AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Inne historie: Pani minister i drzwi

 

Czyli o tym, jak autorka przenosi się do roku 1990 na jedno z posiedzeń w Urzędzie Rady Ministrów, a potem korytarzem czasu wraca do początku lat sześćdziesiątych tylko po to, by spostrzec, że właśnie znalazła się w miejscu, w którym całe jej życie dzieli się na pół

Rok 1990.

Zamknięte drzwi zawsze doprowadzały mnie do furii.

Drzwi Sali Świetlikowej w URM-ie były bardzo wysokie i dwuskrzydłowe. Miały klamki usytuowane jakby za wysoko, jeszcze wyżej niż u nas w domu w Kamieniu. Wpatrywałam się w nie co tydzień z takim samym uporem jak wtedy na Miodowej, kiedy jako pełna wahań, ale i zawzięta dwudziestopięciolatka szarpałam za klamkę zamkniętych drzwi do Szkoły Teatralnej, bo chciałam złożyć papiery na reżyserię.

Daleka jestem od szukania taniej symboliki we wszystkich zamkniętych drzwiach z mojego życia. A już na pewno w tych do Sali Świetlikowej. Nie, nie byliśmy w rządzie zamknięci na Polskę. Wprost przeciwnie – to, co istniało za tymi drzwiami, cały czas było dla nas, ministrów Tadeusza Mazowieckiego, najważniejsze. Złościłam się na te drzwi tylko wtedy, kiedy odcinały mnie od działania.

Rada Ministrów była rytuałem niezmiennym. Poza chwilami (a takie też się zdarzały), w których skakaliśmy sobie do gardeł, bywała nudna i męcząca. Nuda przychodziła wtedy, gdy cyfry i paragrafy przeplatały się z paragrafami i cyframi. Po kilkumiesięcznym treningu byłam już w stanie nadążyć za każdą niemal specjalistyczną debatą. Ale tylko przez pierwszych parę godzin. Potem z chwili na chwilę stawało się to coraz bardziej tajemnicze, zaszyfrowane, obce i… wyłączałam się. Nie pomagała ani kawa, ani sok z czarnej porzeczki, ani zgubne, bez liku, z nudów, odruchowo zjadane ciasteczka — na zmianę biszkopty, anyżki, bezy, okrągłe migdałowe i znowu biszkopty. Nienawidziłam tych ciasteczek, ale jadłam je w nieskończoność, najczęściej zamiast obiadu. Ich zapas był niewyczerpany! Po każdej przerwie w obradach przychodziła następna dostawa.

Na każdej niemal Radzie Ministrów zdarzał się taki moment, że ci mniej zainteresowani dyskusją wymieniali między sobą prasę. Żeby ją bezpiecznie czytać, trzeba się było ukryć za plecami sąsiada, przysunąć do stołu albo wysunąć z krzesłem do tyłu, tak aby łuk stołu zasłonił od przywołujących do porządku spojrzeń z prezydium. Mazowiecki miał malutki dzwonek. Najczęściej używał go na swego niesfornego ministra pracy — Jacka Kuronia.

Gdy dochodziło do spraw bardziej ogólnych, wszyscy bez reszty się aktywizowali. Gdy dyskusja okazywała się jednak tak dalece specjalistyczna, że i prawa, i lewa półkula mego mózgu zwijała się i głuchła, oddawałam się obserwacji urzędujących bliźnich.

Wtedy pozwalałam sobie na mały luksus „reżyserowania”… „Świat jest teatrem, aktorami ludzie, którzy kolejno wchodzą i znikają” – wyrecytowałam Aleksandrowi Hallowi wersy z Jak wam się podoba Szekspira i namówiłam do wspólnej zabawy w „teatry rządowe”. Chodziło o to, by kolegów ministrów, kogo się tylko da, poobsadzać w repertuarze operowym i dramatycznym zgodnie z ich emploi.

Proszę! Małgosię Niezabitowską – do baletu! Rusza się jak modelka. Naszkicowałam dla niej pospiesznie kostium bajadery z gołym pępkiem.
Małgosia w czasie naszych narad była z konieczności ruchliwa. Jako rzecznik rządu nieustannie zbierała materiały, naradzała się, wędrowała przez Salę Świetlikową z jakimiś papierami. Wiedziała, że jest obserwowana. Wydłużała krok jak na wybiegu, odrzucała włosy, poprawiając swoją kontrowersyjną fryzurę. Ona nie szła, ona „stąpała”. Ale kiedy naprawdę zaangażowała się w jakiś temat, przestawała o tym myśleć i natychmiast profesjonalizm brał górę. Zawsze towarzyszył jej męski corps de ballet, czyli rój asystentów.

Inną grupę, także robiącą wrażenie małej, ale doskonale zorganizowanej zbiorowości, stanowili „ludzie Balcerowicza”. Nie wiem, jak było w istocie, ale wyglądali na zgodną i zdyscyplinowaną drużynę… Dąbrowski, Misiąg, Podsiadło, Napiórkowski, Pazura i Kawalec. Wszyscy siedzieli na jednym końcu stołu przy drzwiach. A Leszek Balcerowicz w prezydium vis-à-vis nich. Istniała między nimi jakaś niewidoczna więź, sprzężenie. On wywoływał ich do tablicy, rozdawał role — a potem dyrygował, podpowiadał, nie umiejąc ukryć emocji — wykonywał dyskretne gesty i miny. Kiedy był zirytowany, zawsze w tym samym geście wyciągał ręce, jakby oba rękawy marynarki były za długie, jakby mu przeszkadzały. Ludzie Balcerowicza mieli odbite jakieś wspólne piętno tworzące wrażenie, że są z jednego podwórka, jednej finansowej szkoły. Trudno było coś dla nich znaleźć w wielkim dramatycznym repertuarze. Czy to pragmatyści, czy 40 Mandelbaumów ze sztuk Witkacego? „Nie pasują… – krzywiłam się. – A może obsadzić ich w Chłopcach z Placu Broni?” — zaproponowałam Hallowi. Zgodził się ze mną, ale patrzył jakby ze zdziwieniem. Chyba wydałam mu się niepoważna. Sam pod stołem w ukryciu czytał jakieś eseje literackie. A ja obsadzałam dalej – tak, Balcerowiczowski dyrektor Kawalec z Ministerstwa Finansów – toż to wykapany Nemeczek. Chudy, chorowity, w okularach. Bardzo wrażliwy. Póki się nie odezwał, robił wrażenie „najsłabszego” z drużyny…

„Chłopcy od Balcerowicza” mieli przeciw sobie nas, budżetowców. To my byliśmy „roszczeniowcami”. Żądaliśmy, przedstawiając „argumenty” nie do odrzucenia. Niestety, nie stała za nami siła mięśni. Na czele naszej budżetowej drużyny zasiadającej z prawej strony stołu stał profesor Henryk Samsonowicz, minister edukacji narodowej. Z chwili na chwilę, z miesiąca na miesiąc było go coraz mniej. „Dwa sklejone profile”, jak powiedziałby Żużu, mój nieodżałowany poznański przyjaciel, bon vivant, aktor kawiarniany i dusza miejscowej cyganerii, o którym jeszcze opowiem podczas innej podróży w moją przeszłość. Patrzyłam na Samsonowicza i gorączkowo zastanawiałam się, kogo by zagrał z tym swoim ukrytym cierpieniem – rannego i samotnego Filokteta z tragedii Sofoklesa?

Bez niego naszej drużyny by nie było. W naszym imieniu przemawiał językiem tak dalekim od cyfr i paragrafów, że czasem trudno go było przeciwnikom dosłuchać do końca, a cóż dopiero zrozumieć i uznać jego moralno-etyczne racje! Niestety, na Sali Świetlikowej jedynie potrzeby klienteli Kuronia, starców i niepełnosprawnych miały siłę przebicia większą niż cyfry mówiące o naszym zadłużeniu w bankach światowych… A jednak… Może gdyby wtedy doszedł głos Profesora w sprawie religii w szkole, to nie doszłoby do wprowadzenia jej na zawsze do programu nauczania. Najpierw nieobowiązkowego, za poręczeniem rodziców, potem już powszechnie „obowiązującego”, bo wstyd nie chodzić, kiedy wszyscy chodzą… I wreszcie do bitwy o maturę z religii i punkty za nią. Wstyd i hańba z tą częścią konkordatu, to był pierwszy krok do powolnej śmierci państwa świeckiego!

W drużynie „roszczeniowców” był jeszcze minister zdrowia Kosiniak-Kamysz (ojciec obecnego peeselowskiego ministra i posła Kosiniaka-Kamysza) i ekologii – Kamiński. Wykapani Bobczyński i Dobczyński z Rewizora! Trzymali się razem, siedzieli obok siebie jakoś do siebie podobni posturą, wyciszeni, układni. Tak jak bohaterowie Gogola, chcieliby, by usłyszano o nich – na „Mazowieckim Dworze”.

Nagle spłynęły na mnie tony Donizettiego! Spojrzałam na włochatego Wojtka Misiąga i zrozumiałam, skąd i dlaczego te dźwięki. Mówił coś podniecony i ostro gestykulował, przekonując Waldka Kuczyńskiego (minister od przekształceń własnościowych). Włosy ułożyły mu się w kształt peruki, jaką nosi Don Pasquale. Tak, to scena, kiedy postanawia przyłapać wiarołomnych. Po chwili muzyka ucichła, „zagłuszyli” ją Jurek Ciemniewski, sekretarz Rady Ministrów, który – co mu się nigdy nie zdarza – podniósł głos. Nigdzie go nie obsadzę! Niech broni racji rządu, a nie pracuje w rządowym teatrze. „Tu jest niezawodny, a do teatru się nie nadaje – szepnęłam do Halla. – Fatalna dykcja”. Co innego Tadeusz Syryjczyk (zajmuje się w swoim ministerstwie wielkim przemysłem). Bardzo charakterystyczny mocny głos, niedźwiedziowaty, zawsze leniwie wyciągnięty, wobec czego spod stołu sterczą mu nogi w białych skarpetkach. Zadowolony z siebie. Wielki, mógłby świetnie zagrać leniwego Obłomowa. W ogóle stworzony do rosyjskiego repertuaru, tak zresztą jak prawie cała lewa część sali.

Jan Janowski (wiceprezes Rady Ministrów z koalicyjnego SD, kierownik Urzędu Postępu Naukowo-Technicznego i Wdrożeń) przygryzał cygaro i pisał. Zawsze, nieustannie, bez przerwy… „Czemu on tyle pisze?” – na próżno próbowałam dociekać, zapatrzona w równiutkie pismo równomiernie zapełniające strony zapisywane bez końca przez wicepremiera. Nie przeszkadzało mu to słuchać, nie przeszkadzało prowadzić równocześnie obrad Rady Ministrów, kiedy Mazowiecki wychodził i pozostawiał to jemu. „A nasza Kasia trzy roboty robi: trzaski zbiera, nos uciera i kurczątko wabi” – zaśpiewałam w myślach i już wiedziałam, że Janowskiego obsadzę w roli Królewny Śnieżki. Wprawdzie zupełnie do niej niepodobny, ale za to wielozadaniowy i jak Królewna Śnieżka dobry organizator. Alek Paszyński (Ministerstwo Budownictwa), romantyczny kłamca z podwójnym życiorysem, findesieclowy bon vivant z dekadenckich salonów przedrewolucyjnego Petersburga. Ileż ról mógłby zagrać! Marcinek Święcicki, minister od współpracy z zagranicą – chorowity wieczny student Tromifow z Wiśniowego sadu Czechowa. Delikatny, inteligentny, zafrasowany… i w przeciwieństwie do Trofimowa bardzo pracowity.

I wreszcie Jurek Osiatyński, szef Centralnego Urzędu Planowania. Z nim najgorzej, kocha muzykę, a w operze nie jest najważniejsze, jak się wygląda. To niech może zaśpiewa arię Samsona. Jak Samson wstrząśnie Salą Świetlikową… Wtedy może się to nareszcie skończy!

Po ośmiu godzinach wszyscy na Sali Świetlikowej byli zmęczeni, nawet Samsonowicz też już się wyłączył… Uśmiechnięty, prawie promienny, bo nieobecny – oddał się wertowaniu jakiejś niewielkiej książeczki. Przesłałam mu kartkę: „Co czytasz i z czego tak się cieszysz?”. Pokazał kolorową okładkę rozprawki o bitwie pod Grunwaldem. W czasie upragnionej przerwy długo i zawile mi tłumaczył, wyliczał odległości między armią krzyżacką i polską, rzucał datami i godzinami. Podniecony mówił o wschodzie słońca i kierunkach wiatru. Tłumaczył, że jego wyliczenia były słuszne, że namiot von Jungingena stał tu, a nie tam, że wiatr wiał na pewno z południowego wschodu, a nie z zachodu, albo odwrotnie… Chyba już nigdy go takiego nie widziałam. Był szczęśliwy. Jak wtedy, gdy na którejś z ostatnich Rad Ministrów po długich walkach wygrał batalię o fundusze wakacyjne dla tysięcy dzieci z terenów ekologicznie zagrożonych.

Tak, tak, czasem my, budżetowcy, wygrywaliśmy z „drużyną Balcerowicza”. Pamiętam każde zwycięstwo. Ale wtedy w 1990 roku wyobrażałam sobie, że będzie ich znacznie więcej. Nie było.

Wyobraźnia. Nawet ona ma swoje ograniczenia: znacznie lepiej pracuje z materiałem „przeszłość”, niż pozwala przewidzieć to, co będzie, co naprawdę może się zdarzyć w przyszłości.

W 1960 roku, kiedy pełna rozterek – zdawać czy nie zdawać, zostać reżyserem czy trzymać się etnografii – stałam pod gmachem na Miodowej i nawet przez myśl mi nie przeszło, że otwarcie tych jednych drzwi do Szkoły Teatralnej uruchomi ciąg zdarzeń, które po trzydziestu latach zaprowadzą mnie do URM-u, że będę ministrem kultury w pierwszym niekomunistycznym polskim rządzie.

Ale tak się jednak zdarzyło.

Wychodzę z posiedzenia rządu. Może właśnie z tego nudnego, którego surrealno-oniryczną kronikę sporządziłam ku swojej występnej uciesze. Jedna z pierwszych dopadam do drzwi, naciskam klamkę i… po tamtej stronie jest rok 1960. Odwracam głowę, zniknął Mazowiecki, zniknęli Balcerowicz, Geremek, Kuroń, Niezabitowska, Samsonowicz i Hall. Zamiast nich znów widzę siebie dwudziestopięcioletnią, jak stoję przed drzwiami na Miodowej. Moja mina nie wróży zamkniętym drzwiom do szkoły niczego dobrego. Zamknięte? Przed mną? Niedoczekanie!

Sklejenie w sąsiadujących ze sobą obrazach dwóch epok, dwóch moich „ja” z przeszłości, wpierw zmagających się z inercją, a potem walczących do upadłego, jest dla mnie dowodem, że jednak przez te wszystkie lata niewiele się zmieniłam. Od zawsze wiedziałam, że jak nam zamykają drzwi przed nosem, to trzeba je wyważyć. Widzisz zamknięte drzwi – idź i sprawdź, co może cię czekać za nimi.

Zawsze sprawdzałam.

Najważniejsze jednak były te drzwi na Miodowej. Bo to one dzielą moje życie na pół. Dzielą życie i dzielą moje wspomnienia. Kiedy przez nie przejdę, będę już inna. Zakończy się dorastanie, zacznie się terminowanie dorosłości, a potem wreszcie dojrzałość. Tak. Długo zastanawiałam się, patrząc z dzisiejszej perspektywy, gdzie jest to moje „pół”, czyli pół życia, gdzie ono może być. Aż w końcu znalazłam ten mój najważniejszy, symboliczny gest z przeszłości, który wszystko zmienił i rekwizyt, który mnie do tej zmiany doprowadził.

Redakcja: Łukasz Drewniak

23-10-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (4)
  • Użytkownik niezalogowany
    2015-11-15   20:09:24
    Cytuj

  • Użytkownik niezalogowany
    2015-11-15   20:09:13
    Cytuj

  • Użytkownik niezalogowany
    2015-11-15   20:09:01
    Cytuj

  • Użytkownik niezalogowany
    2015-11-15   20:08:37
    Cytuj