AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Inne historie: Ameryka

 

Moja wielka psychodeliczna podróż za Ocean, podczas której stale potykam się o Grotowskiego, dowiaduję się, co to są „lekkie dragi” i słucham Pieśni Matki Ziemi… No tak, jest rok 1975.

Stany Zjednoczone Ameryki, miasto Baltimore, pomieszczenia The Baltimore Theater Project. To nie sen. Naprawdę tu jestem. Dyrektor tej dziwnej instytucji, Philip Arnoult, oprowadza mnie po trzech salach, a w każdej się coś dzieje. Grają tu gościnnie teatry z ruchu alternatywnego. Wstęp wolny. Idę i myślę sobie, jakie to wszystko nowoczesne… W pewnym momencie Philip przerywa naszą wędrówkę i opiera mnie zdecydowanym ruchem o ścianę. Podaje mi wyjętego z ust skręta, ale tak już spalonego i zaślinionego, że nie bardzo wiem, co to za propozycja. Boję się spytać wprost, bo moja wiedza na temat marychy i haszu była dotąd wręcz zawstydzająca. Biorę więc to coś z obrzydzeniem do ust i zaciągam się. Jest dziwne w smaku i dziwnie pachnie, potem Philip sam wyjmuje mi z ust ten mokry ogryzek i zaczyna się nim ponownie zachłannie zaciągać.

Potem jechaliśmy samochodem na kolację do jego domu i całą podróż paliliśmy, najpierw jednego, a potem drugiego skręta, podając go sobie oczywiście z ust do ust. Philip prowadził. Ja siedziałam obok, a auta na sąsiednim pasie zlewały mi się w jeden wielobarwny strumień. Świat stał się nagle ostry w kolorach, przyjazny i pełen radosnego śmiechu. Po chwili nie wiedziałam, gdzie jestem – w Baltimore czy w New Jersey. W Los Angeles czy w Nowym Jorku. Ameryka pożarła mnie tak jak sen, który zjada jawę na sekundę przed zaśnięciem.

Do USA przyjechałam robić Śmierć Tarełkina i wykorzystać przyznane mi stypendium. Scenografię do tej amerykańskiej Śmierci Tarełkina autorstwa Andrzeja Sadowskiego przewieźliśmy z Poznania do Nowego Jorku. Tylko trumnę robiliśmy nową, bo stary przesąd zabraniał: jeśli w jedną stronę leci lub płynie pusta trumna, to potem wraca pełna. I tegośmy się przestraszyli… Do Stanów wybraliśmy się we trójkę: Andrzej Sadowski, Janusz Michałowski i ja. Dostaliśmy skromny domek bez klucza. Nikt drzwi nie zamykał, bo złodziei nie było. Gospodarzyliśmy się sami, starając zaoszczędzić każdy grosz, który amerykańskim obyczajem wtykał nam od czasu do czasu do kieszeni Edward Czerwiński, nasz producent i dobroczyńca. Najpierw było to upokarzające, potem przywykliśmy, a na koniec zrozumieliśmy, że „nasi” w tej Ameryce tak po prostu muszą, pokazują rodakom, że się wzbogacili. Łopachiny!

W Port Jefferson, w naszym podmiejskim domku otoczonym krzewami małych drzew pomarańczowych, pomieszkiwaliśmy dosyć długo, nie tylko dlatego, że próby były trudne, bo prowadzone po angielsku, ale także sporo czasu zajął mi casting. Najczęściej przesłuchiwałam aktorów, szukając jakiegoś cichego zaułka w centrum Nowego Jorku, choćby i w bramie… To był mój pierwszy casting, jaki w ogóle przeprowadziłam jako zawodowy reżyser i dyrektor już dwóch teatrów! Aktorzy tej klasy, na którą było stać Czerwińskiego, pracowali gdzieś „na przeczekaniu”. Byli barmanami, taksówkarzami, sprzedawcami… Teatr był biedny, a jego technical staff naprawdę ubogi. Kierownikiem produkcji, czyli osobą do wszystkiego była niejaka Baruri, pochodząca gdzieś z południa Europy, chyba Słowenka, lekko brunatna, dziwnie mówiąca po polsku, bo ciągle wymyślająca jakieś nieistniejące słowa w naszym języku. Na przykład: „policajca”. Jak to pięknie brzmi! I chyba chodzi o policjanta…

Drugim członkiem „personelu technicznego” był jej syn, którego jedynym zadaniem miało być zbicie ze starych desek nowej trumny dla naszego przedstawienia, ale chłopak się nie wywiązał. Skończyło się na tym, że zrobił to za niego Andrzej Sadowski.

Janusz grał oczywiście Tarełkina, jak swego czasu w Kaliszu i potem w Teatrze Nowym w Poznaniu, ale grał po polsku. Tłumaczył go na angielski wprost z egzemplarza, bo oczywiście nie znał polskiego, poeta Indianin, także tłumacz, ale z języka francuskiego. Aleśmy się namęczyli! Potem o przedstawieniu było głośno wśród Polonii, która zamiast kwiatów obdarowywała Janusza różnymi smakołykami… Był taki rzeźnik z Chicago, który na premierę przywiózł nam cały kosz wędlin własnego wyrobu.

Po premierze na zaproszenie Maurycego Blocha zjedliśmy z Januszem pożegnalną obiadokolację w jakiejś niezwykle artystycznej restauracji w Greenwich Village. Cieszyłam się, że Maurycy może teraz spełniać wszystkie moje zachcianki. Przy Januszu mój zakaz nie obwiązywał. Jaki zakaz, jaki Maurycy? Już wyjaśniam – Maurycy Bloch, adorator mój i Marty Lipińskiej, człowiek bardzo bogaty i przyjaciel Erwina Axera jeszcze sprzed wojny, dostał ode mnie zakaz kupowania mi prezentów, żeby uniknąć jakichkolwiek towarzyskich i emocjonalnych zobowiązań. To on podarował mi na przykład pewien migający kolorami gadżeciarski zegarek, który tak zafascynował poznańskich ubeków podczas mego aresztowania w 1968 roku, że w ogóle nie mogli się skupić na przesłuchaniu! Maurycy jako człowiek o niezwykłym poczuciu humoru znalazł jednak sposób, żeby obejść mój zakaz. I obdarowywał mnie rzeczami nawet nieaspirującymi do miana prezentu, czyli tym, co de facto nie było zabronione: na przykład resztkami z samolotowego serwisu. A to masełko, a to krówka ciągutka, a to wykałaczki jeszcze nieużywane… Różnie. Kiedyś dostałam nawet zapałki z pierwszej klasy z samolotu, którym przyleciał do Warszawy. Miluś, bo tak się do niego mówiło, był mały, bardzo gruby i palił cygara. Wyglądał jak karykatura Żyda kapitalisty z antysemickiego plakatu. Był przesympatyczną osobą, na dodatek z ogromnym poczuciem humoru. Oswajał swoją manifestacyjną jowialnością tę całą obcą mi kulturowo Amerykę.

Janusz został w Port Jefferson. Mieli grać Tarełkina co najmniej przez miesiąc, a ja pojechałam w daleką podróż po Stanach, realizować swoje stypendium. Sama sobie wybrałam trasę. Moją metodę poznania Ameryki można by nazwać „podróżą po kontrastach”, odbijaniem się od ściany do ściany.

Oto kartki z mojego dziennika podróży. Muszę do nich zaglądać, bo inaczej ciągle wydaje mi się, że ta wyprawa nigdy się nie odbyła na jawie. Że miałam narkotykową wizję albo przyśnił mi się surrealistyczny sen.

15 października 1975 roku
Nowy Jork

Wczoraj na kolacji u głuchoniemych homoseksualistów na jakimś pięknym, ogromnym strychu z wanną pośrodku pomieszczenia, w którym dyskutowaliśmy o Mao. Kiedy pan domu, chiński scenograf, który zaprosił mnie na tę kolację, dowiedział się, że jadę do Santa Fe, bo interesuje mnie kultura Indian, obiecał skontaktować mnie z pewnym Tonym. On jest native American i chętnie oprowadzi mnie po Los Alamos. I jeszcze ofiaruje mi jakieś indiańskie tajemnice. O jakie tajemnice może chodzić? – zastanawiam się. Rozmowa o Mao przeciąga się, bo dużo czasu zajmuje nam przekład z języka migowego. Potem gadamy o homoseksualizmie w Ameryce. W trakcie naszej rozmowy każdy z gości scenografa kąpie się po kolei przy nas w tej wannie, o której najpierw myślałam, że jest tylko elementem dekoracyjnym pokoju. Kąpią się w niej wszyscy goście, ale wody nie zmieniają! Nic z tego obrządku nie rozumiem, ale udaję, że to dla mnie całkiem normalne. Bułka z masłem. W Polsce też kąpiemy się wszyscy w jednej wannie. O ile ją mamy.

17-18 października 1975 roku
Nowy Jork – Dallas – Albuquerque – Santa Fe

W Albuquerque dworzec lotniczy jak u nas autobusowy w Augustowie. Spokój, nikt się nigdzie nie śpieszy. Autobusik, który ma nas zawieźć do Santa Fe, rusza z godzinnym opóźnieniem. Jak się okazuje, czekaliśmy na jakąś damę w wielkim kapeluszu. Nikt się nie dziwi. Wewnątrz przyjacielska atmosfera. Potem jazda nocą przez krainę piasków. Wszyscy mówią jeden przez drugiego: że Santa Fe to najpiękniejsze miejsce na ziemi, że oczywiście, że wiedzą, gdzie jest Polska. To tam gdzie Rosja i tam gdzie… Grotowski. Nieprawdopodobne! Jego sława dotarła nawet tutaj. Ale znają go bardziej jako mistyka niż reżysera.

Krystyna Piórkowski, moja amerykańska tłumaczka, córka emigranta wojennego z armii Andersa, jest inteligentna i jest „poetką z dyplomem”. Dotychczas taką „dyplomowaną” poetkę spotkałam tylko raz. W Związku Radzieckim. Niestety, Krystyna jest również niewyobrażalnie gadatliwa, niedopieszczona i okropnie brzydka. Rano zwiedzamy gliniane miasteczko, spokój, cisza, jakiś krzyż stoi na szczycie najwyższej góry nad miastem. Wszyscy Indianie sprzedają biżuterię i obrazy swojego autorstwa. I mają w oczach coś więcej niż smutek, jakby tragizm. Takie samo piętno widać u ludzi, którzy im pozowali do tych obrazów. Oglądamy wystawę w Szkole Artystycznej dla Indian, mającej na celu odrodzenie prawdziwej sztuki tego umierającego narodu. Zwiedzamy cudowny teatr w Santa Fe zbudowany przez Paolo Soleriego, o wspaniałej akustyce, ogrzewany nawet w zimie energią słoneczną. I z pierwszą w USA rampą oświetleniową sterowaną komputerowo. Wszędzie dominuje kolor żółty: taka jest tu glina, góry, spalona skała i spalona zieleń. Słońce wdziera się w każdy zakamarek, jest nawet pod powiekami.

19 października 1975 roku
Santa Fe

Babski wieczór w jakimś pubie z Marilyn Wood, jedną z najwybitniejszych twórczyń amerykańskiej szkoły tańca współczesnego. Wśród gości Barbara, tutejsza królowa lesbijek, która opowiada nam o swoim życiu i „preferencjach”. Wokół niej jeszcze kilka roześmianych blondynek w kowbojskich kapeluszach. Rozmowy feministyczno-ortodoksyjne o powołaniu kobiet. Znowu udaję, że te lesbijskie klimaty to dla mnie chleb powszedni, ale bronię się, kiedy próbują mnie obejmować i głaskać po szyi.

Barbara łapie kontakt z Tonym Shearerem. Naprawia samochód na stacji benzynowej w Los Alamos i dzięki temu rozmawiamy z nim przez telefon. Czeka tam na nas, bo otrzymał informację od chińskiego scenografa, że przyjadę. Ma mnie zawieźć do Bandoliery. Nie rozumiem. Jak głuchoniemy scenograf mógł rozmawiać z Tonym przez telefon? „Mamy specjalną maszynę do porozumiewania się głuchoniemych…” – wyjaśnia Barbara. Nadal nie umiem sobie wyobrazić, jak to działa, ale gryzę się w język…

Zostawiam w tym momencie notatki sprzed trzydziestu lat, bo oto w mojej relacji pojawia się nareszcie Tony i trzeba co nieco dopowiedzieć… Już po jego telefonie nastrój zrobił się uduchowiony, rozmowa o sprawach technicznych nie wchodziła w grę. Przyjechałyśmy do niego samochodem Barbary przez góry Jemez. Pamiętam złotą pustynię o zmieniających się barwach, płaskie szczyty, wielkie wąwozy. Nie wierzyłam w to, co widzę i nie miałam pojęcia, co jeszcze zobaczę.

Tony miał około czterdziestu lat. Był Indianinem, ale nosił się po europejsku. Długie włosy wiązał w koczek. Obok niego kręcił się jakiś facet w mundurze z przypiętą na piersi tabliczką „TAD”. I nic nie mówił do chwili, kiedy Krystyna-poetka zaczęła szukać utraconego słowa, a wtedy on – czystą polszczyzną! – je podrzucił . To było słowo: „przypuszczalnie”. TAD był Polakiem, ale nigdy Polski nie odwiedził. Nie chciał powiedzieć dlaczego. Przyszedł z Tonym jako strażnik jego „koła”. Bał się, żeby ktoś niepowołany go nie przekroczył.

- Jakie „koło”? Nie widzę tu żadnego „koła” – zdziwiłam się.
- Każdy człowiek jest w centrum swojego „koła” i musi go pilnować – wyjaśnił mi Tony hipnotyzującym głosem.

Miał głos starego Indianina, takiego szamana, co siedzi w tipi w oparach dymu, grzechocze grzechotką, kobra wije mu się u nóg, a on wyrzuca z siebie chrapliwe przepowiednie. Tony opowiadał mi o kalendarzu Majów, o podziale dziejów ludzkości na pięć światów. I że według tego kalendarza nasz świat skończy się 16 sierpnia 1987 roku. I wtedy wszystkie religie i wszystkie władze na całym świecie zakończą swoje rządy. Bo szósty świat będzie światem pokoju i świadomości. Wszyscy będziemy mówić „językiem pokoju”, obiecał Tony. Potem długo, długo tłumaczył nam zawiłości przepowiedni Majów i wszystko udowadniał, aż wreszcie dojechał do1967 roku. Zdaniem Tony’ego rozpoczął się wtedy bardzo groźny okres dla ludzkości… Wtedy odwrócono ołtarze, zaczęły się rewolucje młodzieży, doszło do eskalacji wojny w Wietnamie.

Słuchając tych banialuk w Polsce, na przykład u nas w teatralnym bufecie w Teatrze Nowym, śmiałabym się do rozpuku. Ale byliśmy w Ameryce, na pustyni, siedzieliśmy w głębokiej szczelinie skały z widokiem na płaskie, żółte szczyty. To było jak wtajemniczenie, jak rytualny indiański teatr. Bo Tony mówił całym ciałem: rękami i stopami, wstawał, pokazywał, przyzywał do siebie wszystkie pięć umarłych światów.

Bandoliera! Tam była grota długa i głęboka chyba na dwa kilometry, na ścianach ślady rysunków kół, jeleni, psów… Nie mogłam uwierzyć: Tony, współczesny Indianin oprowadza mnie po cmentarzu pierwszych cywilizacji. Zapadła cisza, kiedy Tony zaczął opowiadać o Olbrzymie, który wygnał Indian w góry. Nie było wody, nie można było tam żyć. Ale znaleziono sposób na Olbrzyma. Przestrzegając rytuału, udało się zamknąć go w czarnej otchłani za pomocą Pieśni Matki Ziemi zagranej na Świętym Flecie. Odtąd, żeby Olbrzym nadal był zniewolony, trzeba było ją grać rok w rok. Niestety, w 1945 roku Indianie, którzy pracowali w Los Alamos przy produkcji bomby atomowej, nie zostali w porę wypuszczeni do domów, nie zagrali na Świętym Flecie i Olbrzym wyszedł, opanował naszą świadomość, ukradł nam oczy i bomba atomowa zawisła nad piątym światem. Tu Tony przerwał opowieść, wyjął swój Święty Flet, który podobno miał już prawie czterysta lat, i zagrał dla mnie Pieśń Matki Ziemi. Słuchając jej, wierzyłam w każde słowo, widziałam i wiedziałam WSZYSTKO.

Następnego dnia Tony małym samolocikiem „TADA” zabrał nas do San Ildefonso, wioski indiańskiej znajdującej się już poza rezerwatem, na śniadanie do Johna Philipa Wagnera, malarza, który był jednym z wyznawców, chyba muszę to tak nazwać, sekty Tony’ego. Do stołu podawała żona-poetka. To był cudowny dom pełen obrazów i owoców wulkanu, nad którego kraterem dopiero co przelatywaliśmy. Przy stole rozmowy trwały nadal. Właściwie nie rozmowy, tylko monolog, wykład, kazanie Tony’ego. Gdy Tony coś mówił, wszyscy zaraz milkli. A on mówił jakby tylko do mnie i to o rzeczach, o których nikomu z nich dotąd nie powiedział. Wszyscy jego wyznawcy zaakceptowali jego wybór i otoczyli mnie szacunkiem niemal równym jemu. Już nie bali się, że wtargnę nieproszona w „koło” Tony’ego. A Tony – i wtedy wyjaśniło się skąd ta admiracja, to zainteresowanie mną – chciał być tak blisko mnie, bo kochał Grotowskiego, a ja przecież byłam z jego kraju. I mogłam go znać. Mogłam przekazać Grotowskiemu message od Tony’ego. „Czy Grotowski też jest twoim guru?” – zapytał.

Cóż mogłam mu powiedzieć? Jak swego czasu bezwiednie i naiwnie „ścigałam się” z nim? Proszę bardzo. Był rok 1957. Łącząc dwa zawody – przyszłego reżysera i byłego etnografa – postanowiłam, że razem z amatorskim zespołem spod Grodziska Mazowieckiego zrobimy wielką improwizację na temat Balladyny Słowackiego. Raz przeczytany dramat Słowackiego, a potem wielokrotnie opowiedziany przez członków zespołu nie będzie już dziełem poety, tylko własnością wspólnoty. Aktorzy amatorzy będą mówić tak długo własnymi zdaniami i z pełną swobodą o zdarzeniach i bohaterach romantycznego dramatu, aż na końcu tego procesu twórczego zacznie to przypominać relację o czymś prawdziwym, o czymś, co „naprawdę” zdarzyło się w okolicy. Ten eksperyment miał mi pomóc opowiedzieć o genezie teatru i ludzkiej potrzebie uczestniczenia w kreacji. Nie udało się. Chłopi spod Grodziska niestety nie byli wolni od wpływów tak zwanej kultury wysokiej. Na próbach wiernie naśladowali to, co widzieli kiedyś w teatrze bądź czego ze sztuki recytacji nauczyli się w szkole podstawowej u pani od języka polskiego, i potajemnie wkuwali tekst. Niczego nie chcieli relacjonować „swoimi słowami”. Jednym słowem – klęska.

Grotowski. Wiedziałam, że od dwóch lat działa w Nowym Jorku Amerykański Instytut Badań i Studiów nad jego dziełem. Że on sam już nieodwołalnie porzucił reżyserię, ale dalej pokazuje Apocalipsis cum figuris, jeździ po całym świecie ze stażami i wykładami, zaczynają właśnie w Polsce Przedsięwzięcie Góra, z którego rozumieliśmy wtedy w środowisku tylko tyle, że będą medytować w bliskości natury. Grotowski w tamtym okresie miał rzadkie włosy i był bardzo chudy. Wcześniej, przed swoim legendarnym „powrotem z Indii” był obły, z trudem mieścił się w garniturze i miał wielką głowę. To znaczy – jak się go słuchało i oglądało podczas wykładu, to ta głowa jakby rosła. A słuchałam go kilka razy. Oglądałam z niezwykłym zainteresowaniem jego spektakle, których Janusz wprost nienawidził. Michałowski pokazywał mi, gdzie w aktorach Grotowskiego jest kłamstwo, udanie, wypracowany trick, a ja mimo to bezkrytycznie frunęłam za mistrzem do nieba, a potem z Ryszardem Cieślakiem piłam wódkę do białego dnia, nagabując go, żeby opowiadał, jak to jest tam u nich, w środku grupy.
 
Czy fascynował mnie sam Grotowski jako człowiek-artysta, czy rodzaj teatru, jaki uprawiał? A może ciekawiła mnie wspólnota, jaką wokół siebie utworzył? W tamtych czasach filozofia Grotowskiego bardziej od przedmiotu badań naukowych była rodzajem wiary, a on prorokiem pomagającym nam w próbie zrozumienia samego siebie w teatrze i poza nim. W przeciwieństwie do mnie jego nie interesowała rzeczywistość, wykonywał z niej skok w kosmos, w otchłań czasu. Ja nie chciałam porzucić, tak jak on, mego tu i teraz, ale na pewnym etapie Grotowski jako punkt odbicia był mi – nam wszystkim w polskim teatrze – bardzo potrzebny.

Ale jak to miałam opowiedzieć Tony’emu? Potwierdziłam tylko, że znam Grotowskiego, że wielokrotnie uczestniczyłam w jego parateatralnych „seansach”. Wtedy podekscytowany Tony zdradził mi wielką indiańską tajemnicę: Grotowskiemu coś grozi, ale o tym nie wie, bo jego oczy nie widzą tego, co widzi Tony.Tylko on może teraz ratować Grotowskiego, bo zna wszystkie jego błędy i potknięcia duchowe. Obserwuje go i słucha na odległość. Tony coraz bardziej czuje, że jest mu potrzebny. Obiecałam, że powiem Grotowskiemu o Tonym.

Kiedy odjeżdżałam, Tony dał mi kalendarz Azteków, własnoręcznie wykuty w twardym odłamku skały. Nie chciał się żegnać. Został szczęśliwy, z jasną twarzą, wierząc, że jeszcze jeden człowiek jest jego własnością.

Redakcja: Łukasz Drewniak

6-03-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę: