Dwudrzwiowa szafa w żółtym kolorze
Jak długo trwało zdobycie wiedzy? Ile czasu poświęciłem, by dowiedzieć się wszystkiego? Kwadrans? Góra pół godziny – kilkanaście kliknięć. Tyle wystarczyło, bym miał jasność prawie pełną.
Prawie, bo jeden detal wciąż był mętny, umykający. Guzik. Guziki szaty aktora X w roli Y. Kliknąłem ostatni raz – rozciągnąłem zdjęcie na pełny ekran. Zobaczyłem kościany, lekko wklęsły krążek o poszarpanym zarysie całym w maleńkich białych karbach, jak by go obgryzła mysz bądź bóbr. Na lśniącym graficie powierzchni – poprzeczne smugi barwy karmelu. Między czterema dziurkami karmazynowe nici układały się w krzyż. Coś jeszcze? Nic. Guzik wylazł z mgły.
Pół godziny wcześniej nic nie wiedziałem o premierze sztuki K w teatrze H. Uruchomiłem komputer, „wyguglałem” H, kliknąłem pierwszy raz – i oto pierwsza jasność. Tytuł, autor, reżyser, scenograf, twórca muzyki, fachman od scenicznego ruchu, tabela przyporządkowania aktorów i aktorek do ról, czas trwania przedstawienia, ilość przerw. Drugie kliknięcie. Wszystko o autorze, życie jego, gatunek jego pisarstwa teatralnego, dokonania, problemy, które porusza, inne zainteresowania jego, oczywiście wiek i kluczowe przeżycia, które fundamentalnie wpłynęły na jego twórczość. Kolejne kliknięcie. Wyczerpujące streszczenie sztuki K, wyjaśnienie jej fabuły, wskazanie punktów węzłowych, przedstawienie psychologicznych relacji między bohaterami, wreszcie z iście zegarmistrzowską precyzją podanie do wiadomości, o co chodzi w tej opowieści, jakie jest jej ogólnoludzkie przesłanie, czego naucza, przed czym przestrzega, o co walczy, co popiera, a co odpiera. Kilka kliknięć. Album pięknych fotografii z trzeciej próby generalnej. Sceniczny krajobraz – jak na dłoni. Wyraźnie widać sprzęty, rekwizyty i horyzont. Jakie krzesła i stoły, jakie sofy i obrusy, jakie zastawy na stołach, jakie obrazy na jakich ścianach, jakie klamki u jakich drzwi, jaki dywan, jakie sztućce, jaki zegar z kukułką, a także jaką każdy z tych i stu innych elementów scenografii posiada fakturę oraz jaki kolor – wszystko w tych kwestiach jasne było po jednym spojrzeniu. Jasne okazało się nawet to, że gdy fachowy recenzent uraczy mnie po premierze swą ukochaną frazą: „A dwudrzwiowa szafa w żółtym kolorze stała po lewej stronie sceny, patrząc od strony widowni” – to prawdę powie, bo oto jedno ze zdjęć nie pozostawia złudzeń: szafa rzeczywiście jest dwudrzwiowa, rzeczywiście żółta i rzeczywiście stoi po lewej stronie sceny, patrząc od strony widowni. Znów parę kliknięć. Fotograficzne portrety aktorów w kostiumach. I ta sama jasność, czyli pełna wiedza, kto w jakich szatach wystąpi, co wzuje na stopy, jaką perukę założy, jaki sztuczny wąs przyklei, jakim pudrem lub jaką szminką twarz okrasi. Kliknięcie zasadnicze. Obszerne, spokojne wytłumaczenie zamysłu reżysera, przedstawienie idei jego pracy, usprawiedliwienie koniecznych interpretacyjnych ingerencji, których dokonał, oraz wyjaśnienie, o co chodzi w detalach i jak należy rozumieć całość. No i kliknięcie-rarytas, kliknięcie-diament! The best of! Trzyminutowy filmik, czyli pełna jasność w sprawie sposobu recytacji, charakteru gestów i min, w kwestii ruchów, ich dynamiki i rytmu, no i jasność jeśli o głosy aktorów i aktorek, grę świateł i oprawę muzyczną chodzi. Sumując kliknięcia – pełnia wiedzy! Jeszcze tylko dodatkowe kliknięcie w sprawie guzika – i pełnia stała się najpełniejsza!
Otóż, dla istoty pisania o teatrze – nastał czas fantastyczny. Czuć wielką ulgę, bo już nie trzeba w pisaniu taplać się w oczywistościach. Tak, w piątek, po pół godzinie klikania, sobotnia premiera sztuki K w teatrze H nie miała dla mnie tajemnic. Znałem już całe ciało przyszłego przedstawienia, jego brzmienie, jego ruch, jego barwy i jego cel. Dzięki internetowi, dzięki teatrowi, co się na swej stronie ludziom serwuje w najmniejszych detalach – przed premierą znałem premierę od szczegółu, do ogółu – od guziczka, do Idei Naczelnej. Wiedziałem wszystko. Cały byłem napakowany milionem oczywistości. Tak jest – oczywistości. Wiedziałem wszystko – poza jednym. Nie wiedziałem, co się we mnie stanie, co się ze mną we mnie stanie w sobotę, na widowni, oko w oko ze sztuką, o której od piątku wiem wszystko. I nie wiedziałem, co się wydarzy w tym kimś, kto też będzie na widowni, a później, w domu, otworzy kajet, odkręci pióro i zacznie pisać. I pytałem siebie: „Czy w sobotę późnym wieczorem, albo w niedzielę rano, znów napisze tak, jak zwykle pisze, czyli skalkuje to, co ja wiem już od piątku?”.
Od dłuższego czasu, oficjalnie i nieoficjalnie, włóczy się po recenzenckim światku żal, że dla pisania recenzji teatralnych kiepskie czasy nastały, że, panie drogi, gazety, głównie codzienne, albo w ogóle rezygnują z drukowania fachowych opinii o scenie, albo się litują, ale za to na recenzję przeznaczają miejsce wielkości znaczka pocztowego, i to góra raz w miesiącu, a jak by tego mało było, szanowna pani, to naczelni gazet codziennych każą jeszcze pisać językiem taksówkarzy i sklepowych, bo przecie dbać trzeba o naszego czytelnika, tak, drogi panie, jest ciemno, coraz ciemniej... Owszem, na powierzchni – nie jest dobrze. Gazety ledwo dyszą, w dyszeniu w histerię popadają i żądają klecenia prostactw na poziomie frazy „Ala ma kota”, do tego rodacy, gruntownie rozbestwieni migotliwą pustką pięciuset programów telewizyjnych, swym truizmem łaszących się do ich litego lenistwa, na widok jednej drukowanej litery – zasypiają, bo czytanie to mordęga śmiertelna. Wszystko to, powiedzmy sobie, prawda jest. Lecz istnieje też genialna, odwrotna strona tej prawdy. Pod powierzchnią – jest istota. Otóż, dla istoty pisania o teatrze – nastał czas fantastyczny. Czuć wielką ulgę, bo już nie trzeba w pisaniu taplać się w oczywistościach. Dzięki internetowi – w kopcu premierowych truizmów każdy szary teatroman może dziś taplać się do woli i kiedy tylko mu się zachce, choćby w piątek, przed premierą.
Tak, już nie trzeba, a nawet nie uchodzi, klecić przy pomocy słów „obiektywnego obrazu przedstawienia”, ani dziergać „rzetelnego opisu akcji”, ani piać o Idei, Przesłaniu, Autorze i tej szafie nieszczęsnej. Już nie trzeba parać się mozolnym kalkowaniem w zdaniach tego, co widać na scenie, co się na scenie dzieje, co i jak się tam mówi. By rzecz ująć precyzyjniej: dziś już nie należy się wygłupiać wytwarzaniem opisu tylko i wyłącznie po to, by opisać, żeby było opisane, gdyż tak stanowią podręczniki teatrologiczne. Odpuść już sobie, recenzencie, stylistyczną rewelację: „A dwudrzwiowa szafa w żółtym kolorze stała po lewej stronie sceny, patrząc od strony widowni”. Odpuść sobie perłę o szafie, gdyż perła ta żałosna jest sama w sobie, a poza tym – gdzie znajdziesz idiotę, który znając szafę, rzuci się na czytanie o szafie?
Co pozostaje? O czym pisać, skoro wszystkie oczywistości są każdemu znane bez czytania? Co się z tobą w tobie stało na premierze. O tym. Czyli o tym, czego nikt się nie dowie skądinąd. O tym czymś, czego nie da się przekazać, klecąc martwy katalog powszechnie dostępnych oczywistości premierowych. Co się z tobą w tobie stało. Pisać o tym – to myśl Montaigne’a, Gombrowicza, Mrożka i tysiąca innych. Myśl stara jak świat. Czas jest dobry, by spróbować być starym. Bądź stary. Po prostu układaj o teatrze opowieści takie, żeby ominęła cię opinia, którą o koledze po piórze Truman Capote dawno temu wygłosił: „On nie pisze. On pisze na maszynie do pisania”.
18-10-2013