Inne historie: Rosja (1), czyli Ufa i Omsk
Opowiedziałam już w Innych historiach o mojej podróży do Odessy. Czas na dwa inne miasta, dzięki którym mogłam zrozumieć, czym jest Rosja. Zanim opowiem o Omsku, muszę opowiedzieć o Ufie. Ufa była przed Omskiem. Prawie piętnaście lat wcześniej.
O tym, że miałam wziąć udział w Święcie Kultury Polskiej w ZSRR, zdecydował dyrektor Balicki. Pamiętam go grubego, uśmiechniętego i siedzącego za moim biurkiem. Piszę „moim”, choć to jawny anachronizm, bo wtedy, w połowie lat siedemdziesiątych, ani on, ani ja nie spodziewaliśmy się, że piętnaście lat później to samo biurko będzie kryć w swoich czeluściach tajemnice kultury Polski Wolnej Od Komunizmu, a ja, namaszczona na ministra, z miejsca dyrektora Balickiego i znad tego samego blatu będę pełna zachwytu patrzeć na śnieżny krajobraz z płótna Fałata, które przeżył wszystkich ministrów kultury i dyrektorów departamentów urzędujących w pałacu Potockich. Ku zdziwieniu Balickiego, patrząc mu prosto w oczy, zdecydowanie odrzuciłam proponowane mi teatry w Moskwie i Leningradzie i wybrałam… teatr w Ufie. Bo Ufa leżała najdalej od centrum. Europejską część Imperium już trochę znałam, marzyło mi się poznać te bardziej tajemnicze krainy ZSRR. Tylko Jarocki był jeszcze dalej ode mnie: w Czelabińsku.
Ufa to stolica Baszkirii. Mieszkańcy posługują się tam dziwnym „tureckopochodnym”, chrapliwym językiem. Nie będę ukrywać, że sprawiało mi to nie lada trudności. Oni mówili źle po rosyjsku, ale ja jeszcze gorzej. Przyjechałam do Ufy prawie prosto z USA, gdzie kaleczyłam angielski, teraz ten sam eksperyment językowy miałam realizować z aktorami baszkirskimi. Inna kultura, inny język i ni stąd, ni zowąd mój wybór repertuarowy: Ich czworo Zapolskiej w nie do końca realistycznej inscenizacji. Z moją scenografką Zośką Wierchowicz stworzyłyśmy dla naszych bohaterów taki ptasi świat. Rodzinne oszustwa i kłamstwa, które opisała Zapolska, brzmiały w nim bardziej uniwersalnie. A wszystko miało charakter takiej niby komedii dell’arte.
Na premierę zjechała komisja konkursowa z Moskwy. Różne były opinie, ale najważniejsze, że wszyscy tworzący ją krytycy, aktorzy i reżyserzy, bez wyjątku, po raz pierwszy w swej zawodowej karierze zrozumieli, co baszkirscy aktorzy mówią do nich ze sceny. Nie mogli się tym nacieszyć i nadziwić. Jeden nawet ośmielił się zażartować z Ducha Świętego, że to niby taki dar od niego w podzięce za zgodną międzynarodową współpracę… A prawda była taka, że ja sama, nie rozumiejąc, co mówią do siebie na scenie te baszkirskie ptaki, prosiłam o coraz bardziej wyraziste granie. O miny, o przerysowany ruch wyrażający wzajemne relacje. I tak nam to wyszło. Rosjanie zrozumieli Baszkirów, baszkirscy aktorzy wreszcie przemówili „ludzkim” językiem. Modernistyczna krakowsko-lwowska komedia została w Ufie opowiedziana nierealistycznie, ale za to najprościej jak się da – słowem i gestem. Stało się tak, bo jednak wszyscy jesteśmy do siebie bardziej podobni, niż nam się czasami wydaje.
Miasto Ufa to była typowa ulicówka. Główna arteria przebiegała przez środek miasta; wyglądało to tak, jakby miasto dobudowano do drogi aż po horyzont. W jednym miejscu pomiędzy dwoma pasami ruchu stał Pomnik Zwycięstwa; nie pamiętam już, które radzieckie zwycięstwo fetował – nad faszyzmem czy w Wielkiej Rewolucji. W każdym razie oznaczał on na pewno centrum miasta. Po obu długich stronach alei stały cudownie rzeźbione drewniane domki. Jeden był szczególny. Mieszkał w nim Lenin z żoną, kiedy tu był na zesłaniu. Zwiedziłam ten domek: na stole wielki samowar, w oknach ręcznie dziergane zasłonki i książki. Sympatyczne musiało to być zesłanie. Towarzysz Iljicz mógł tu myśleć nie tylko o rewolucji.
Uwiodła mnie ta regionalna architektura, toteż kiedy jakiś przedstawiciel wysokiej władzy, dodany mi do towarzystwa, wskazał na niezwykłe snycerstwo zdobiące małe, poprzytulane do siebie budy mieszkalne i powiedział, że niedługo będą burzyć to paskudztwo i wreszcie wybudują tu wysokie bloki z wielkiej płyty, krzyknęłam odruchowo: „Jezus Maria! Nie róbcie tego!”.
Do końca pobytu zastanawiałam się, czy ktokolwiek odważy się w tym mieście zaprotestować przeciwko niszczeniu ich kulturowego dziedzictwa.
Przyznaję – bardziej niż reżyserowanie Zapolskiej pochłaniało mnie w Ufie podglądanie prawdziwego życia i prowadzenie prowokacyjnych rozmów z miejscowymi władzami. Dziwiłam się, że chcą zacierać ślady kultury narodowej, kłamałam, że w innych krajach demokracji ludowej jest to nie do pomyślenia, a nawet w Moskwie czy na Ukrainie, które przecież poznałam. Po próbach, przegryzając wódkę liśćmi kwaśnej kapusty, rozmawialiśmy z aktorami o tym, co było zakazane. Sowiecki system nie wydał mi się okrutny, wydał mi się głupi i krótkowzroczny. Ale ludzie – artyści, inteligencja – wspaniali!
Czechow, Gorki, Dostojewski, Gogol, Suchowo-Kobylin, Bułhakow, Arbuzow, Kopkow, Kolada… Aż tylu ich było? Nigdy tego nie policzyłam dokładnie, ale łatwo sprawdzić, że wyreżyserowałam więcej tekstów rosyjskich autorów niż wszystkich innych, obcojęzycznych, pozbieranych po świecie. Rosyjska literatura to moja największa miłość. Zawsze ciągnęło mnie do takiego typu opowiadania, które tylko Rosjanie potrafią snuć. Bywają wszak równocześnie hipernaturalistami i kochają formę. Przerysowują, wyolbrzymiają ludzkie charaktery, nie zapominając o szczególe. Ciągle gadają o duszy i szukają jej gdzieś w środku siebie i w środku nas. Podnoszą kwestię człowieczeństwa i pokazują, czym skutkuje jego brak. Wadzą się z Bogiem i oswajają diabła, a może odwrotnie?
Od lat powtarzam w kółko tę samą banalną mądrość: żeby zrozumieć świat, rozszyfrować mechanizmy, jakie poruszają człowiekiem, trzeba najpierw go poznać. Nieważne, czy uprawiamy teatr polityczny, czy egzystencjalny, poetycki czy naturalistyczny. Człowiek jest ten sam, tylko okoliczności się zmieniają. O tym już mówił stary Konstantin Siergiejewicz Stanisławski.
Ale kiedy w maju 1989 roku leciałam do Omska, nie miałam ze sobą żadnego „Ruska”. Nie wozi się drzewa do lasu. Miałam w Omsku robić Świętoszka Moliera. I chciałam go zrobić tak, jak zrobiłam go w Polsce, ale ostrzej, proporcjonalnie do wielkości i bezwzględności Wielkiego Brata, a wobec tego – jeszcze bardziej politycznie.
Mój wyjazd do pracy w ZSRR był wynikiem uporu Borysa Michajłowicza Niezdricza, dyrektora Omskiego Gosudarstwiennogo Akademiczeskogo Tieatra Dramy. Kiedy został dyrektorem, uparł się, że zrobi ze swojego teatru ośrodek międzynarodowy. Miałam być pierwszą jaskółką zmian i otwarcia się na świat. Borys zaklinał się potem, że mój telegram o przyjeździe był pierwszym telegramem, który przyszedł do nich spoza ZSRR. Omsk był miastem zamkniętym.
Pierwszy raz przyleciałam tu z zamiarem wybrania obsady, podpisania umowy, obejrzenia teatru. W samolocie z mojej prawej strony, przy oknie, siedział jakiś wysoki, pszeniczny, niebieskooki Rosjanin z wąsem… Czytał Prospera Mérimée, rozmawiał o literaturze światowej i polityce i był, jak się potem okazało, zwykłym robotnikiem. W samolocie śmierdziało nie do wytrzymania, choć było czysto. To ta ich straszna dezynfekcja.
Po trzech godzinach znalazłam się na lotnisku wielkiego, milionowego miasta Omsk. Był wczesny ranek. Z kwiatami witali mnie główny reżyser tutejszego teatru Sława Kokorin i Sasza — szef organizacji pracy artystycznej. Ogromnie sympatyczni, kulturalni, dobrze ubrani.
Zakwaterowali mnie w hotelu „Majak” w zakolu rzeki Om, która w tym miejscu wpada do Irtysza. Piękny był widok z okna trzeciego piętra, gdzie miałam swój apartament: około osiemdziesiąt metrów, trzy pokoje, hall, łazienka, kolorowy telewizor. Tylko że wszystko w najgorszym guście. „Cwietnyje” tapety, czerwone dywany, żółte firanki. I znów śmierdziało dezynfekcją. Wyjęłam pejsachówkę, którą zapakował mi Janusz, wypiliśmy na powitanie. Ku mojemu zdziwieniu Rosjanie wyszli kompletnie pijani. A potem do samego końca mojego pobytu wszyscy ciągle jeszcze mówili o tej wódce.
Teatr, zbudowany przez rosyjskich kupców na przełomie wieków, był piękny, włosko-bizantyjski, z kopułami, ładnie pomalowany. Tak mi się wydawało z daleka; po bliższym sprawdzeniu okazało się, że tynk odpadał ze ścian, kolory poszarzały… Na ulicy Lenina bogato zdobiony klasycyzm. Kopuły i ogromne witryny sklepów, które kiedyś musiały być bardzo eleganckimi magazynami na reprezentacyjnej ulicy. Ja widziałam już wszystko oskrobane, brudne, ulica pluła poszarpanym asfaltem, chodniki straszyły dziurami, na wystawach leżały niby-sery, niby-mięso, wszystko z papier maché i okropnie zakurzone.
Zaczęłam zbierać obsadę. W trzecim, kolejnym spektaklu, który mi pokazano, inscenizacji farsy Dario Fo znalazłam wielkiego aktora — Jurija Ickowa. Był podobny do Pszoniaka, ale temperament miał Wysockiego. Postanowiłam, że będzie grał Tartuffe’a! Diabelski, szybki, cwany, jakby zmuszony do tego, żeby takim być. Ale kochać będzie naprawdę. Aktorek na Elwirę w zespole nie było.
Każdego wieczoru prowadziliśmy przy kolacji długie rozmowy polityczne, takie jak u nas, ale tu także mówiło się o sztuce. Pamiętam, że oni czarno widzieli wtedy przyszłość pierestrojki. Zawiedli się po grudniowym ukazie zabraniającym wolnego zrzeszania się i po kwietniowym – o karze trzech lat odsiadki za oczernianie władzy. Ale i tak cieszyli się z tego Gorbaczowa, bo było im mimo wszystko trochę lepiej.
Przed wyjazdem wyszłam na hotelowy balkon. Pode mną Om wpadał do Irtysza, a Irtysz pędził gdzieś dalej, w głąb Rosji. Cieszyłam się na tę pracę. To będzie dobry spektakl!
Wróciłam do Polski, pojechaliśmy z teatrem na występ zagraniczny do Hagi. Tam zastał mnie 4 czerwca. Głosowaliśmy w konsulacie. Dowody sprawdzała moja koleżanka z internowania, z Gołdapi. Głosowanie oczywiście było inne niż te wszystkie poprzednie, dotąd wszystkie oszukane. Niezwykła była świadomość, że ta kartka papieru, którą wrzucam do pudełka, i miliony innych takich zwykłych kartek, są tym razem czymś w rodzaju wspólnego wołania o wolność. I że głos tym razem może być usłyszany. I tak się stało. Po powrocie Polska była już inna.
Przez całe wakacje przygotowywałam się do prób w Omsku, mieliśmy zacząć 1 września. Czułam dumę, że przywiozę im ze sobą naszą nadzieję.
Ciąg dalszy nastąpi…
Redakcja: Łukasz Drewniak
26-09-2015
Premiera w Ufie odbyła się w 1976 roku. Rozmowa w resorcie odbyła się - jak rozumiem z tekstu - w roku 1974. Stanisław Witold Balicki był dyrektorem generalnym MKiS - na szczęście - tylko do roku 1970. Chyba trzeba zmienić nazwisko dyrektora.
Nieprawda, niestety. To biurko nie kryło tajemnic "wolnych od komunizmu"... Przeciwnie, i wtedy i dziś raczej mnożyło te "tajemnice". Ale, w myśl jedynie słusznej tezy, o poznaniu - może warto było zacząć go (świat, teatr) zmieniać a nie konserwować. Do tego bardziej przydaje się znajomość mentalności od pomników, i świadomość, że ta literatura zawsze służyła (służy) uprawianiu imperialnej polityki zniewolenia. Jak urzędnik z urzędnikiem (choć kto tu był rabem też warto nie zapominać), bez wódki nie razbieriosz... A Polska będzie inna... Z dużym opóźnieniem.