Niby to litowano się nad „chudym literatem” czy przymierającym głodem malarzem, ale arystokratyczne opowiadanie świata w sumie wciąż zakładało podział na tych lepszych, zasługujących na umieszczenie w tragedii, i na tych gorszych, z których można sobie było dworować w komedii, że niedokształceni, źle posługujący się językiem, prymitywni i głupawi.

Z oporami do grona tych lepszych dorzucono ze znacznym opóźnieniem wybitnych artystów pod warunkiem, że sobie prawo do bycia lepszymi wywalczyli jako męczennicy bądź wieszczowie.

Świat istnieje dla nas w sposób, w jaki go opowiadamy.

Znakomite dwa tomy Joanny Krakowskiej PRL – Przedstawienia i Demokracja – Przedstawienia opowiadają historię teatru polskiego w sposób socjologiczny i antropologiczny, kładąc nacisk na te zdarzenia i nazwiska, które były symptomatyczne dla jakiejś (jawnej lub ukrytej) ideologii lub tęsknoty społecznej. Przedstawienia, które zdaniem autorki były zwierciadłem swojego czasu lub takie, które za zwierciadło powinny być uznane. Znaczące, emblematyczne, diagnozujące.

Oczywiście trudno sklasyfikować i opisać te tysiące przedstawień, które przewinęły się przez sceny naszej ojczyzny każdego roku, trzeba wybierać, a sam wybór stanowi rodzaj światopoglądu.

Karol Estreicher dysponujący nieco odmiennym zespołem kryteriów i skromniejszym aparatem krytycznym (że nie wspomnę o światopoglądzie), opisując losy teatru polskiego w dziewiętnastym wieku (Teatra w Polsce), mało ma uwag wyjaśniających ważne zdarzenia teatralne rozwojem kolejnictwa, rewolucją przemysłową czy narodzinami ruchu sufrażystek. Niespecjalnie też przejmuje się prądami artystycznymi dostarczanymi ze świata, choć przecie teatr nasz w ogromnym procencie pracował wówczas na artykułach importowanych. Podkreśla za to, że aktor Bolesław Królikowski w roku 1849 był w Krakowie bożyszczem kobiet, co współczesnemu czytelnikowi wydaje się mało istotne.

Miał Karol Estreicher  swoje sposoby wartościowania, jednak znacznie bardziej… no właśnie, jakie? Oczywiste? Cytuję krytyczny fragment: „Wszystko to stare, brzydkie lub źle śpiewające, niezgrabne, nieumyte, nieuczesane”.

Dlaczego piszę akurat o tym?

Ano dlatego, by pochylić się z szacunkiem i uwagą nad chamem, a konkretnie ewolucją jego pozycji w naszym teatrze.

Jeśli by odrzucić wszystkie inne podziały i porządki, to pytanie o miejsce chama, czyli osoby prostej i już na starcie niejako zatrzymanej w  swoim rozwoju, może być bardzo ciekawe. Dość długo spory wiodą głównie pan, wójt i pleban, a cham odgrywa rolę epizodyczną, co najwyżej pada na kolana przy Narodzinach Pańskich lub pokornie czeka na zachód słońca, by zaprzestać pracy fizycznej.

Romantyczni wieszczowie niby to są dla ludu życzliwi, ale trudno Grabca czy Starego Sługę uznać za postaci bardzo ważne. Pankracego jako trybuna ludowego trzeba zaliczyć do rodzącej się nowej kategorii, ale to chyba rodzaj self-made mana, a więc kogoś obdarzonego ponadprzeciętną inteligencją. Wyjątek. Jedna jaskółka nie czyni wiosny.

Szlachta wyraźnie dominuje, arystokracja ducha lub pieniądza ledwo raczy zauważać człowieka prostego, a jego problemy ostentacyjnie pomija. Na swoją tragedię zasługuje tylko ktoś dobrze urodzony i wykształcony.

Jednak w ciągu dziewiętnastego wieku zmienia się to w szybkim tempie, a wrażliwość na krzywdę osób niewykształconych i źle urodzonych rośnie z godziny na godzinę. O dwudziestym wieku mówi się czasem, że to wiek, w którym wynaleziono dziecko jako byt odrębny i podlegający innym regułom niż to miało miejsce przez całą dotychczasową historię ludzkości.

To samo można by powiedzieć o chamie i chamce.

Najpierw natrafiamy na proste gesty współczucia i zrozumienia, jak u Zapolskiej czy Kruczkowskiego, potem na rodzaj dobrotliwej drwiny i fascynacji, jak u Gombrowicza i Mrożka, aby dojść do pełnej rehabilitacji w sztukach Pawła Demirskiego i Doroty Masłowskiej. Mrożek, sam przecie człowiek z ludu, wprawdzie pastwi się nad biednym Edkiem z Tanga w sposób wyjątkowy, ale już w Emigrantach patos sceny kluczowej, w której bohater XX walczy o swoją godność, drąc gromadzone przez lata banknoty, to przecież rodzaj apoteozy. Człek prosty walczy o swoją godność .

Elita, wykształciuchy, mędrki, arystokracja, inteligenci są na zdecydowanie gorszej pozycji. Po pierwsze – od dawna zupełnie nie rozumieją świata, który ich otacza. Po drugie – zgłupieli do tego stopnia, że wygłaszają jakieś naiwne manifesty, czytają kolorową prasę i snobują się na kretyńskie mody, psychoanalizę, krav-magę, wegetarianizm albo indyferentyzm, moralizują, pozują, są nieautentyczni, tworzą fałszywe hierarchie, a najgorsi to nawet mogą się powoływać na fenomenologię lub poststrukturalizm. Po trzecie – nie rozumieją prostactwa. Ten tragiczny Profesor z Operetki, który usiłuje wyrzygać samego siebie, by stać się z powrotem czystym, naturalnym i nieskażonym klasową ułomnością, jest figurą proroczą i oczywistym celem dla drwin osób prostych, niedotkniętych inteligenckimi fanaberiami. Szala wyraźnie przechyla się na korzyść zdecydowanego nieokrzesania, pogodnej niewiedzy i świadomego  niedokształcenia.

Ci, którzy przez setki lat musieli się wstydzić za swoje niezawinione felery i braki w wiedzy, teraz z zadowoleniem, a nawet pewną ostentacją okazują pogardę zgniłym inteligencikom. Front poparcia jest szeroki, bo amerykańska kultura popularna podaje tutaj dłoń marksistowskiej wizji człowieka uciskanego, a liberalne prawo do bycia niemądrym idzie w parze z lewicową walką o docenienie praw i przywilejów ludu pracującego miast i wsi. Wszystko to wsparte wiarą w zdrowy, antyelitarny, naturalny(?) porządek świata. Bekanie, puszczanie (za przeproszeniem) bąków, uznawanie słów powszechnie uważanych za obraźliwe zaczyna być (chyba można tak powiedzieć) w dobrym tonie. Niedomycie i nieuczesanie ma swoich fanów.

Przyśpieszona rehabilitacja Kiepskich, Simpsonów, Szelów, Deczyńskich przebiegła niepostrzeżenie i z wieloma fascynującymi  meandrami społeczno-politycznymi. Socjalizmy i nacjonalizmy podały dłoń demokracji i liberalizmowi, anarchizm dogadał się z ekologią, radykałowie z populistami.

W niezwykle ważnej i wywołującej wiele sporów książce Prześniona rewolucja Andrzej Leder pisze: „Można to traktować z ubolewaniem, jak współcześni konserwatyści rozpaczają nad «schamieniem» polskiego społeczeństwa, można też widzieć w tym optymistyczny moment tworzenia się nowej rzeczywistości, w czym dane nam jest brać udział”.

No i teraz nie wiem. Zwymiotować siebie czy nie?

I tak źle i tak niedobrze.

29-03-2023

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (172)