Drugi dzień wolności...
… taki właśnie był tytuł roboczy sztuki, jaką przed laty pisałem na zamówienie ówczesnej dyrekcji Teatru im. Norwida w Jeleniej Górze. Okazja była jubileuszowa, w następnym sezonie zaplanowano obchody kolejnej okrągłej rocznicy istnienia Teatru, a samo zamówienie dość ogólne – miało być „coś lokalnego”, coś w stylu święcącej wówczas swe sukcesy legnickiej Ballady o Zakaczawiu, której byłem współautorem.
Zacząłem więc szukać tematu, po porządku, od początku i – od razu znalazłem. W Teatrze Norwida zagrano pierwszą po drugiej wojnie światowej polską premierę na Dolnym Śląsku. Była nią Zemsta przedstawiona widzom już 23 sierpnia 1945 roku. Ale nie o tę palmę pierwszeństwa chodziło. Istotne było na przykład to, że w spektaklu zadebiutowali na scenie Adam Hanuszkiewicz (grający, oczywiście, Wacława) i... Kazimierz Dejmek, jako Papkin. Obaj byli wówczas świeżymi absolwentami tajnej szkoły teatralnej, jaką podczas okupacji prowadziła w Rzeszowie Stefania Domańska, reżyserka jeleniogórskiej Zemsty i pierwsza szefowa Teatru Norwida.
Przed próbami Domańska i jej młodziutcy aktorzy zakładali szare kitle robocze. Jak w Reducie Osterwy. To był znak, że teatr nie jest gwiazdorstwem, popisywaniem się, targowiskiem próżności. Jest służbą. Codzienną pracą na rzecz społeczeństwa, taką samą w gruncie rzeczy, jaką wykonują robotnicy w fabrykach. Stefania Domańska nie była aktorką Reduty, ale to właśnie Juliusz Osterwa dał jej pierwszą po ukończeniu szkoły rolę w reżyserowanym przez siebie Fantazym, w krakowskim Teatrze Słowackiego. Praca z tym wielkim człowiekiem na zawsze ukształtowała myślenie pani Stefanii o sensie pracy teatralnej.
Pierwszy zespół jeleniogórski miał również kierowcę. Nazywał się Andrzej Szalawski. Właśnie został skazany przez Sąd ZASP-u na dożywotni zakaz wykonywania zawodu aktora. Tę zawodową karę śmierci dostał za kolaborację z okupantem, jakiej dopuścił się jako spiker Radia Warschau. To piękny męski głos Szalawskiego rozbrzmiewał w ulicznych szczekaczkach, odczytując niekończące się listy rozstrzelanych polskich bandytów.
Do Radia Warschau Szalawski poszedł na polecenie wywiadu Armii Krajowej. Jego zadaniem było wynoszenie niemieckich biuletynów informacyjnych. Zadanie to powierzył mu osobiście „Rafał”, Kazimierz Moczarski, który nie mógł już świadczyć na rzecz aktora, gdyż siedział w więzieniu na Mokotowie.
Kiedy odwiedziłem panią Stefanię, pokazała mi album, który po premierze Zemsty dostała od swoich aktorów. Przy zdjęciu młodziutkiego Dejmka widnieje jego odręczny wpis: „zawodowo robi rewolucje”. „Kazio był wtedy bardzo czerwony” – uśmiechnęła się pani Stefania. – „To znaczy... radykalny” – poprawiła się.
Sam Dejmek po wielu latach w wywiadzie udzielonym drugoobiegowemu „Zapisowi”, mówił, że był w tamtym okresie... faszystą. Opowiadał swojemu zaskoczonemu rozmówcy (był nim Wiktor Woroszylski), jak kiedyś jako żołnierz Batalionów Chłopskich leżał na skraju lasu i przyglądał się bezsilnie, jak Niemcy pacyfikują podrzeszowską wieś karaną za pomaganie partyzantom. Patrzył na wieszanie, bicie, podpalanie chałup i fantazjował, jak to będzie odpłacał tym samym, jak będzie chodził niespiesznie od drzwi do drzwi niemieckich domów w butach z cholewami i długim gumowanym płaszczu i wyciągał przerażonych mieszkańców. Ten stan ducha zaprowadził go wkrótce potem w szeregi „pryszczatych”, aktywistów stalinowskiej rewolucji kulturalnej...
Przez całe swoje życie Kazimierz Dejmek nie stracił tej rzadkiej umiejętności mówienia prawdy. Także tej niewygodnej. Wprost. Głośno. Często obcesowo.
„Hirschberg to była bajka” – opowiadała mi pani Stefania. Inny świat. Inna cywilizacja. Oni, przybysze z podkarpackiego błota, uliczek brukowanych krzywo kocimi łbami, sławojek za domem, wody noszonej ze studni, nie mogli się nacieszyć kranami, z których leciała ciepła woda, higienicznymi toaletami, asfaltem i działającymi latarniami na ulicach. Na wielkiej scenie leżała zielona wykładzina, na której leżeli wszyscy po próbach, rozkoszując się jej miękkością. Czarodziejskim miejscem były magazyny teatru, do którego ewakuowano kostiumy z Opery Berlińskiej. Wspaniałe, nigdy dotąd niewidziane materiały. Cała maszyneria teatralna działała bez zarzutu i była obsługiwana przez niemiecki personel techniczny. Stefania Domańska odziedziczyła wraz z teatrem także niewielką orkiestrę, która przed pierwszym polskim spektaklem na Dolnym Śląsku odegrała Rotę. Było naprawdę jak w tym śląskim dowcipie: „Ein, zwei, drej – Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród...”
Poczucie przeskoczenia ogromnej luki cywilizacyjnej – to właśnie najsilniej wybrzmiało w opowieści pani Stefanii o podróży z Rzeszowa do Jeleniej Góry i krótkim pobycie pod Sudetami.
Przypomniało mi się spotkanie z panią Domańską podczas lektury tomu Polska. Eseje na stulecie. Zwłaszcza szkiców poświęconych naszym dziejom gospodarczym. Bardzo dobrze udokumentowane przekonująco pokazują mizerię ekonomiczną II Rzeczpospolitej, biednego, peryferyjnego, zapóźnionego w rozwoju państwa, które – mimo ogromnego poświęcenia wielkiej rzeszy idealistów – nie było po prostu w stanie dokonać dzieła modernizacji. Taka jest prawda o początkach naszej niepodległości. Gorzka i niemiła, ale jeśli ją odrzucimy, nigdy nie będziemy w stanie realnie zmierzyć drogi, jaką udało nam się przejść przez to stulecie. (Oczywiście poruszające się w oparach absurdu Ministerstwo Tromtadracji Narodowej nie ma zamiaru dokonywać tego rodzaju pomiarów i nie dotowało tej znakomitej książki ani złotówką.)
Sztuka ostatecznie nie powstała. W tak zwanym międzyczasie nastąpiła zmiana na stanowisku kierownika artystycznego sceny jeleniogórskiej. Młoda pani reżyser rozmowę ze mną zaczęła od pytania: „Skąd taki tytuł? To jakieś nawiązanie do Drugiego maja Saramonowicza?”.
Pomyślałem sobie, że z dziewczyną, która nie słyszała o Kruczkowskim ani – mimo studiów w szkole teatralnej – o wielkiej inscenizacji Pierwszego dnia wolności Erwina Axera z Łomnickim w roli Jana – to ja się raczej nie dogadam. I rzeczywiście nie dogadałem się. Całe to moje trucie, że latem czterdziestego piątego roku tu właśnie, w teatrze w Jeleniej Górze ludzie, którzy przez następne pół wieku kształtowali polski teatr, dokonywali swych pierwszych życiowych wyborów, że rewidowano tu stare inteligenckie mitologie, że jak w soczewce widać tu dramatyczne kłębowisko racji, które było punktem startu powojennej Polski, no więc wszystko to było jak groch rzucany o ścianę. No fajnie, ale kogo to dzisiaj obchodzi...
Znacie? Znamy! No to posłuchajcie: „Pokolenie Z zostało wychowane w oderwaniu od najnowszej historii. Efekt tego jest taki, że pokoleniu Z wydaje się, że świat zaczyna się od nich, że nie było historii przed nimi. Jak pokolenie zawieszone w próżni może wiedzieć coś o konstytucji czy o instytucjach państwowych? Pokolenie Z jest pierwszym w historii, które było wychowywane bez jasnego określenia i wpajania reguł normatywnych. W czasach jego dzieciństwa stan anomii stawał się istotnym elementem otaczającej rzeczywistości, i to zarówno w skali mikro, jak i makro”.
W ten sposób profesor Witold Wrzesień włączył się do dyskusji wywołanej felietonem Doroty Wellman, zarzucającym dzisiejszym młodym bezideowość, konsumpcjonizm i niechęć do jakiegokolwiek zaangażowania. Sposób, w jaki socjolog dzieli odpowiedzialność za ten stan między pokolenie dzieci i ich rodziców (w końcu to przecież właśnie my, rodzice, nie mieliśmy czasu, ochoty albo wiedzy, żeby opowiedzieć im o historii...), jest mi bardzo bliski. Ten właśnie punkt widzenia zrodził obecny cykl felietonów.
26-10-2018