AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Inne historie: Rosja (4), czyli pożegnanie z Omskiem

 

Moja Rosja… Gdybym miała wybrać jeden obraz z wszystkich moich dni spędzonych w tym kraju, wybrałabym właśnie ten: znów stoję na balkonie i patrzę na skłębiony Irtysz pod moimi stopami.

Z Omskiem żegnałam się trzy razy. W odstępie kilku miesięcy trzy razy wychodziłam na hotelowy balkon i stałam wpatrzona w szarą, szumiącą kipiel. Czas stawał w miejscu, a rzeka pędziła w dal, poza horyzont, i jakby mnie niosła ze sobą. Pierwszy raz miał miejsce w maju 1989 roku, byłam zadowolona z reżyserskiego rekonesansu, pełna nadziei i ochoty na pracę z rosyjskimi aktorami. Czyli właściwie to nie było pożegnanie – tylko zwykłe „do widzenia”. Mój drugi wyjazd – ten z początku września – był najbardziej dramatyczny. Może najbardziej dramatyczny w życiu. Bo to było pożegnanie z Rosją. Z niedokończonym przedstawieniem. I chyba z zawodem. Tak przynajmniej to wtedy rozumiałam. Tego się bałam. A trzeci raz…

Ale po kolei. Pewnego wieczoru, w pierwszym tygodniu mojej pracy w Omsku, oglądałam wieczorem radziecką telewizję: puścili wywiad z pieriewodczykiem Stalina. Opowiadał o Stalinie jako o psychopacie z suchą ręką, zawistnym, wściekłym kalece. Potem wyemitowali inną rozmowę, tym razem ze starym działaczem partyjnym. Płakał. On już nic nie chciał dla swoich dzieci, tylko żeby nikt ich w życiu nie oszukał tak jak jego. Potem późno w nocy na pożyczonym od Borysa radiu szukałam gorączkowo jakiegoś głosu z Polski. Podobno czasami można tu było złapać Wolną Europę. Nie udało się.

Za to w nocy obudziło mnie stukanie do drzwi. Spojrzałam na zegarek – była dopiero szósta rano. Zwlekłam się z łóżka przekonana, że to cierpiący Paweł przyszedł po herbatę. Samowar był tylko u mnie. Widocznie boli go brzuch, pomyślałam, otworzyłam drzwi i już chciałam wskoczyć z powrotem do łóżka, żeby oszczędzić mu widoku mojej podkasanej koszuli, gdy usłyszałam cichy głos konsjerżki: „Izwinitie, pani Izabella, priniesli tielefonogram z KGB”.

Obok portierki stał funkcjonariusz KGB w pełnym, wszystkim dobrze nam znanym umundurowaniu, w czapce odchylonej na tył głowy, z maleńką karteczką w ręku: „To od primministra Mazowieckogo…”. Podał mi kartkę.

Co? KGB, Syberia, Mazowiecki… Nic nie rozumiałam. To się nie składało w żadną całość.

„Izwinitie tak rano, no nie lzja żdat’, kak primminister iszczet was” – zasalutował i odszedł. Zostałam sama w przykrótkiej koszulce, z kartką w ręku. Wyszłam na balkon. Zanim zaczęłam czytać, spojrzałam na Irtysz – rzekę skazańców.

Tak mógłby zacząć się film przygodowy.

A co było dalej?

Przeczytałam treść wiadomości. Na kartce naskrobane było ołówkiem kopiowym, że premier Mazowiecki czeka na mój telefon. Natychmiast. To wszystko. O co mogło chodzić? Nie miałam pojęcia. Mazowieckiego prawie nie znałam. Raz w życiu spotkałam go na jakimś zebraniu. Nie mógł mnie pamiętać. Czego ode mnie potrzebuje, akurat teraz, kiedy pracuję w Omsku? Szósta rano! Nie wiedziałam, co robić. Obudziłam Pawła. Był nieprzytomny, niewyspany, zmęczony kolejną bezsenną nocą, ale jak mu powiedziałam, co się przydarzyło, wstał natychmiast. Poszliśmy do teatru. A tam rwetes. Wszyscy już wiedzieli, że Mazowiecki szukał mnie przez KGB. Borys Michajłowicz przywitał mnie kordialnie przed wejściem do teatru słowami „pani minister”. Dlaczego? Mnie to nie przyszło mi do głowy! „A po co miałby ciebie szukać premier, który tworzy rząd?”.

Dlaczego ja? Kto mnie mu polecił? Jacek Kuroń? Kiedyś Teresa Krzemień napisała w jakiejś recenzji, że powinnam być ministrem… Ale w ogóle co mnie obchodzi bycie ministrem, urzędnikiem? Nie, to niemożliwe. Absurd. Przecież robię spektakl! Pracujemy dalej, kochani…

Wreszcie odebrałam telefon, o dziesiątej rano via Moskwa. Dzwonił premier. Źle było słychać. Nic dziwnego, bagatela, dzieliło nas pięć tysięcy kilometrów. Cytuję tę rozmowę tak, jakby to była scena dialogowa ze spektaklu. Z podziałem na kwestie i didaskaliami:

PREMIER: Chcę pani zaproponować wejście do mojego gabinetu.
JA: (długo milczę) Ministerstwo Kultury? (na wszelki wypadek nie wymawiam słowa „minister”, wolę „ministerstwo”, brzmi mniej konkretnie).
PREMIER: Tak.
JA: Nie wiem… nie umiem, boję się, nie jestem przygotowana…
PREMIER: Ja też nie umiem, też się boję. Wszyscy robimy to po raz pierwszy. Nie pora na myślenie o sobie, to sprawa kraju!
JA: Proszę o czas do namysłu. Muszę zawiadomić męża, porozmawiać z omskim teatrem, czy mnie puszczą…
PREMIER: Mąż tak, ale Omskiem proszę się już nie zajmować.
JA: To niemożliwe, ja ich nie mogę tak zostawić. Podpisałam umowę ! Chyba że tu wrócę potem.
PREMIER: Nie wróci pani. To oczywiste. Będzie pani reżyserować już coś innego. Daję pani pięć godzin do namysłu.

Zapadła cisza.

W trakcie tej rozmowy gabinet Borysa wypełnił się po brzegi. Otoczyli mnie wszyscy, aktorzy, administracja. Oczywiście Paweł był koło mnie.
I wyjaśniło się, dlaczego szukali mnie przez KGB. Okazuje się, że w Polsce był taki bałagan, że nikt niczego już nie kontrolował. O moim wyjeździe wiedział jedynie dyrektor Edward Krasowski w ministerstwie, ale ani on, ani Janusz nie znali adresu. Omski teatr i już. Tam pojechała. Ile w końcu może być teatrów w Omsku?! Z gabinetu premiera zadzwonili więc do ambasady. Ambasada została postawiona na nogi. Jezus Maria! Nowy premier szuka, a oni nic nie wiedzą. Gdzie dzwonić na ratunek? Oczywiście do KGB! Okazuje się, że KGB też nic nie wiedziało. Szukali mnie po hotelach, nie znaleźli, obudzili Borysa w środku nocy. Ten, przerażony (wiedział, że byłam internowana), podał mój adres, przedtem jednak upewniwszy się, o co chodzi.

Czy pięć godzin do namysłu to dużo? Nie mogłam siedzieć i dumać, co zrobić. Miałam grafik prób. Cały dzień pracowaliśmy więc jak szaleni, czując zagrożenie dla Tartuffe’a. Borys próbował dodzwonić się do Janusza przez Nowosybirsk. Ważył się mój los, los mojego Teatru Nowego, ba! w jakiś sposób kultury polskiej, a tymczasem ja, cała zaplątana w problemy domu Orgona, miłości Tartuffe’a, rozważałam, jak zacząć kwestie: szeptem czy krzykiem, gdzie aktor ma stanąć, żeby ta cała fundamentalna nieprawda teatru tu, na dalekiej Syberii, okazała się bardziej prawdziwa, bardziej przekonywająca.

Z coraz większą pasją agitowałam aktorów do swojej reżyserskiej wizji. A oni byli teraz zadziwieni moim zachowaniem. Dla nich minister to „Minister”. Nastajaszczyj. Taka na przykład Furcewa. A ja? Kumpel w dżinsach i dresowej bluzie. Patrzyli na mnie i nie bardzo wierzyli, że to prawda. Ale równocześnie dojrzałam przepastną zazdrość w ich oczach. Nagle wytworzył się dystans między nami. Nie między mną a nimi, ale między Polską a Rosją.

Jak to w ogóle może być, że władza to też ludzie i że oni, tu w dalekim Omsku, są przy narodzinach „nowego ministra, członka pierwszego demokratycznego rządu”? Powiedział mi o tym Icek, kiedy zdesperowana wróciłam kolejny raz od głuchego telefonu z Poznania. Z Januszem nie można się było połączyć.

Ale premier w piątej godzinie zadzwonił tak jak obiecał. Nie było już wyjścia.

PREMIER: I co?
JA: Tak, ale proszę o możliwość powrotu do Omska.
PREMIER: To wykluczone. Czekam dziesiątego września o 9.15 u mnie.

Serdeczny, poważny, zdecydowany. Nie wolno mu było odmówić.

W teatrze zapanowało szaleństwo. Nie chcieli uwierzyć, że jednak wyjadę i ich zostawię. Prysły nadzieje na przyszłe kontakty ze światem. Wszystko w jednej chwili się zawaliło. Obiecuję, że jako minister na pewno im pomogę. Że dostaną zaproszenie do Polski…

Kiedy wreszcie dodzwoniłam się do Janusza, w Polsce była już szósta rano.

JANUSZ: Oszalałaś? Zastanów się, co robisz!
JA: Już przepadło, powiedziałam tak. Nie mogłam odmówić, żebyś wiedział, jak Mazowiecki… (i w płacz…)
JANUSZ: (trochę bezradnie): To może odwołaj…

Rozpłakałam się na całego i słowa nie mogłam wydusić. Rozmowa została przerwana. Dalej szlochałam już w objęciach poczciwego Borysa. Świat mi się zawalił. Może to koniec. Koniec domu, koniec Teatru Nowego. Czy było mi wolno samej jednej decydować za nich wszystkich?

Tak więc wyjechaliśmy. W Moskwie przez służby ambasadorskie byłam już przyjmowana jak minister. Wszyscy chcieli mnie poznać. Wszyscy coś opowiadali, o coś prosili. Uciekłam. Chciałam zostać sama. Chciałam uporządkować myśli. Kościół zamknięty. Poszliśmy z Pawłem do cerkwi. Tam też nic za darmo: trzeba było dać dziesięć rubli w łapę, żeby babuszki puściły nas do środka. Potem, gdy jedna z nich krzyczała na mnie, widząc, że żegnam się po katolicku, długo moim kulawym rosyjskim dyskutowałam z nią o tolerancji. „To napędzanie diabła!” – wołała. A ja, usiłując ją przekonać, że jest jeden Bóg, który stworzył cały świat i ludzi, na dowód kupiłam od niej św. Mikołkę, cudotwórcę, który, jak twierdziła babuszka, pomaga wszystkim. „Ministrom też?” – zapytałam. Przyjrzała mi się nieufnie i ostatecznie potwierdziła: „Też”.

W samolocie długo zastanawiałam się, dlaczego ja, w zasadzie niewierząca, pobiegłam od razu do świątyni. Swoimi wątpliwościami podzieliłam się z Pawłem. Wzruszył ramionami. Postanowiłam rachunek sumienia odłożyć na później.

Do Omska przyjechałam po raz trzeci dokładnie po miesiącu na premierę Tartuffe’a w reżyserii… Pawła. Zdecydowaliśmy się, że skończy za mnie. Miał za sobą doświadczenie z naszym poznańskim Tartuffe’em, wiedział, jak to chciałam zrobić, zgodził się. Pod względem formy poszedł na całość. Nie wiem, czy nie pogubił przy okazji sensów, bo nie wszystko na tej premierze zrozumiałam. Przekład jednak wybraliśmy kiepski. Aktorzy mówili Moliera po rosyjsku złym wierszem. Ale obrazki, rytmy, sytuacje były świetne. Jura Ickow, tak jak przypuszczałam, był genialnym Tartuffe’em.

Zgodnie z obietnicą zaprosiłam przedstawienie do Polski. A jeszcze w Omsku Borys i jego aktorzy wzięli mnie na dodatkowy, nieoficjalny bankiet w ichnim Spatifie. Utki sami zastrzelili, ryby sami złowili, grzybów nazbierali i zasolili. Był kapustnik specjalnie dla mnie, prezenty. Jeden nawet dla Mazowieckiego. Wzruszyłam się.

To w Omsku pożegnałam się ostatecznie z dyrektorem Departamentu Teatru, Edwardem Krasowskim. Bałam się tej rozmowy i dlatego zaproponowałam mu tę wspólną podróż, licząc, że na Syberii będzie łatwiej powiedzieć, że go nie potrzebuję. W ministerstwie nie mogłam go zostawić, bo mimo niezaprzeczalnych zasług u jednych, u drugich miał opinię funkcjonariusza partyjnego i nic tego nie mogło zmienić. Nie bardzo rozumiał powód tej dymisji – nikomu krzywdy nie zrobił i przecież nie z jego inicjatywy był realny socjalizm. Nie dało się z nim dyskutować.

Zastanawiałam się później wiele razy, co tak naprawdę wydarzyło się wtedy w Omsku? Dlaczego akurat tam upomniała się o mnie Polska i polityka? Czy ten telefon Mazowieckiego zatrzymał moją reżyserską karierę? Czy odebrano mi tym samym moją Rosję, tych ludzi biednych, ale mądrych, trzymanych w niewoli, ale jasnych i czystych, dając w zamian sejmowe korytarze, środowiskowe kłótnie i swary? Co by było, gdybym wtedy powiedziała nie? Może powstałby świetny spektakl, wsiąkłabym w Rosję, zaczęłabym tam więcej reżyserować, pokochałabym siebie zatopioną w ćwiczeniach z duszy? Może.

Ale przecież nie mogłam inaczej. Nie można w takim historycznym momencie odwrócić się plecami do kraju i zająć tylko sobą. Rzuciłam wszystko i weszłam w politykę. I nigdy swojej decyzji nie żałowałam.  

Po kilku miesiącach urzędowania dostałam telegram z życzeniami od kolegi z radzieckiego ministerstwa kultury, Gubienki, z którym w międzyczasie zdążyłam się zaprzyjaźnić:

„Szanowna Pani Minister!

Proszę pozwolić, że złożę Pani życzenia w dniu jubileuszu organizacji, która wyniosła Panią na tak trudną i ważną funkcję rządową. Korzystając z okazji, chcę wyrazić najlepsze życzenia pomyślności, pokonywania wszystkich możliwych trudności, nie wyłączając z tego naszych wspólnych finansowych trosk. Nie zapomnijmy o naszym wspólnym przeświadczeniu, że mamy dokąd wrócić – teatr na nas czeka.

Minister Kultury ZSRR
Nikołaj Gubienko”

To było fajne. Po tych wszystkich ruskich ministrach kultury, o których trudno było nie pamiętać, bo przecież z Moskwy rządzili nami przez tyle lat, taki telegram od kumpla wydał mi się czymś niezwykłym. „Teatr na nas czeka” – te słowa dodały mi skrzydeł. Pomyślałam sobie o czymś nowym, dotychczas niemożliwym, o takiej międzynarodówce teatralnej, pozapolitycznej, która, jak się okazuje, jest możliwa nawet z Rosją i wróży coś dobrego na przyszłość.

Przed moim trzecim wyjazdem z Omska, tym razem niestety na zawsze, znów długo stałam na balkonie i patrzyłam na szarą wodę Irtysza. I nie pamiętam, co mi wtedy chciała powiedzieć na pożegnanie ta syberyjska kipiel.

Redakcja: Łukasz Drewniak

12-10-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany
    2015-10-15   06:26:03
    Cytuj

    "... że w Polsce był taki bałagan, że nikt niczego już nie kontrolował". Ano właśnie. I to jest opowieść, jak ten "bałagan" się tworzył i kontynuował - też. Po znajomości. Ciekawe opowiadanie, i z g r a n e aż do bólu ("bulu"?), dlatego warto by było o tym, co z tego powstało: III RP czyli akt założycielski dzisiejszych podziałów, umawiania się z komunistami o pseudo-władzę za realne pieniądze i zawłaszczanie państwa dla siebie... Ćwierć wieku i zero refleksji o popełnionych błędach! Dopiero dziś kończy się ta epoka...