Inne historie: Na salonach
Opowieść o tym, jak pomieszkiwaliśmy w poznańskim hoteliku „Zacisze” i do czego potrzebny był nam Andrzej Wanat. Wyjaśniam, czym jest Klub 22, i przyznaję się do rodzinnego pokrewieństwa z poetką Deotymą.
Dziś mój wehikuł czasu znów przenosi mnie do Poznania z końca lat sześćdziesiątych. Dobrze mi w tej epoce. Najchętniej wcale bym się stąd nie ruszała do współczesności.
W 1967 roku prawdziwą miarą naszych towarzyskich, a także intelektualnych „możliwości” było życie w hoteliku „Zacisze”, ukrytym w podwórku na tyłach ekskluzywnego Hotelu Wielkopolski. My, wszyscy przyjezdni artyści pracujący akurat w Poznaniu, gnieździliśmy się w tym paskudztwie, starym i od lat nieremontowanym. W żadnym wypadku nie był to Hotelik pod Różami z uśmiechniętym portierem. Po pierwsze portier niechętnie podawał klucz. Po drugie wszystkim obcym wstęp był wzbroniony. Jak się chciało kogoś zaprosić do siebie, trzeba się było przemykać przez zawsze niedomknięte okno na parterze. Zawsze je tak zostawialiśmy, jakby co… W tym pokoju z jakichś względów nikt nie mieszkał, więc można było wejść do „Zacisza” niezauważonym.
Kiedyś przez pomyłkę położyli tam Andrzeja Wanata, wtedy mojego asystenta przy Klątwie Wyspiańskiego, i to on „kierował ruchem towarzyskim”. Był z tego zadania bardzo dumny, bo jako bibliotekarz i mól książkowy snobował się na „rozwiązłe” życie artystów… Chciał się w nie za wszelką cenę wkupić. Było to prawie niemożliwe, bo prywatnie był trochę nudny i aktorzy uciekali od niego, gdzie pieprz rośnie. Nasza „rozwiązłość” była, jak na jego wyobraźnię, opartą na „wzorach literackich”, za mało ekstrawagancka. To raczej on prędzej mógł się nami sromotnie rozczarować, niż my zanudzić z jego powodu. Jednak w niektórych sytuacjach Andrzej bywał niezwykle przydatny. Przecież pana w garniturze i w koszuli z rękawami jak motylki nikt nie posądziłby o jakieś tam „porubstwo”. Śpiąc w strategicznym pokoju, Andrzej wpuszczał nas do środka i wtedy zaczynało się „Evviva l’arte!” Szczegóły pominę.
Któregoś dnia, gdy po raz kolejny pokonywałam trasę hotelik „Zacisze” – sala prób Teatru Polskiego – bar „Smakosz”, ni z tego, ni z owego zaczęłam myśleć o „Polsce salonowej” z minionych epok. Bo przecież te nasze nocne barowe i hotelowe rozmowy o sztuce, teatrze i życiu, toczone w wyselekcjonowanym gronie artystów, naukowców i bon vivantów, to była spontaniczna próba stworzenia opiniotwórczego grona, z którego zdaniem i smakiem trzeba było się liczyć. Tak, tworzyliśmy poznańską bohemę i zarazem poznański „salon”. Zrozumiałam, że sporo wiem o instytucji „salonu” nie tylko dzięki Stulkowi Hebanowskiemu. „Ja te salony mam we krwi – pomyślałam. – Może nie zawsze były najwyższej miary, ale jednak…” A wszystko to za sprawą moich utytułowanych przodków i ich ambicji towarzyskich i artystycznych.
Prawdziwą królową dziewiętnastowiecznych salonów była przecież moja bliska krewna z linii Łuszczewskich, poetka Deotyma, autorka słynnej swego czasu powieści dla młodzieży Panienka z okienka. Przypomniał mi się pamfleciarski wierszyk, wyrecytowany w 1947 roku w dolnośląskich Byczanach (dziś ta miejscowość może nazywać się Byczyny, Byczyna albo nawet Byczyn, za moich czasów były to Byczany i nikt mnie nie przekona, że nazwa brzmiała inaczej: zasiedlaliśmy poniemiecki Dziki Zachód Polski, nazwy miast i wsi dopiero się formowały, zagnieżdżały w języku) przez mojego ukochanego wuja Bronka, przewrotnego kronikarza dziejów naszej rodziny. Bronek Łuszczewski z figlarnym błyskiem w oku mówił mi wtedy: „Deotyma się nadyma; zamiast kiecki ma strój grecki”. Straszliwie tej baby nie znosił. Była jego wieczną obsesją. Denerwowało go w niej wszystko. Choćby to, że nosiła się z grecka, odziana w tuniki i chlamidy. I że wygłaszane przez nią w literackim salonie jej matki Niny Łuszczewskiej z domu Żółtowskiej improwizacje nie przedstawiały większej wartości. I że wcale nie pojechała za swoim ojcem, Wacławem Łuszczewskim, na katorgę i nie spędziła na Syberii dwudziestu lat życia, jak podawały przedwojenne biografie poetki! Bronek zlustrował rodzinne dokumenty i wyszło mu, że nie katorga to była, a zwykłe zesłanie, i trwało raptem dwa lata, do 1864 roku. „To ma być cierpienie dla ojczyzny? To ja dłużej w gułagu byłem! – wykrzykiwał Bronek. – A matka Deotymy, Nina? Też dobra! Snobka! Histeryczka! Dwunastoletnią córkę zmuszała do publicznych występów. Nie mogła słuchać na żywo jej improwizacji, więc wychodziła do drugiego pokoju i tam płakała nad jej genialnością!”
Do dziś nie wiem, za co Bronek tak bezgranicznie nienawidził Deotymy. Bo przecież nie za miny, jakie stroiła podczas recytacji. I nie za przeróżne dziwactwa, w jakie popadła, zwłaszcza w starszym wieku, kiedy na przykład przestała chodzić do teatru, bo wprowadzono tam oświetlenie gazowe, a według niej był to wynalazek diabła… Ja myślę o niej lepiej. Może przede wszystkim ze względu na jej matkę. Matka Deotymy, Nina, miała skazę – a może nawet więcej niż skazę. Jej matka Kazimiera Skoraszewska, poddanka Tyzenhauza, wyzwolona została dopiero przez Stanisława Augusta. Skoraszewska była tancerką Teatru Narodowego! W czasach Deotymy było to do tego stopnia hańbiące, że rodzina Łuszczewskich wstydliwie to przemilczała. Nina Łuszczewska była osobą ambitną, toteż chcąc zrekompensować sobie wszystkie przykrości, jakich doświadczyła jako córka eksbaletnicy, zamarzyła o życiu towarzyskim na najwyższym poziomie. To jej salon przy Nowym Świecie w kamienicy Misjonarskiej, a potem w pałacu Saskim, był pierwszym w Warszawie salonem arystokratyczno-literackim, miejscem spotkań elity stołecznej, „instytucją kulturalną”, jakbyśmy to dziś powiedzieli… Przychodzili tam nieomal wszyscy wielcy tamtych czasów: filozof August Cieszkowski, Narcyza Żmichowska, Józef Korzeniowski, Kornel Ujejski i Cyprian Norwid. Popisy Deotymy odbywające się w salonie jej matki – niezależnie od ich wartości literackiej – miały w sobie pierwiastek teatralny i emancypacyjny, o czym świadczy choćby to, że nie wszyscy bywalcy traktowali tę dziewczynę poważnie. No tak, salon, w którym wieszczy kobieta, w którym kobieta jest w centrum uwagi! Nie tylko jako gospodyni, ale i główne intelektualne danie…
A dzisiaj… Dzisiaj „salon” stał się w ogóle instytucją mocno podejrzaną. Hasłem „walki z salonem” szermuje prawica, z „salonów” się kpi, słowo „salon” ma już prawie wyłącznie wydźwięk pejoratywny. A przecież ja pamiętam jeszcze prawdziwe inteligenckie salony: z czasów Solidarności, prowadzone przez baby w dżinsach, pokoje w blokach rozgrzane do czerwoności od dyskusji o Polsce. To były przeważnie tajne spotkania zwołane w chwili, gdy pilnie potrzeba było porozmawiać bez cenzury. Czy w późnym Peerelu, a potem w latach osiemdziesiątych, można było nazwać salonem mieszkanie Jacka Kuronia na Żoliborzu? Tak, to był właśnie salon. Najprawdziwszy. Ale Jacek pękłby ze śmiechu, gdyby to wtedy usłyszał. W salonie u Jacka między jednym jego uwięzieniem a drugim toczyły się narady, jak przygotować społeczeństwo do lepszej przyszłości, nauczyć je być wolnym w zniewolonej ojczyźnie, powiadomić świat o naszej sytuacji…
Salonem artystycznym wtedy, w Poznaniu około roku 1967, był dom Satanowskich, do którego zostałam zaproszona, kiedy jako młoda reżyser zaczęłam pracę nad Szaloną Julką. Taką funkcję w powojennym Wrocławiu pełniła willa należąca do mojego wujostwa, czyli Tunków Dzieduszyckich. Także Stulek i jego przyjaciele przemienili „Smakosza” w najprawdziwsze centrum spotkań poznańskiej inteligencji. Pisałam już o tym w jednym z poprzednich odcinków Innych historii. A potem mój Teatr Nowy przez te wszystkie poznańskie lata także próbował stać się takim salonem kulturalno-towarzysko-politycznym. Chciałam, żeby widzowie przychodzili do niego nie tylko na przedstawienia, ale żeby umieli ze sobą być i rozmawiać podczas spotkań z zespołem i dyskusji popremierowych. Bywanie u nas nie miało być obowiązkiem, ale mądrym snobizmem, spektakl miał się stać nie celem, ale zaczynem inteligenckiej aktywności. Kusiłam naszych dobrych i odpowiedzialnych widzów, czym tylko mogłam, od wódeczki w gabinecie po wspólne oglądanie telewizji z zespołem teatru. Dyskutowaliśmy i bawiliśmy się razem, nie zapominając, że my artyści odpowiadamy za świadomość i edukację obywateli tak samo, jak nauczyciele, lekarze, dziennikarze. Kontynuowałam na miarę swoich możliwości i po swojemu to, co sto lat wcześniej zaczęły panie Łuszczewskie. I dalej wierzę w „salony”!
Opowiem teraz o naszym współczesnym salonie. To Klub 22. To taki trochę „latający salon”, bo co miesiąc pod innym adresem, w innej rezydencji spotykają się na kolacji o godzinie dziewiętnastej jego członkinie. A dlaczego „22”? Bo jest nas dwadzieścia dwie, a w każdym razie tyle nas było, kiedy Klub był zakładany ponad 20 lat temu. Byłam jedną z jego założycielek.
Są wśród nas „bizneswomenki” (Nika Bochniarz, Irena Eris), dziennikarki i publicystki (Janka Paradowska, Magdalena Środa), artystki (Magdalena Abakanowicz, Krysia Janda, Kora Jackowska, Olga Lipińska i ja), polityczki (Hania Suchocka, Hania Gronkiewicz-Waltz, Danusia Hübner, Lenka Kolarska-Bobińska, Małgosia Niezabitowska – moja koleżanka z rządu Tadeusza Mazowieckiego) i wiele innych znakomitości płci żeńskiej. Dlaczego tylko żeńskiej? Bo to czas dla bab ważny. A zapraszani przez nas goście to przeważnie politycy (w większości mężczyźni), a my wiedziemy z nimi spór o przyszłość. Przepytujemy ich z polskich spraw. Do znudzenia szukamy rad i rozwiązań: co robić, jak robić?
Czy jesteśmy w tym co robimy śmieszne? Niedzisiejsze? Nie wydajemy po naszych zebraniach klubowych żadnych oficjalnych komunikatów, bo współczesny salon to już nie instytucja narodowego ruchu oporu, tylko prywatne zgromadzenia skrzyknięte z potrzeby serca. I to nam wystarczy w tych – mimo wszystkich ułomności – pięknych czasach.
Więc nie mogę tak jak wuj Bronek drwić sobie z Deotymy. Nieważne, czy były obie z matką nieco śmieszne i pretensjonalne, ważne, że chciały coś zrobić. Na miarę swoich możliwości.
Wróćmy do roku 1967, tamtego Poznania, naszej artystycznej grupy z hoteliku „Zacisze” i do Andrzeja Wanata. Andrzej… Bardzo ceniłam go jako współpracownika… Nie był to czas przewracania w teatrze tekstów do góry nogami czy wklejania do autorskiego scenariusza swoich własnych pseudoliterackich dodatków. Pisanie „od siebie” dialogów kibolską gwarą na Wyspiańskim było nie do pomyślenia! Rola ówczesnego dramaturga, którą de facto pełnił u mnie Wanat, sprowadzała się do czegoś odwrotnego: trzymania w ryzach reżysera, żeby nie skrzywdził klasyka, żeby aktorzy dobrze mówili tekst. I Andrzej robił to wzorowo. Sądzę, że dla wysokiej jakości jego późniejszych tekstów krytycznych ten epizod był niezwykle ważny. Andrzej wówczas w Poznaniu WSZYSTKO, co ważne w teatrze, musiał poznać od kulis.
Wyposażenie hoteliku „Zacisze” było więcej niż skromne, ale nasze życie towarzyskie kwitło. Mieszkali tam śpiewacy operowi, obcokrajowcy i gościnni profesorowie uczelni artystycznych, na przykład mój przyjaciel Staszek Zamecznik, Tadeusz Brzozowski i my wszyscy z Teatru Polskiego i Teatru Lalki, czyli obecnego Teatru Animacji… Wszędzie pachniało czosnkiem i było bardzo głośno, prawie nie dało się spać, bo gdy jedni próbowali zasnąć, to drudzy akurat imprezeowali, więc wędrowaliśmy z pokoju do pokoju, obsiadali skrzynki po cytrusach, które służyły nam za krzesła, i wiedli całonocne serdeczne dysputy. O życiu, sztuce, miłości, polityce. Tak, hotelik „Zacisze” to był najprawdziwszy poznański salon artystyczny. Nasz własny, spotaniczny, nieoficjalny… Przegadałam w nim i przehulałam dwa lata z mojego życia.
Nie żałuję.
Redakcja: Łukasz Drewniak
3-04-2015
ponieważ dzisiaj salon to nie miejsce a KLIKA. I bynajmniej nie "prawicowa" a lewicowa, bo jego wyróżnikiem są nie maniery a bliskość do panującej władzy. W związku z tym takie coś uprawia nie kulturę a koniunkturalizm i "kapitalizm polityczny", czyli frukta dla swoich i zaiwaniajta reszta... Autorka ma wprawę.