Jak zmieniłem mapę świata
Kiedy dziś spoglądam wstecz, na czas swej młodości górnej i chmurnej, widzę jasno, że byłem wówczas dotknięty zaburzeniem dysocjacyjnym, które psychiatria określa zwykle terminem osobowości mnogiej lub wielorakiej.
Schorzenie to nigdy nie przybrało u mnie formy ostrej, dobrze znanej medycynie, gdy poszczególne osobowości różnią się od siebie fizjologicznie: ciśnieniem krwi, alergiami, ilorazem inteligencji czy orientacją seksualną. Rekordzistą pod tym względem był pewien amerykański morderca seryjny, który w jednej ze swoich dwudziestu ośmiu inkarnacji zarabiał na życie jako wzięty uliczny rysownik-portrecista, w innej – miał palce tak wykręcone artretyzmem, że nie był w stanie się podpisać.
Nie, nic z tych rzeczy, u mnie zaburzenie przybierało formy łagodne i – podobnie jak lekkie matołectwo – nie przeszkadzało mi zbytnio w codziennym życiu. Symptomem mojej choroby nie było wcale to, że pisząc w latach osiemdziesiątych do drugoobiegowych „Kultury niezależnej” czy „Nowej koalicji”, posługiwałem się wieloma pseudonimami. Tu wszystko jeszcze było w porządku, to była zabawa, przejaw autoironicznej gry uprawianej przez jedną osobę, czyli mnie. Pamiętam, że podpisywałem się wówczas jako Piotr Chmura, Dymitr Łazur, Henryk Skimporowicz, a wszystko to były nazwiska bohaterów wczesnej prozy lubianego przeze mnie bardzo Piotra Wojciechowskiego. W swoich opowiadaniach tworzył konsekwentnie urokliwe polskie Macondo, umieszczone w jakiejś fantasmagorycznej, trwającej poza czasem Galicji, której mgliste granice rozpływały się gdzieś w ukraińskich stepach.
Sięgnąłem po te pseudonimy, gdy wspólnie z moim kolegą z Wydziału Wiedzy o Teatrze, Grzegorzem Kostrzewą-Zorbasem, zakładaliśmy („w podziemiu”!) analityczne pismo poświęcone Europie Środkowej i Wschodniej, czyli wspomnianą powyżej „Nową Koalicję”.
Manifest towarzyszący pierwszemu numerowi wyjaśniał, że ów „nieregularny kwartalnik” ma być platformą dialogu dysydentów i opozycjonistów z całego wielkiego obszaru Międzymorza (tak drogiego dzisiejszej władzy), czyli od Tallina do Sofii ze szczególnym uwzględnieniem Kijowa. Grześ, niczym Piłsudski, postanowił rozerwać sowieckie imperium zła po „szwach narodowych”. Na początku do tego rwania było nas dwóch. Okoliczność owa sprzyjała naszym błyskotliwym karierom dziennikarskim, gdyż Grześ z punktu został naczelnym, a ja szefem (kluczowego przecież) Działu Wschodniego pisma.
Jako taki ruszyłem w Warszawę szukać Ukraińców, aby przekazać im dobrą nowinę i zaproszenie do dialogu. Znaleźć nie było ich w sumie tak trudno. Schody zaczynały się później. Bracia zza Buga i Sanu słuchali mnie z lepiej lub gorzej maskowanym przerażeniem i na wszystko odpowiadali – nie. Nie, nie mają ukraińskiego samizdatu. Nie, nie mają dostępu do wychodzącej w Monachium „Sucastnisti” (ukraińskiego odpowiednika paryskiej „Kultury”) ani do żadnych książek wydawanych przez diasporę na Zachodzie. Nie, nie czują się gotowi, żeby coś napisać.
Czytałem już wówczas Sokrata Janowicza, który przejmująco opisywał swój białoruski strach przed ujawnieniem się jako nie-Polak w Polsce. W wypadku „banderowców” te lęki musiały być wielokroć silniejsze. Po którymś kieliszku horyłki często słuchałem opowieści o tym, jak w szkołach polscy koledzy przemocą otwierali im usta, żeby zobaczyć, czy naprawdę mają czarne podniebienia.
Horyłkę piło się miło, ale czas leciał nieubłaganie. Grzesiek miał już nowe tłumaczenia Havla i węgierskich dysydentów, a Wschód to były nadal Dzikie Pola, puste i nieme. W rozpaczy usiadłem więc w czytelni Instytutu Badań Literackich, jedynej chyba wówczas biblioteki, która udostępniała cymelia bez specjalnych pozwoleń, obłożyłem się rocznikami paryskiej „Kultury” i na podstawie publikowanej tam regularnie Kroniki ukraińskiej skleciłem tekst o dysydentach na sowieckiej Ukrainie.
Więc tekst był, ale polski, a pismo miało być przecież miejscem, gdzie zabrzmią głosy zniewolonych przez Moskwę ludów Międzymorza. I wtedy to właśnie pojawił się Piotr Chmura – mieszkający w Warszawie Ukrainiec, wciąż przeżywający traumę, której doświadczył przy badaniu koloru podniebienia, i stąd zdecydowanie niechętny szerszym kontaktom. Sylwetkę miałem plastycznie naszkicowaną u Wojciechowskiego, więc moja opowieść zabrzmiała na tyle wiarygodnie, że Grzesiek ją kupił, komplementując przy tym owego zestresowanego Chmurę jako autora kompetentnego i wyczerpującego tekstu, „jakiego nie było jeszcze w polskiej publicystyce”. O, matko i córko!
Ucieszony sukcesem zacząłem się zachowywać jak ów Anioł Stróż z opowiadania Mrożka, który nie mogąc powściągnąć złych skłonności chłopczyka szeptanymi do uszka perswazjami, dał mu wreszcie blachę w czoło i chłopczyk natychmiast przestał męczyć kotka. Potem dzieciak brał już w skórę co chwilę.
Na łamach „Nowej Koalicji” zaroiło się od „Ukraińców” (spływających tłumnie z kart powieści Wojciechowskiego). Pisali, komentowali się wzajemnie, a nawet ostro ze sobą polemizowali. Naturalnie nie były to opinie wyssane z palca. Dokopałem się w końcu do ukraińskich cymeliów, nauczyłem języka Szewczenki i opinie „moich autorów” były zakorzenione w źródłach. Miałem jednak doskwierającą przez cały czas świadomość szczupłości owych źródeł oraz wyrywkowości i niekompletności obrazu, jaki się z nich wyłaniał.
Tymczasem Grzegorz, już jako redaktor naczelny poważnego pisma, zaczął uczestniczyć w podziemnym życiu politycznym. Zorganizował spotkanie kilku partii politycznych, których nazwy różniły się między sobą tak, jak nazwy judejskich grup powstańczych w Żywocie Briana. Zmieściliśmy się chyba na dwóch kanapach i godzinami radziliśmy nad wydaniem wspólnej deklaracji dotyczącej niepodległości Ukrainy i – ta kwestia budziła jednak kontrowersje – rezygnacji ze Lwowa. A czemu nie z Niderlandów?!
O ile tłumaczenie artykułów z „Suczastnisti” wydawało mi się sensowne, o tyle tu poziom surrealizmu był już nie do wytrzymania. To już był Alfred Jarry ocierający się o paranoję i schizofrenię...
Wyjechałem do Zakopanego i zająłem się swoim życiem.
Minęło kilka lat, komunizm upadł, a mapa naszej części Europy zaczęła wyglądać dokładnie tak, jak na okładce „Nowej Koalicji”. Na zaśnieżonym ekranie telewizora (mieszkaliśmy na stoku Gubałówki, tuż pod przekaźnikiem i odbiór był fatalny) zobaczyłem czterech panów: jednym był Michaił Gorbaczow – prezydent przeżywającego swe ostatnie tygodnie Związku Radzieckiego, drugim Eduard Szewardnadze – minister spraw zagranicznych, jego polski odpowiednik, Krzysztof Skubiszewski oraz – Grzegorz Kostrzewa-Zorbas – nasz wiceminister do spraw wschodnich. Panowie negocjowali wycofanie wojsk rosyjskich z Polski.
Skóra mi ścierpła. Znając pewną, jakby to powiedzieć, apodyktyczność sądów Grześka (absolwenci WoT-u z moich czasów rozumieją, o czym mówię), wiedziałem, że żaden krasnoarmiejec nie wyjedzie z Legnicy ani Bornego Sulimowa, dopóki przy stole rozmów będzie siedział polski wiceminister. Bo ta Grześkowa apodyktyczność właściwie u wszystkich wywoływała odruchową i niepowstrzymaną chęć robienia wbrew... Czy naprawdę najlepszym pomysłem było wysyłanie Grześka do dyplomacji? Może już lepiej MON? Chyba tam jest miejsce dla tak niezłomnych?
To nie było tak, że ogromny kredyt zaufania, jaki miał u mnie rząd Mazowieckiego, został bardzo poważnie nadszarpnięty. Oczywiście Grześ nie miał kompetencji, aby być ministrem, ale rozumiałem, że w czasach tak ogromnego przełomu, jak ten z ʼ89 roku, takie kariery się zdarzają. Grzegorz miał mnóstwo zalet: błyskotliwą inteligencję, pracowitość, mnóstwo czytał... Jego i nas wszystkich problem był w latach osiemdziesiątych identyczny – mieliśmy utrudniony dostęp do książek. Nasza wiedza o świecie była mocno niekompletna. W tej sytuacji, gdy już dopadnie się jakiegoś zakazanego dzieła, z reguły przecenia się i absolutyzuje wartość jego diagnoz. Myślę, że ten mechanizm zadziałał przy tryumfie myśli neoliberalnej w początkach transformacji – jakieś artykuły Hayeka czy Miltona Friedmana nad Wisłę docierały, a ich oponentów nie...
Takie przypadki, jak wyżej opisany, nie są wcale polską specjalnością. Pamiętam fotografię rządu gruzińskiego, który ukonstytuował się po obaleniu Zwiada Gamsachurdii. Na stole siedziało kilku przystojniaków: dżinsy od Kleina, czarne skórzane kurteczki, brody Guevary i włosy do ramion. Minister Spraw Wewnętrznych był chyba rzeźbiarzem, inny – poetą, aktorem, malarzem, dramaturgiem itd. Przy nazwisku jednego członka rządu widniała adnotacja – „ten nie jest artystą”.
W swym świetnym eseju Listopadowy wieczór Andrzej Kijowski stwierdził, że sytuacja w której pianista zostaje premierem, świadczy o niedorozwoju społecznym. Temu, jak wygląda wyłanianie elit w dojrzałych demokracjach, Jeffrey Archer poświęcił swą powieść Pierwszy z równych. Łowy na kandydatów w wyższych klasach szkół średnich, wypracowane przez dziesięciolecia sposoby testowania i odsiewania kandydatów... Wciąż modyfikowany mechanizm selekcji, który wprawdzie nie eliminuje zupełnie możliwości pojawienia się Misiewiczów, ale owo pojawienie się bardzo utrudnia.
III Rzeczpospolitej tych dziesięcioleci nie dano. Startowała bez rozgrzewki i jak baron Münchausen za własne włosy wyciągała się z bagna. Kończy się jednak powoli trzecia dekada naszej niepodległości, a nie widać nawet fundamentów polskiego mechanizmu wyłaniania elit politycznych.
Wygląda na to, że jesteśmy skazani na Misiewiczów, profesorów Zybertowiczów i wieczny niedorozwój.
09-10-2017
Pianista zapisał się lepiej w pamięci niż historycy i wojskowi...