AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Hermannplatz

fot. Marta Kaczmarek  

Berlin. Początek września. Piękna pogoda. Idę wzdłuż Hermannstraße, mijam Neues Off Kino. Na afiszu W pętli ryzyka i fantazji w reżyserii Ryûsuke Hamaguchiego w ramach przeglądu kina azjatyckiego. Za 5 minut rozpoczyna się seans. Ryzykuję. Wchodzę. Kupuję szybko bilet i lampkę wina grauer burgunder. Na sali kinowej pięć osób. Całkowity brak reklam przyjmuję z ogromną ulgą. Tuż przed rozpoczęciem seansu rozlega się na sali mięsisty dźwięk gongu. Turkusowa kotara rozsuwa się powoli, wydając przy tym zabawny, brzęczący dźwięk. Biorę łyk wina i film się zaczyna. Trzy z pozoru błahe historie. Opowiadane w bardzo prosty sposób. Skupione na słowie i na relacjach rozmowy. Bohaterowie z żalu, że coś tracą, ze strachu, że coś przeoczyli – jakieś niezwykłe możliwości – desperacko próbują naprawić to, czego odzyskać już się nie da. Poruszające.

Przemieszczam się potem metrem po Berlinie i postanawiam postać trochę dłużej na stacji Hermannplatz. Poobserwować ludzi. Metro i tak jeździ średnio co kilkanaście minut. Stacja Hermannplatz jest wyłożona wściekle żółtymi kafelkami. Spotykają się tutaj linie U7 i U8. Mam wrażenie, że ten jaskrawy limonkowy kolor nie do końca ma pozytywny wpływ na wysiadających, przesiadających się oraz – szczególnie – tych, którzy czekają na metro. Są wyjątkowo pobudzeni. W gęstym, lepkim, pachnącym potem powietrzu wyczuwam szaleństwo. Z minuty na minutę jestem coraz bardziej nakręcona. Ktoś wyciąga rękę po drobne. Ktoś inny śmieje się. Pośrodku peronu kołysze się w rytm pędzącej kolejki naćpana dziewczyna. Na pewno lewituje w wyobraźni nad wszystkimi, bo wyciągnęła ręce na boki, jakby chciała utrzymać równowagę w locie. Para Hindusów w tradycyjnych strojach szepcze coś sobie czule do ucha. Wyglądają pięknie, jakby szli na jakieś przyjęcie. Młody chłopak wyciąga mikrofon z głośnikiem i imponującym tenorem intonuje arię o miłości, wtóruje mu płacz dziecka. Starszy, zgarbiony mężczyzna wjeżdża na peron z ogromną lupą na kółkach. Zazdroszczę mu, że może wszystko zobaczyć w zbliżeniu. Każdą małą tragedię i szczęście ludzkie. Tuli tę lupę czule, jak własną kochankę. Uśmiecha się do siebie, jakby czuł, że w końcu rozpocznie się przygoda jego życia.

Żółty kolor rozgrzewa mnie do czerwoności. Z rozpędu następnego dnia biegnę do teatru. Schaubühne. Das Leben des Vernon Subutex 1 w reżyserii Thomasa Ostermeiera, na podstawie powieści Vernon Subutex, francuskiej pisarki Virginie Despentes. Premiera z czerwca 2021 roku. Oglądając tę sztukę i koncert w jednym – imponujące 255 minut, wliczając przerwę – mam wrażenie, jakbym nadal stała na stacji metra Hermannplatz. Boleśnie prawdziwe. Bez względu na to, jakim człowiekiem jesteś, jaką masz historię, marzenia, pragnienia, skryte tajemnice, kiedy przestajesz funkcjonować zgodnie z zasadami sytemu, z dnia na dzień możesz wylądować na ulicy. Ostatni monolog głównego bohatera porusza mnie do głębi. Kiedy stracił już praktycznie wszystko: pracę, mieszkanie, pieniądze, gdy życie całkowicie go już przygniotło, opuszczony, samotny, głodny postanawia usiąść na ulicy. Zupełnie bezwiednie wyciąga otwartą dłoń po jałmużnę. Ręka staje się dla niego obcym ciałem, kikutem, protezą. Natychmiast jednak pojawia się na jego umęczonej twarzy uśmiech, bo na bezbronnej dłoni; miękko ląduje 20 euro. „Szczęście początkującego” – podsumowuje.

Wychodzę z teatru. Wyraziste postaci ze sztuki jednak nie opuszczają mnie. Ujęły mnie opowiedziane ciekawie różne etapy ich życia. Wciągnęły barwnie zagrane przez aktorów odmienne stany psychiczne bohaterów. No więc idą ze mną. Krok w krok. W moich myślach. I znowu stoję na stacji Hermannpaltz i mam wrażenie, że jednak nie wyszłam z teatru. Wychudzony mężczyzna ponownie prosi mnie o drobne. Gwałtownie gestykulująca para kłóci się w języku francuskim. Dziewczyna z powodzeniem mogłaby startować w castingu do filmu o przemyśle porno w latach osiemdziesiątych. Elegancki mężczyzna w marynarce od Armaniego tłumaczy stanowczo do telefonu, że nie będzie leciał na wyjazd służbowy klasą ekonomiczną, bo jego długie nogi wymagają specjalnego traktowania. Transpłciowy Azjata mruga do niego oczkiem i wsiada do metra. Z kolei wyniszczona chorobą kobieta w średnim wieku wysiada i zaczyna strasznie kaszleć. Cały peron na chwilę wstrzymuje oddech. Słychać tylko metaliczny dźwięk schodów ruchomych. Z ciszy wynurza się dumna dziewczyna w burce. A za nią drze się do telefonu młody Turek, że ma już 25 lat i nie będzie tłumaczył się z każdego kroku ojcu. Ma do niego nie dzwonić. A tak w ogóle to blokuje teraz jego numer, a jak stary będzie go dalej terroryzował, to przyjedzie do domu rodzinnego i go zabije.

U8 wjeżdża na peron. Wsiadam do wagonu za mężczyzną, który wygląda, jakby wybierał się na Folsom, coroczny zjazd subkultury skórzanej.

Mam ochotę dowiedzieć się czegoś więcej o każdej z tych osób. Pogadać. Zaangażować w jakiś rodzaj relacji. Zrozumieć intencje. Nie pozostawać ze stereotypowym pierwszym wrażeniem. Ale wysiadają na kolejnych stacjach. Czasem mają słuchawki w uszach, czasem wzrok skupiony na ekranie telefonu.

Mam fart, energetyzująca aura koloru żółtego nie opuszcza mnie. Mój trzydniowy wypad zamyka wystawa w ramach Berlin Biennale. Przeglądam stos ulotek i wszystko mi się zgadza. Kurator Kader Attia za zadanie postawił sobie, cytuję: „zaangażowanie autorów i odbiorców w krytyczną rozmowę, aby wspólnie znaleźć sposoby na troskę o teraźniejszość”. Troska brzmi super, myślę sobie, więc szukam trochę więcej informacji o samym kuratorze. Jako artysta i aktywista szczególnie zaangażowany jest w pojęcie „Naprawy”, w przeszłości przedmiotów i obrażeń fizycznych, dzisiaj bardziej urazów indywidualnych i społecznych. Konsekwentnie. Ożywcze wydaje mi się widzenie „Naprawy” jako sposobu kulturowego oporu, formy sprawczej, która może realizować się w różnych praktykach i dziedzinach wiedzy. No więc łażę po wystawie. Od pracy do pracy. Budynek KW Institute for Contemporary Art jest dość spory, a sale wystawowe mają różny kształt, wysokość i wielkość. Przemieszczam się powoli między piętrami. Jest film o życiu prostej rumuńskiej rodziny, uzupełnia go prezentacja zdjęć codziennych ich zmagań. Są 162 gliniane cipki, zawieszone czule na ścianie, i wyhaftowany na płótnie list waginy do kobiety; czytam półszeptem pierwsze słowa: „Oh woman, I am your vagina are you ashamed of me?”. Są archiwalne zdjęcia mieszkańców Sri Lanki wkomponowane we współczesne krajobrazy – przypominają o kolonializmie. „Czy przywrócę dusze przodków do kraju mojego pochodzenia?” – pyta autorka pracy. Na postumencie stoi odlew ciała artystki ze Sri Lanki, na którym wytatuowane są szczegółowe informacje dotyczące koloru jej skóry, oczu, włosów; kategoryzacja rasowa stosowana w przeszłości. Jest manifest wyjaśniający prawo do nieposłuszeństwa podczas wojny algierskiej i prawo Algierii do uzyskania niepodległości. Jest też historia gwałtu sięgająca okresu II wojny światowej, na którą składają się między innymi historyczne i współczesne fotografie brutalnych aktów z sugestywnymi opisami. Ta prezentacja wykorzystuje też fragmenty literatury – na stołach leży cała masa książek, każda otwarta jest na konkretnej stronie, a zaznaczone słowa dopełniają pełną przemocy opowieść.

Są abstrakcyjne formy stworzone z naturalnych i syntetycznych materiałów. Biustonosze oplecione metalem, lateksem, węglem drzewnym, z powbijanymi w miseczki gwoździami – mają symbolizować cielesny ból i udrękę codziennego spotkania ze specyficznymi mechanizmami ucisku, szczególnie w Libanie. Są próbą zwrócenia uwagi na problem, formą sprzeciwu, walką z patriarchalnymi strukturami. Jest intrygujący, rytualny film, którego tytuł nawiązuje do wiersza Antónia Agostinho Nety, pierwszego prezydenta niepodległej Angoli. Artystka snuje na poły fikcyjną, na poły opartą na faktach historię kobiet niewidocznych i niedocenionych, które walczyły za angolską niepodległość. Sięga do siły natury jako źródła uzdrowienia.

I wiele, wiele innych zdjęć, rysunków, rzeźb, filmów eksperymentalnych, video instalacji i prac dźwiękowych. Czasem pięknych, czasem brutalnych, dosłownych i zawstydzających. Przeplatają się i dopełniają. Jest w nich rodzaj takiej siły, która powoduje, że trzeba natychmiast stanąć uczciwie wobec nich z własnymi poglądami i uczuciami. Odczuwam namacalną potrzebę zmierzenia się z nimi, spotkania – jak z człowiekiem, który zaprasza do wysłuchania swojej historii, ale też do dyskusji.

Na głównej ścianie wystawowej wisi wielkoformatowe zdjęcie Alexy Prager Women now. Jestem przy nim taka malutka. Wpatruję się w nie dłuższą chwilę. Widzę grupę obcych sobie kobiet, które biegną, spieszą się gdzieś, stoją zagubione, czytają gazetę, telefonują. Widzę też silnie wyróżniające się jednostki. Każda wydaje się być osobowością. Mam ochotę dotknąć wydruku. Tym razem nie chodzi o pochodzenie czy klasę społeczną, ale o to, co uniwersalne: emocje, lęki, nadzieje, aspiracje, rozczarowania.

Odwracam się tyłem do tej pracy i w mojej wyobraźni staję się jej częścią. Robię krok w kierunku wyjścia. I znowu stoję na stacji metra Hermannplatz. Żółty kolor wydaje mi się mniej agresywny, bardziej pozytywny, nawet inspirujący. Mijają mnie osoby, które nie sprawiają już wrażenia tak bardzo obcych.  

Jestem częścią kwaśnej cytrynowej rzeczywistości, która czasem jest kanarkowo upierdliwa, a czasem bananowo słodka.

07-12-2022

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (61)