AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Domek z kart

Fot. Karol Budrewicz  

Zbliża się Wielki Dzień i cały kraj od morza do Tatr natęża się w wysiłku, aby godnie uczcić rocznicę odzyskania Niepodległości.

Rocznicę okrągłą i dziwną, gdyż zdaniem choćby urzędującego premiera, przez lwią część owych mijających właśnie stu lat państwo polskie nie sprawowało władzy na swoim terytorium, a więc Niepodległość ta była obcej władzy podległa. Mniejsza jednak o logikę i zdrowy rozsądek, ostatnie lata przekonały nas chyba, że nie są one najważniejsze. Istotny jest państwowotwórczy zapał i narodowe wzmożenie, które przejawiały się podczas defilady z okazji „cudu nad Wisłą”. Minister obrony przekonywał, że będzie ona taka, jakiej nigdy jeszcze nie było, i trudno się z nim nie zgodzić: zamiast przelotu Caracali przemarsz rekonstruktorów przebranych za wojów Mieszka i żołnierzy w mundurach, które sami kupili sobie na Allegro.

Ten zapał tak jest zaraźliwy, że zmusił mnie wprost do podjęcia kilku wycieczek w owo przesławne stulecie.

„Jeżeli dożyjesz, będziesz mnie mógł oglądać w roku 1964, jak owacyjnie przyjmowany, zdrów, czerstwy i uśmiechnięty będę siedział w loży Teatru Narodowego w dniu uroczystego trzechsetlecia premiery Świętoszka. I do tej pory, miejmy nadzieję, dobroduszny polski Orgon strząśnie z siebie dławiącego go Tartufa”. Słowa te napisał Tadeusz Boy Żeleński w felietonie z 1929 roku, odpowiadając nacjonalistycznemu publicyście Kazimierzowi Marianowi Morawskiemu, który w polemice ogłoszonej na łamach „Przeglądu Katolickiego” zgoła inaczej widział przyszłość Boya: „na progu starości zostanie Boy sam, biedny, lubieżny, egotyczny staruszek, ze wspomnieniami dawnych sukcesów”.

Przedmiotem toczonego przez obu panów sporu były trwające od lat dziesięciu prace Komisji Kodyfikacyjnej. Miała ona ujednolicić system prawny II Rzeczpospolitej, który w roku 1929 wciąż opierał się na kodeksach państw zaborczych. Tak więc w Wielkopolsce można było, w zgodzie z prawem pruskim, zawrzeć (a co najważniejsze – rozwiązać!) małżeństwo cywilne, ale w Kongresówce dopuszczalny był już tylko ślub kościelny. Co więcej, taka poznańska „rejestracja” związku nie miała żadnej mocy prawnej na wschód od Wisły! W związku z tym ktoś posiadający cywilną i mocno już opatrzoną żonę w jakimś, dajmy na to, w Pleszewie, mógł przejechać trzydzieści kilometrów do Kalisza, aby przed ołtarzem związać się świętym sakramentem małżeńskim z nową wybranką i żaden sąd nie mógł go skazać za bigamię.

Tego rodzaju przypadki opisywał właśnie Boy w cyklu felietonów Dziewice konsystorskie.

„Konsystorskie” albowiem jedynie działający przy kurii biskupiej sąd konsystorski był władny na przeważającej części obszaru II RP rozwiązać małżeństwo. I z tej swojej władzy chętnie korzystał, aby (za odpowiednią opłatą!) rozłączać to, co „Bóg połączył”: „Młodą osobę, pragnącą rozwodu, zwrócono do konsystorskiego adwokata, znanego i szanowanego prawnika. Ten oznajmił jej, że trzeba się będzie udać do zaufanego lekarza, który za pomocą niewielkiej operacji stworzy jej sztuczne dziewictwo, które znów świadkowie stwierdzą i przed konsystorzem zaprzysięgną. Kiedy młoda kobieta zawstydzona i zgorszona wahała się, konsystorski adwokat powiedział jej, że trzeba się decydować i że lepszy taki sposób, niż gubić duszę przejściem na protestantyzm. Klientka podziękowała i... przeszła na protestantyzm.
Cóż za rozpusta obłudy! Konsystorz posyła do adwokata, adwokat do lekarza, lekarz sprowadza świadków...”

Tego rodzaju opowieści wywoływały wściekłość prasy prawicowej: „Boy-mędrzec i jemu podobni mędrcy Syjonu i spod znaków masońskich chcą Polskę przerobić na swoją modłę, a podstawę moralności ludzkiej zwalczają bronią niewybredną: plotką i oszczerstwem”. Tak grzmiał na łamach „Polaka-Katolika” kolejny obrońca niewzruszonych oczywiście wartości przyniesionych przez Dekalog i święte sakramenty. Pech sprawił, że pisząc, nie zdążył przejrzeć własnej gazety, która na innej stronie donosiła o zaręczynach wynalazcy radia, sławnego Marconiego. Na przeszkodzie szczęścia młodej pary stoi na razie fakt, że Marconi jest, no cóż, już żonaty, ale, uspokaja autor, „wobec wysokich wpływów narzeczonej (ojciec jej należy do gwardii papieskiej) prośba (o rozwiązanie świętego, budującego podstawę moralności ludzkiej węzła małżeńskiego) zostanie uwzględniona”.

Boyowi wystarcza komentarz: „Oto z jakiego tonu gadają augurowie, skoro zapomną usiąść na trójnogu. I to jest ton właściwy: tak się o tych rzeczach na co dzień mówi i tak się one dzieją”.

W sądzie konsystorskim wszystko jest przecież możliwe, choćby uznanie matki trojga dzieci za niezdolną do skonsumowania małżeństwa. Oczywiście, żeby taki wyrok uzyskać, trzeba mieć papę jeśli nie gwardzistę, to przynajmniej dość majętnego, bowiem biskupi augur każe sobie płacić i to słono.

Jeśli jednak ktoś musi przyoszczędzić, to zawodowi strażnicy „podstawy moralności ludzkiej”, także i dla maluczkich przewidzieli ścieżynkę obok drogi: wystarczy nie dać się ponieść podniosłym uczuciom w chwili zaślubin i przed obrządkiem wsunąć zakrystianinowi piątaka, żeby ten jakiejś tam świecy nie zapalił albo zadzwonił nie wtedy, gdy trzeba. I starczy. Po paru latach, jak dzisiejsza oblubienica przytyje, a jej biust podda się powszechnemu prawu grawitacji, można będzie z powodu owej świeczki lub dzwonka całą szopkę przed ołtarzem unieważnić. Za piątaka.

Kto więc osłabia w końcu „podstawę moralności ludzkiej”: ten, który ogłasza, że matka trójki dzieci pozostała dziewicą, czy ten, co o tym fakcie pisze?

Jak wiadomo, żadna z alternatywnych wizji przyszłości Boya się ostatecznie nie ziściła. Nie został staruszkiem „lubieżnym i egotycznym” ani też „czerstwym i uśmiechniętym”. W ogóle nie dane mu było zostanie staruszkiem. Latem 1941 roku hitlerowcy ustawili go, będącego wciąż w pełni sił życiowych i twórczych, nad zbiorowym grobem i rozstrzelali wraz z profesorami lwowskimi.

Polemista Boya przeżył go raptem o trzy lata i zmarł jesienią 1944 w klasztorze cystersów w Jędrzejowie, gdzie znalazł schronienie po ucieczce z ginącej powstańczej Warszawy. Morawski zdążył jeszcze opublikować swe główne dzieło, Źródła rozbioru Polski, napisane „za zachętą Prymasa Hlonda” i dedykowane Romanowi Dmowskiemu. Dowodził w nim, że owym źródłem nie było wcale słabe (powiedzielibyśmy dziś – teoretyczne) państwo, brak armii, pustka w skarbie, powszechna ciemnota, sarmackie pijaństwo, liberum veto, uniemożliwiające sejmowi podjęcie jakichkolwiek decyzji, nie, to wszystko był pryszcz: Polskę, stojącą niezłomnie przy wartościach, zgubiły knowania międzynarodowej masonerii!

Są to poglądy bardzo na czasie, nic więc dziwnego, że dzieło Morawskiego doczekało się ostatnio reedycji.

Boy i Morawski spierali się o ocenę prac Komisji Kodyfikacyjnej. W dziedzinie prawa małżeńskiego Komisja poniosła klęskę: zgłoszony przez nią projekt powszechnych małżeństw i rozwodów cywilnych uznany został za kontrowersyjny i sprzeczny z oczekiwaniami społeczeństwa. Złoty interes sądów konsystorskich kręcił się bez przeszkód aż do września ‘39.

Zacząłem od defilady 15 sierpnia i na dawnej sierpniowej defiladzie skończę. Odbyła się ona w Zwoleniu, a opowiadał mi o niej mój teść, który, wówczas dwunastoletni, wraz z innymi mieszkańcami miasteczka w niej maszerował. Obywatele Zwolenia zyskali sobie prawo do tego zaszczytu, gdyż ufundowali gwiazdę tamtej defilady – opancerzony samochód. Jechał on dumnie i niespiesznie na czele cywilnej kolumny aż do momentu, kiedy zepsuł mu się, felernie widać zrobiony w zakładach zbrojeniowych Centralnego Okręgu Przemysłowego, układ kierowniczy. I oto nasza duma, owoc wieloletniej zbiórki zamiast skręcić, pojechał tak samo jak dotąd wolno, prosto i zatrzymał się na płocie. Maszerujący na chwilę zastygli, a potem, łamiąc szyk i szeregi, rzucili się ku autu, wepchali je ponownie na drogę i – ciągnąc, pchając – przebiegli z nim pędem przed trybuną honorową, nad którą łopotał na wietrze transparent z napisem: „Silni. Zwarci. Gotowi”. Wojskowi i urzędnicy z trybuny salutowali zepsutemu autu, zaś nie tyle śpiewany, co wywrzaskiwany z rozpaczliwą determinacją Mazurek Dąbrowskiego zagłuszał prośby kierowcy: „A ludzie, a co wy, a dajcie wysiąść”.

Był 15 sierpnia 1939 roku. Do wybuchu wojny zostało jeszcze szesnaście dni.

22-08-2018

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: