AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Inne historie: Ameryka, część druga

 

Ciągle jestem za Oceanem i śnię swój amerykański sen. Opowiem teraz o moim spotkaniu z Miłoszem, próbach zrozumienia amerykańskiej Polonii i o tym, jak w pewnej willi na Zachodnim Wybrzeżu odkryłam jeden okruch z dziejów mojej rodziny.

28-29 października 1975 roku

Los Angeles. Wtorek. Nigdy więcej szamaństwa! Żegnaj, pustynio!

Na ulicy strajk pracowników księgarni. Strajkujących jest… trzech. Chodzą w kółko po chodniku z tablicami na patykach i ostrzegają przechodniów przed kupowaniem w tym miejscu. Jestem zszokowana, że tak może wyglądać strajk. Zaczynam gadać z przywódcą protestu. „Nie, nie zamkną nas” – wyjaśnia. „Bo broni nas związek zawodowy”. Ja się śmieję, oni są serio. Znowu nic z tej Ameryki nie rozumiem.

Los Angeles to miasto-potwór bez duszy. Olbrzym. Same autostrady.

Docieram do Hollywood. Obowiązkowa jazda wózeczkiem po Universal Studios przez atrapy walących się mostów, lodowe kaniony piętrzące się nad głową. Potem lunch. Obecny jest prezes Universal Studios, jakiś południowoamerykański szef krajowej kinematografii, jego żona i ja. Wszyscy w brylantach, ja w blue dżinsach świeżo kupionych na jakiejś wyprzedaży. Jem kolejne ostrygi, rozglądam się po czymś plastikowym, co ma być pracowniczą stołówką w Universal i myślę, że chyba zwariowałam. Żałuję, że nie ma tu Philipa. Dałby mi skręta. Szukam Olbrzyma z szamańskich opowieści Tony’ego, on tu musi być, to jest jego miejsce.

Rano spotkanie na teatrologii UCLA. Na korytarzu łapią mnie studenci, błagają, żebym mówiła o Grotowskim. I tylko o Grotowskim. To już trzeci raz!

Odkładam na bok mój dziennik… Podczas wszystkich moich amerykańskich podróży miałam wrażenie wędrówki przez nierzeczywistość. Nie pasowałam do tego świata, to on lepił się do mnie, obrzucając nagle nieoczekiwanymi obrazami. I wtedy, w samym środku Ameryki i amerykańskiego snu, zobaczyłam nas – Polaków na obczyźnie, czyli Polonusów.

Ewa Dzieduszycka, moja kuzynka, z którą spędziłam wojenne lata w Kamieniu Lubelskim, miała willę z wielkim basenem i hodowała konie arabskie, kontynuując tradycje z rodzinnego Jezupola i pasje Juliusza Dzieduszyckiego, który sprowadził je kiedyś do Polski. Ewę bawiło zarabianie pieniędzy, co miało się później źle dla niej skończyć, drażniło ją zacofanie przybysza z socjalistycznego kraju i moje „murzyńskie” zamiłowanie do bawełny. Sama ubierała się w sztuczne materiały, a ja cały czas w bawełnie i dżinsach. Zabrała mnie za meksykańską granicę. Przed posterunkiem w Tijuanie włożyłam ciemne okulary, żeby nie było widać moich niebieskich oczu. Nie miałam przy sobie paszportu, no i byłam z Peerelu. Wystarczy, żeby nie wjechać do Meksyku.

A potem zrobiłyśmy jeden krok i… nędza, jakiej nie widziałam nigdy w życiu!

Wszędzie brud. Dzieci wychudzone niczym z obozu koncentracyjnego. Nie mogę wyrzucić z pamięci dziwnego sklejonego obrazu, bo dzielił go tylko graniczny szlaban. Amerykańskie bogactwo i te głodne meksykańskie dzieci.

W San Francisco spędziłam okropny wieczór i noc u Pipy, czyli Lili Dzieduszyckiej, siostry Ewy, też towarzyszki zabaw z mojego dzieciństwa. Jej mąż Henryk Olszański okazał się oszalałym snobem, wyznawcą feudalizmu! Cały dom ozdobił herbami Olszańskich, odwiedzającym ich osobom nie wolno było:
- palić papierosów
- ruszać bez pytania sanitariatów
- głaskać psów przy jedzeniu
- używać dezodorantów.

Na szczęście zakazał też późno kłaść się spać. Uciekłam od niego w przykry, nerwowy sen, a rano wzięłam walizkę i poszłam do hotelu. Biedna Pipa!

Osada Pulaski leży gdzieś niedaleko jeziora Michigan. Pojechałam tam na zaproszenie Stanów Węgrzynów. Powitał nas sam gospodarz, wyczołgując się spod starego samochodu. Oderwała się w nim rura wydechowa i strasznie warczał.

Samochód, nie Stan… A Stan… Stan wyglądał jak chłop z Suwalszczyzny. Taka sama ogorzała od słońca twarz z białym czołem, takie samo ubranie, lekko łachmaniarskie. Coś wymamrotał po angielsku, zaprowadził nas do żony, która wybiegła przed dom, krzycząc na całe gardło: „Gość w dom, Bóg w dom!”. Potem, nie dając nikomu dojść do słowa, czystą góralszczyzną, czasem tylko wtrącając brakujące jej słowa po angielsku, pokazywała nam cuda amerykańskiej techniki. „To jest traktor. Traktor! W starym kraju takiego nie było”. I jej zdaniem niczego nie ma dalej. Kiedy zaprzeczyłam i powiedziałam, że traktory już mamy od jakichś trzydziestu lat, zobaczyłam rozczarowanie na jej pomarszczonej, rumianej twarzy… Oni przecież musieli wierzyć, że żyją w lepszym, cudowniejszym, bogatszym świecie. Potem już kłamałam. Węgrzynowie pokazali mi stodołę połączoną z silosem, pełne sąsieki siana, ona z radości zaczęła podrygiwać i śpiewać zachrypłym głosem: „Góralu czy ci nie żal…”. Dalej słów zapomniała… Podpowiedziałam jej, jak to leci dalej, a ona na to, że: „Jes. Mam taki rekord, szur…”.

Wreszcie doszliśmy do najważniejszego: syn Węgrzynów, przyszły gospodarz, pokazał nam swoją corvettę. Pomalowana w „Pikasy”, nakryta plastikową folią, czekała na niedzielę, żeby mogli nią pojechać do kościoła. W okolicy mieszkały same polskie rodziny. W centrum osady stał polski kościół i siedziba zakonu franciszkanów. Wszyscy tutejsi mieszkańcy to przedwojenni emigranci „za chlebem”, bez żadnych szkół. Przy odjeździe ksiądz wyznał mi, że nie ustaje w namowach, żeby się uczyli i studiowali. Ale im się podobało takie właśnie życie, jakie wiedli.

Kolejna podróż. Berkeley. Weszłam do uniwersyteckiej stołówki. Ogromna sala, jasna, pełno w niej stołów i ludzi. Młodzi w dżinsach, młodzi z długimi włosami, paru łysych, chyba krisznowców, kilku na bosaka, ale większość to normalni, grzeczni studenci. Nawet tacy, jacy zdarzali się na naszych polskich uniwersytetach.

Nudno.

Rozglądałam się, przyglądałam i szukałam wśród tych „nudnych” Czesława Miłosza. Znałam go ze zdjęć. W kolejce do nalewania zupy, z już przygotowaną tacą w ręku, zobaczyłam tweedową marynarkę. Tylko jedna taka była w tej stołówce. „Oho, ziemianin” – pomyślałam. Podeszłam bliżej i… tak, to był Miłosz. Nie mogłam się pomylić. Wyglądał jak „bezet”. Bezetami nazywano w peerelu „byłych ziemian”. On wiedział, że przyjdę. U takich jak Miłosz miałam wszędzie drzwi otwarte dzięki Bohdanowi Cywińskiemu. Jego opozycyjna działalność była powszechnie znana, a Rodowody niepokornych czytali wszyscy polscy inteligenci. Uczciwie powiedziałam Miłoszowi, że z tym Cywińskim to bardzo dalekie pokrewieństwo, że on z Wilna, a ja z Cywińskich z Lubelszczyzny, ale rzeczywiście gdzieś, kiedyś mieliśmy jakiegoś wspólnego przodka. Łączył nas herb Puchała. To mu wystarczyło…

Miłosz bez entuzjazmu zaprosił mnie na zupę. Siedliśmy przy jakimś dalekim stoliku i omawiali moje uczestnictwo w jego zajęciach. Miłosz był oschły, nieciekawy niczego. Wszystko wiedział, zwłaszcza o tym, co się w Polsce dzieje. Teatr go nie interesował. Nie byłam mu do niczego potrzebna. Na drugi dzień na jego seminarium, ku mojemu zdziwieniu prowadzonym z amerykańskimi studentami po polsku, omawiał Wyzwolenie Wyspiańskiego. Wszyscy jego słuchacze, w przeciwieństwie do mistrza, byli zakochani w Wyzwoleniu i wiedzieli, kto kryje się za jaką maską, co się rzadko nawet polskim studentom zdarza. Kłócili się między sobą o detale spektaklu Konrada Swinarskiego, na który specjalnie polecieli do Krakowa! Miłosz siedział i milczał, w pewnym momencie wstał, poprosił mnie, żebym poprowadziła dalej zajęcia, i wyszedł z klasy. Oczywiście żadnych zajęć nie prowadziłam, bo sama chciałam się dowiedzieć od jego studentów czegoś o nim, na przykład: dlaczego Miłosz tak nie lubi Wyspiańskiego? Dlaczego jest taki krytyczny wobec jego rozbuchanej wyobraźni? Odpowiedzi nie otrzymałam, bo amerykańscy studenci chcieli się dowiedzieć tego samego ode mnie. Ostatecznie ani ja, ani oni nie rozwiązaliśmy wtedy zagadki mistrza.

Kiedy parę lat potem Miłosz dostał Nagrodę Nobla, niewielu było wśród znajomych w Poznaniu takich, którzy przeczytali coś więcej niż Zniewolony umysł, ewentualnie parę jego wierszy. Wszyscy wtedy gorączkowo zaczęli szukać na półkach jego tomików z samizdatu. Miałam dwa. Jak organizowano spotkanie w Związku Literatów, ktoś powiedział, że poznałam Miłosza w Ameryce osobiście, od razu więc uznano mnie za autorytet w dziedzinie emigracyjnej poezji polskiej i musiałam wystąpić. O czym mogłam opowiedzieć? Opowiedziałam o tweedowej marynarce i fochach wobec Wyspiańskiego.

Wróciłam do USA po latach już jako minister kultury. Chcieliśmy zaktywizować środowiska polonijne, namówić je do troski o krajową sztukę, rozpocząć jakiś dialog z emigracją. Byłam na niezliczonych oficjalnych kolacjach w Nowym Jorku, spotkałam milionerkę Barbarę Piasecką-Johnson i zaprzyjaźnionego z nią Jerzego Kosińskiego. Gawędziłam z Elką Czyżewską, Januszem Głowackim, Kropką Minkiewiczową. Podsłuchiwałam, jak bogate Polonusy rozmawiają o kupnie pałaców w Polsce, biedni (głównie artyści) narzekają, że bogaci ich nie wsparli. Piekło, pozy, sztuczne uśmiechy. Jeśli oni przenieśli tu do Ameryki jakiś kawałek Polski, to na pewno ten najbardziej nieprawdziwy.

Potem zaprosiła mnie do swojej rezydencji „contessa” Czaderska-Hayek z Los Angeles. Nie wiedziałam, kto zacz, nie wiedziałam, że jest skonfliktowana z Polonią. Obiecywała łóżko z baldachimem po Rudolfie Valentino i bal, na którym miały posypać się obficie czeki dla kultury polskiej. Przez telefon mi się spodobała. Jakaś szalona! Nie mogłam odmówić.

Gdy wylądowałam na lotnisku w Los Angeles, jak spod ziemi wyrósł kolosalny Murzyn, który przedstawił się jako bodyguard pani Hayek i poprowadził do samochodu. Tam, w wielkiej limuzynie z barkiem, czekali państwo Hayek z kanapkami, mrożonym szampanem, telefonem i napisem na złotej tabliczce — „Contessa Czaderska-Hayek”. Nie wiedziałam, że Czaderscy są utytułowani, ale wiedziałam, że jestem w USA. Po kolacji położyłam się spać w czerwonej pościeli, pod czerwonym baldachimem. Deska klozetowa miała wtopione wokoło dolary, a ekran telewizora był wielkości ściany i można było w nim oglądać do woli hollywoodzkie gwiazdy.

Wieczorem następnego dnia odbyło się to zapowiedziane przyjęcie u pani Hayek. Duża Polonia i garstka Amerykanów. Czekałam z niecierpliwością na Basię Krafftównę. Nie przyszła. Pani B. powiedziała mi na ucho: „Ona tu nie mogła przyjść, bo tu się nie bywa. Gdyby przyszła, odwróciłaby się od niej część Polonii, ta bardziej wpływowa, od której zależy los jej »zielonej karty«”. Potem zaczęło się już na dobre. Dom został otoczony. Pikietowano przyjęcie z transparentami przeciw mnie i przeciw pani Hayek. Bo pani Hayek przyjęła kiedyś od peerelowskiego ambasadora odznaczenie, bo pani Hayek przyjmowała gości ambasadora, bo pani Hayek nie jest z „towarzystwa”… Gdy po powrocie, już w San Francisco, indagowana przez jedną z dam, liderek polonijnych z Zachodniego Wybrzeża, „jak mogłam”, odpowiedziałam: „Mogłam, bo sama też brałam pensję z rąk peerelowskich urzędników, tworzyłam i żyłam w Polsce Ludowej. Nie wszyscy wyemigrowali”. I przypomniałam sobie dylematy Miłosza, jego sprzeciw wobec emigracji, wiersz Mackiewicza o rządzie londyńskim: „Z diabłem, a nie z wami”.

Ale przeżyłam też w tej „strasznej” willi u Czaderskiej-Hayek chwilę niezwykłego wzruszenia. Przy śniadaniu pokazała mi coś, co, jak twierdziła, powinno mi sprawić szczególną radość. Była to mała akwarelka, a właściwie nieporadny rysunek tuszem, podkolorowany chyba wodnymi farbami. Wisiał między fotosem zapomnianej już aktorki o nazwisku Zsa Zsa Gabor a Deanem Martinem. Na obrazku widać było trzech mężczyzn w mundurach, czerwonych czapkach z futrzanym otokiem i w wysokich butach. Jeden z nich trzymał szablę, drugi karabin z bagnetem na sztorc, a ten w środku — sztandar. To na pewno nie byli Amerykanie, choć przypominali bohaterów wojny secesyjnej. Widok wydał mi się znajomy — przeczytałam z trudem podpis — „Z oddziału Żuawów Rochebruna” i niżej — „Nowicki żołnierz, Cywiński chorąży, Czaderski kapitan”. Nasi pradziadowie byli towarzyszami broni! Ludomir Cywiński trafił w jakiś pokrętny sposób do willi w Hollywood. Za pięćdziesiąt lat będą go oglądać martwym okiem jacyś amerykańscy spadkobiercy, nikt nie będzie wiedział, co to była za wojna, w jakim kraju i jacy to żołnierze. Nikomu z nich nic nie powie nazwisko chorążego powstania.

Kiedyś w stryjkowym słoiku znalazłam narysowane przez niego drzewo genealogiczne Cywińskich, ale są tam tylko same nazwiska i daty. Suche to drzewo… Nieznani mi nawet z imienia czy rodzinnej anegdoty antenaci umierają i rodzą się, mają synów lub córki, łączą ich linie pokrewieństwa, gałęzie drzewa wyrastają, gdzie chcą, ale nic z tego dla mnie nie wynika… Dopiero ten mój pradziadek Ludomir wyłania się z mroków jako w miarę żywa postać. Był synem powstańca listopadowego, a w powstaniu styczniowym przeszedł z Langiewiczem cały szlak bojowy, który opisał we Wspomnieniach z lat ubiegłych. Schwytany już po upadku powstania, po wielomiesięcznych przesłuchaniach dostał od Moskali zaskakująco niski wyrok: zaledwie rok pobytu w fortecy w Modlinie. Zadziałała zbieżność nazwisk: Rosjanom doskonale znana była postać Ignacego Cywińskiego, policmajstra miasta Warszawy, znienawidzonego przez polskich mieszkańców, ale mającego duże uznanie władz rosyjskich. Tyle wiem o Ludomirze żołnierzu.

Dziś tamto moje wzruszenie sprzed prawie ćwierć wieku wydaje się niewiarygodnie odległe i nierealne. Ale naprawdę odkryłam obraz pradziadka, na który nigdy nie patrzył nikt z mojej rodziny! A to trochę tak, jakby tamten powstańczy Ludomir z akwareli nie należał do nas, a do kogoś innego, obcego, niewtajemniczonego. Jakby wiódł przez ten czas sekretne życie i coś przed nami ukrył: „Nowickiego żołnierza, Czaderskiego kapitana”. Musiałam przelecieć przez Ocean, przyjąć zaproszenie szalonej snobki milionerki, żeby znaleźć jeden maleńki element rodzinnej historii. Dziwne… Może po to jedno doświadczenie warto było podróżować do Ameryki, zmierzyć się z tym światem jak z surrealnym snem i odnaleźć w nim, jak wszędzie na świecie, kawałki Polski. Dobre i złe. Ten z Ludomirem był dobry.

W 1975 roku na pożegnanie z Ameryką przeżyłam jeszcze „dzień milionerki”. Przyjechał Maurycy Bloch. Zabrał mnie na sześciogodzinne zwiedzanie San Francisco pontiakiem wielkim jak statek, z barkiem pełnym różnych alkoholi. Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas w superluksusowych restauracjach, byliśmy w najbogatszym klubie golfowym, siusiałam w ubikacji, gdzie muśnięcie sedesu prowokowało Beatlesów do pięknego grania z głębi muszli, a wszędzie rozmowy, rozmowy, rozmowy. Maurycego bawiło, kiedy zachowywałam się jak Alicja w Krainie Czarów.

Alkohol szumiał mi w głowie, a ja kładłam się spać zadowolona, że raz jeden skosztowałam życia „prawdziwych milionerów”. „Wystarczy mi tego doświadczenia na wiele lat…” – myślałam. Mogę teraz wracać do naszej polskiej biedy, walczyć o mój zespół z Teatru Nowego, rozmawiać z widownią o tym, co naprawdę ważne, wiedząc, że po drugiej stronie Atlantyku, na zachodnim Wybrzeżu Ameryki mieszka Kapelusznik. Na jedno moje skinienie mogę do niego pojechać, choćby po to, żeby zjeść ostrygę nad oceanem, popatrzeć z dachu wieżowca na rozświetlone nocą, pulsujące zagadkowym rytmem miasto. Tam w Ameryce życie jest jak sen. Nic mi się w nim nie zgadza i nic z niego nie rozumiem, mieszają się miejsca i wariuje czas. Mieszkają tu Polacy, których nie ma. Indianie, którzy rozumieją Polaków, i Amerykanie, których zaczarowali Indianie. A wszyscy migają do mnie znakami z alfabetu głuchoniemych, jak ten chiński scenograf w Nowym Jorku… Wiem – to nie ja, to oni w tej Ameryce śpią i śnią. Tak. Brzmi to jak słowa Pieśni Matki Ziemi, którą Indianin Tony zagrał mi w Bandolierze. Rzeczywistość jest w Polsce i tylko w Polsce.

Trzeba się obudzić.

Redakcja: Łukasz Drewniak

20-03-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany hrabia
    hrabia 2015-06-08   03:18:53
    Cytuj

    to jest prawie pamietnik-wspomnienia /komunistki/