Inne historie: Rosja (3), czyli nad brzegiem Irtysza
Opowieść o tym, jak wreszcie zaczęłam pracę nad moim syberyjskim Świętoszkiem i za co tak naprawdę pokochałam Rosję
Pod koniec sierpnia 1989 roku przylecieliśmy do Omska z moim scenografem Pawłem Dobrzyckim. Tym razem przydzielili nas na kwaterę do opuszczonego partyjnego hotelu na obrzeżach miasta. Partia już stamtąd wyszła, a dzieci z sierocińca, które miały tam zamieszkać, jeszcze się nie wprowadziły. Byliśmy sami w całym budynku.
W moim dwupokojowym apartamencie znów balkon. I znów płynie pod nim rzeka, tyle że tym razem Irtysz – szary, stumaniony, wielki, smutny, ale i majestatyczny.
Zawsze hipnotyzowało mnie morze, teraz odczuwałam to samo, patrząc na tę syberyjską rzekę. Tuż obok hotelu stało coś dziwnego, jakby statek, platforma kołysząca się na wodzie. To było ogromne: inne, mniejsze statki kilka razy dziennie znikały w tym czymś tajemniczo. Wpływały do jego wnętrza jak do brzucha wieloryba, jakby połykane przez wielką paszczę. Powiedziano mi, że ten olbrzym to stocznia rzeczna. Od czasu do czasu wyła, jakby przywoływała kogoś na pomoc. Wychodziłam wtedy na balkon i patrzyłam, co się dzieje. Trudno było przestać patrzeć na rzekę i to co się na niej działo, bo Irtysz jakby nie miał końca. Na styku z horyzontem, na krawędzi ziemi jest pewnie wodospad i tam spadają jego wody – myślałam.
Każdego dnia chodziliśmy z Pawłem Dobrzyckim wzdłuż brzegu tej fascynującej rzeki. Stało tam dużo bieda-domków, wygrzebanych w ziemi, przylepionych do wysokiego brzegu. W tych ziemiankach, trochę sklepanych z desek i szmat, nakrytych blachą, mieszkali ludzie — szarzy, zmęczeni, szmaciani. Teraz było im ciepło w tych domkach, ale nie wyobrażam sobie, jak żyli tu zimą… Przypomniały mi się wszystkie łagrowe lektury, wspomnienia zesłańców. Jak wielki mróz tu przychodzi? Co można robić w Omsku zimą? Jak go budowano? Czy był na drodze konwojów z ludźmi idącymi na posielenie? Tak, Irtysz w ogóle pobrzmiewa echem opowieści zesłańców. Jak groźna musiała być dla nich ta wielka woda! Ciągle o nich myślałam wtedy przez te kilka dni wrześniowych.
W teatrze zapał, wiara w sens roboty. Próby szły wspaniale. Aktorzy byli kreacyjni, pełni pomysłów, niezwykle elastyczni w myśleniu. Ja jak zwykle miałam kłopoty językowe. Mój rosyjski nie był wystarczający dla rozmów wokół Moliera. Tłumacza znowu nie zapewnili, tak samo jak kiedyś w Ufie. Trzeba było sobie radzić: z pomocą gestów, niedopowiedzeń, gadaniem po polsku… Spotykaliśmy się dwa razy dziennie, wychodziło po osiem godzin pracy. Pokochaliśmy się, polubili, z przykrością rozstawaliśmy się każdego wieczora. Tak w Polsce już nikt nie umie pracować – zaobserwowałam. Może kiedyś w Kaliszu… w Poznaniu, na początku, jak przygotowywaliśmy otwarcie Nowego. A potem to gdzieś zniknęło. Czy musiałam pojechać do Rosji, żeby poczuć tę euforię jeszcze raz?
Pawła niestety ciągle bolał brzuch, bo był z niego straszny nerwus i wrażliwiec. Zamartwiał się o tysiące szczegółów do scenografii. Tu w Omsku było jeszcze trudniej o materiały niż u nas, ale warsztaty teatru robiły, co mogły. Dbałam o Pawła, warzyłam mu czaj z samowara, jedliśmy suszone morele, oglądali program Wzglad i seanse Kaszpirowskiego. I w ogóle nie rozmawialiśmy o polityce, o sytuacji w kraju, o haśle Michnika „wasz prezydent, nasz premier”. Jakby nagle nas to nie dotyczyło, jakbyśmy wpadli w boczną odnogę czasu, w której żyje się tylko rozmowami o sztuce i o ludziach. Jacyż oni tu piękni! Gościnni, życzliwi i ciekawi drugiego człowieka.
W tamtym czasie każde moje spotkanie z Rosjanami (oczywiście ludźmi, a nie ich upiornym systemem) dawało mi wiarę, że życiu towarzyszy nie tylko bezduszny bieg do wygody, ale także radość z przeżytej, ulotnej chwili, z odgłosu kroków, uśmiechu staruszki, miękkości kłębka wełny, przeczytanego wiersza. Tu było to jeszcze oczywiste, mimo że – a może właśnie dlatego że – Rosjan Historia doświadczyła bardziej niż nas. Tragedie rodzinne, często niewyobrażalne, towarzyszyły każdej biografii. Może stąd brało się to ich intensywniejsze, bardziej świadome przeżycie chwili: ze strachu, że następna może będzie już gorsza.
Pewnego dnia odbierałam gitarę siedmiostrunną dla rosyjskiego przyjaciela, który zamówił ją wcześniej u specjalisty. Wiedział, że będę pracować w Omsku, dał mi 400 rubli, bo tyle miała kosztować, i zostawił adres. Specjalista mieszkał daleko za Omskiem w małej wiosce, w drewnianej chacie pełnej książek. Widziałam tam poezję, klasykę rosyjską i dużo kolorowych, powycinanych z gazet reprodukcji. To nie była biblioteka jakiegoś konesera, to były po prostu jego ukochane książki. Specjalista wyglądał jak ruski mużyk i wcale nie sprawiał wrażenia jakiegoś indywiduum zasługującego na szczególną uwagę. Krępy, czerwony subnordyk z okrągłą, łysiejącą głową. Jakich tu wielu. Ale w okolicy jego gitary cieszyły się renomą, bo ja wiem, równą chyba „stradivariusom”. Obejrzałam gitarę. Brzdąknęłam w struny. Zupełnie się na tym nie znałam i tak sobie, żeby zagadać, niezobowiązująco zaproponowałam, że może mu potrzebny lakier albo struny, to mu przyślę przy najbliższej okazji, kiedy będę na Zachodzie. Tam jest wszystko! Zabrzmiało to pewnie fatalnie, bo spojrzał na mnie ze wstrętem, wyraźną wyższością i powiedział, co jest potrzebne, żeby gitara siedmiostrunna miała taki dźwięk, jak ta. Otóż potrzebny był klej z pęcherza, skóry i płetwy rybiej, które gotuje się bez końca. A także chitynowe skrzydełka owadzie, z których robi się szeląg. A te owady żyją tylko tu, na Syberii. On od cywilizacji zachodniej nie potrzebował niczego. Wszystko, co było mu niezbędne, miał wokół siebie i żył sobie szczęśliwie z Puszkinem, Cwietajewą i syberyjską puszczą. Opowiedziałam tę historię na wielkim międzynarodowym spotkaniu twórców we Frankfurcie. Zrobiło furorę.
Za czym tęskniłam, skoro tak bardzo uwodziły mnie takie postawy wobec życia? Czego mi w moim życiu brakowało? Zastanawialiśmy się z Pawłem, czy zgodziłam się na tę omską przygodę, żeby uciec od Polski wrzaskliwej i skłóconej, czy od teatru coraz częściej niechętnego własnemu wyzwaniu, czy raczej od ludzi, którzy nie godzą się na siebie?
Żyjąc przez jakiś czas w obcym dla siebie miejscu, próbując się do niego dopasować człowiek może narzucić sobie zwiedzanie, oglądanie, ale nie zobaczenie istoty egzystencji. Bo zobaczenie zdarza się tylko od czasu do czasu. Gdy następuje podczas podróży, którą odbywamy, jest jak iluminacja.
Podróże bez zobaczenia bywają puste.
Moja Rosja… Gdybym miała wybrać jeden obraz z wszystkich moich dni spędzonych w tym kraju, wybrałabym właśnie ten: znów stoję na balkonie i patrzę na skłębiony Irtysz pod moimi stopami. Czas stoi w miejscu, a rzeka pędzi przed siebie. Cieszyłam się na tego omskiego Moliera. Wiedziałam, że to będzie dobry spektakl. Ale nigdy go nie skończyłam. Do premiery doprowadził Paweł Dobrzycki. Musiałam wyjechać z Omska, bo otrzymałam bardzo ważny telefon z kraju.
O tym, kto dzwonił i dlaczego, i jak ten telefon zmienił moje życie, opowiem w następnym odcinku…
Redakcja: Łukasz Drewniak
2-10-2015