AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Mojżeszowe pohukiwanie

Fot. Karol Budrewicz  

Zaczęło się od Mojżesza. Nie radził sobie z wyprowadzonym z niewoli ludem, poszedł na górę, porozmawiał z Najwyższym i zniósł dziesięć przykazań.

Pierwsze stanowiło, że od tej chwili wszyscy inni Najwyżsi są ocenzurowani. Od teraz jest tylko Jeden, a o innych Najwyższych ani słowa. Na przykład wizerunki niejakiego Baala zostają na mocy cenzorskiego zapisu rozbite w pył, a jeśli ktoś ma ochotę nadal pozostać przy Baalu, to znaczy, że nie chce budować kulturowej wspólnoty prehistorycznego judaizmu. Zszedł Mojżesz z góry, wzmocniony widokiem krzaka gorejącego, i nic nie mogło go powstrzymać. Dopiął swego. Złote cielę spadło z ołtarzy.

Wiosna nastaje bez niczyjej pomocy, nastraja radośnie, w głowie szumi od uderzenia słońcem i ćwierkaniem ptaków. Ale mimo całego oszołomienia tkwi w głowie niezatarte wspomnienie całkiem niedawnej wypowiedzi pewnego Bardzo Ważnego Polityka o polonizmie i budżetowym cenzurowaniu tego, co polonizmem nie jest.

Ot, pojawiła się Polska Inkarnacja Mojżesza, tylko że tym razem nie o judaizm, ale o polonizm chodzi. A że polonizm, po literach, znaczy, że coś z języka polskiego jest zapożyczone, to przez chwilę myślałem, że Nasza Inkarnacja Mojżesza miała na myśli, że i „judaizm” jakoś zapożyczony z polskości jest… Nie wiem, czasami nie rozumiem, co on mówi. Ważne jednak, że między wierszami wyartykułował marzenie o cenzurze. Koniec końców, monoteizmy płodzą monokultury i nic na to poradzić nie można. Pozostaje nadzieja, że za transmigracyjnym Mojżeszem polonizmu nie stoi Najwyższy, któremu chciałoby się w ustanawianiu prawa wesprzeć swojego posłańca barbarzyńską mocą ognia i miecza.

Jakkolwiek pohukiwanie Bardzo Ważnego Polityka daje się zbyć wzruszeniem ramion i wiarą, że wspólnota zajęta przyjemnością konsumowania wszystkiego, co tylko wpadnie w pole widzenia, nie pozwoli, żeby jakiś dziadek usuwał towary z listy potencjalnych smaków, że ta obrzydliwie konsumencka wspólnota rozsądnie zakreśli w kwadracikach krzyżyki w ten sposób, że siły Ważnych Polityków nadal będą w równowadze dającej nadzieję na ekscytujący cyrk medialny, to jednak buńczuczne marzenia o cenzurze Bardzo Ważnego Polityka wywołały we mnie kilka wspomnień i refleksji. O Cenzurze i o Przyzwoitości.

Rok 1984. Rok w pewnym sensie orwellowski. Pierwszy raz w swoim życiu oglądam przedstawienie teatru studenckiego „Fantasmagoria”. Koledzy mówią teksty Barańczaka, Zagajewskiego, Krynickiego. Na scenie padają słowa: „Jestem rabem”, i ja wiem, że jestem takim samym uwikłanym w beznadziejny system, niewolnikiem. Jest bezkompromisowo i boleśnie. Tylko nie pojmuję, co znaczą trzy ramy okienne, bez szyb i bez szprosów, zawieszone nad sceną.

Niebawem zostaję aktorem tego zespołu i robię zastępstwo w tym spektaklu. Koledzy przekazują mi historię fantasmagorycznych okien.

Na próbie generalnej przedstawienia, tak jak to powinno być (i było) w niedemokratycznym kraju, pojawia się cenzor. Jakoś nie słyszy tego, co mówią aktorzy. A oni jadą równo o zniewoleniu, upodleniu i ogólnej beznadziei. Tylko patrzy na okna w scenografii. Wtedy jeszcze ze szprosami. Po próbie wydaje wyrok:
„Spektakl może być grany bez skreśleń, ale szprosy trzeba wyciąć, bo kojarzą się z kratami”.

Koledzy opowiadali, że te okna właśnie z kratami miały się kojarzyć. Bystry cenzor rozpracował ich antysystemowe intencje…

Rok 1987. Wchodzę do Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk na Zapolskiej we Wrocławiu. Idę odebrać scenariusz mojego autorskiego spektaklu. W drodze do pokoju cenzora mijam kafkowskie korytarze. Ściany szare, szafy, w których uwięziono lub skatalogowano porywy artystycznych uczuć. Wszystko wydaje się pokryte kurzem. Korytarz kończy się drzwiami ostatniej instancji, za którymi pieczątka zezwalająca na wystawienie tekstu i długopis skreślający nieprawomyślność. Wchodzę. Za stołem wypełniającym pół pokoju i pokrytym zielonym suknem mała, pomarszczona figura. Otwiera teczkę ze scenariuszem i czyta:

- Ojczyzno, czerwone jabłko, jestem jak robak…
- W tym fragmencie mój bohater przedstawia ogólnoludzkie, humanistyczne problemy egzystencjalne – wyjaśniam.
- Skreślamy? – pyta mała figura.
- Raczej nie – odpowiadam. 
            
Przybija pieczątkę. Zezwolenie na publikację bez reklamy widowiska. Zagrałem, a na widowni byli ci, do których dotarł „szeptany piar” moich przyjaciół.

Rok 2001. Nikt już nie pamięta o Urzędzie Kontroli Publikacji i Widowisk. Ale wirus mojżeszowy się odradza. Gramy w Teatrze Miejskim w Gdyni Niezidentyfikowane szczątki ludzkie Brada Frasera w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego. Galeria postaci: Pedał, Lesba, Morderca, biseksualne typy. Wszyscy skowyczą o miłość. Spektakl nie ma plakatu. Dwa-trzy lata wcześniej radni obcięli dotację dla Teatru Ekspresji, a jednym z argumentów było to, że dyrektor i aktorzy teatru wzięli udział w berlińskiej Love Parade.

Plakatu reklamującego tytuł nie ma i gramy niejako cichaczem. Spektakl pokazywany jest sporadycznie (żeby nie drażnić władzy), ale regularnie przy pełnej sali. Ktoś pisze: „Widziałam dwa razy i ten drugi raz był jak »drugie zabicie psa«. I ja byłam psem. Taki masochizm można sobie zadać tylko z jednego powodu – z uwielbienia do najgłębszego poruszenia, nawet gdy boli, kłuje, przyprawia o mdłości. Na sali teatralnej jakaś klasa licealna szeleści, pluje, komentuje, szura krzesłami. W końcu zapada cisza. I trwa jeszcze długo po zejściu ze sceny państwa aktorów. Ciężar zawartości tych młodych ciał nie może się podnieść po takim strzale w twarz. W coś znacznie głębiej. Znaczy, że jednak coś tam jest. Przejrzani, rozgryzieni, wypluci. Ja też”.

Pewnego wieczoru w pierwszym rzędzie, tuż przy scenie, zasiada pięć pań w wieku powyżej sześćdziesiątki. Na głowach różnobarwne berety. Kto usiadł w pierwszym rzędzie, nie ma szansy na wyjście z sali w trakcie spektaklu. Po półgodzinie widzimy nie twarze, a berety. Wszystkie panie opuściły głowy. Poza jedną, która płacze. Bezgłośne płyną jej łzy z oczu. Po spektaklu jesteśmy tym jakoś poruszeni. Grzegorz Wolf po krótkiej naradzie biegnie do foyer. Znajduje tę Płaczącą Kobietę, przeprasza za brutalny język tekstu, za to, że być może uraziliśmy ich uczucia. Mówi:
- Przy sprzedaży biletów nasz teatr będzie uprzedzał o treściach zawartych w przedstawieniu…
- Nie, nie – przerywa Płacząca Kobieta – to nie tak. Nie jesteśmy urażone. Płakałam, bo myślałam sobie, że To Wszystko i do nas doszło.

Rok 2005. Les Halles, Nolay. Francja. Gramy Magnolię wśród winnic pod kamiennym dachem z XIV wieku. Na widowni francuskie matrony wachlujące się ulotkami zapraszającymi na spektakl. W przebiegu zdarzeń scenicznych Magnolii kobieta i mężczyzna zrzucają z siebie ubrania w nadziei, że w ten sposób zbliżą się jednak do siebie. Gdy dochodzi do tej sceny, połowa widowni unosi ulotki i zasłania sobie oczy. Kiedy ubrania wracają na ciała aktorów, ulotki znowu służą do wachlowania, a oczy francuskich matron ze spokojem i uwagą śledzą finał przedstawienia.

Rok 2010. Ramallah. Przed wyjazdem do Palestyny z Kilkoma błyskotliwymi spostrzeżeniami zadaję organizatorom pytanie, czy mamy zatroszczyć się o to, żeby uzupełnić kostium. Kasia Chmielewska świeci odsłoniętymi ramionami, dekoltem i dość mocno wyciętymi spodenkami. Ja mam długą sekwencję jedynie w białych, rozciągniętych slipach. Wydaje mi się, że to zbyt wiele ciała w publicznej przestrzeni, jak na standardy kultury muzułmańskiej. Jesteśmy zapewniani, że nie ma problemu.

Gramy, widownia w ciemności, nie widzimy reakcji. Towarzyszy nam lekko zmrożona cisza. W 50. minucie spektaklu burzymy czwartą ścianę, schodzimy ze sceny, widownia się rozświetla. Rozdajemy kartki z absurdalnym opisem tego, co będzie pokazane w kolejnej odsłonie przedstawienia. Kasia sunie z tym swoim roznegliżowanym ciałem pomiędzy rzędami, a ja widzę, jak trzy czwarte widowni opuszcza wzrok i niepewnie wyciąga rękę, i prawdopodobnie pragnie, żeby to się jak najszybciej skończyło. Organizatorzy przeoczyli ten fragment spektaklu przy oglądaniu nagrania wideo? Nie wiem, kto był bardziej zażenowany tą sytuacją – oni, czyli widzowie, czy też ja.

Rok 2012. Pekin. Tamtejszy urząd kontroli publikacji i widowisk nie zaniedbał nawet minuty nagrania wideo przed prezentacją Duetów nieistniejących na tamtejszym festiwalu. 90 sekund trwa scena, w której to dość bezpardonowo i kompletnie zdzieramy z siebie kostiumy zamieniając się rolami damsko-męskimi. Tuż przed wylotem do Pekinu otrzymuję powiadomienie z Urzędu, że mamy pozostać w gaciach i nie ma też zgody na odsłonięty biust. Zgoda. Pełna nagość nie jest warunkiem sine qua non. Pełna nagość ma sens, ale skoro kogoś to tak strasznie martwi…

Gramy trzy wieczory z rzędu. Na pierwszej prezentacji mamy wizytację Urzędnika od Kontroli. Po spektaklu uśmiecha się, chwali posłuszeństwo, ale pokazuje ręką długość nogawki spodenek, tak do pół uda, o które musimy się postarać na kolejny wieczór.

W czasie rozmów z publicznością po spektaklach powtarza się pytanie o tę dziewięćdziesięciosekundową sekwencję:
- Czy w tej scenie, kiedy gracie w Europie, jesteście zupełnie nadzy?
Ot, co znaczy czytać między wierszami!

Rok 2013. Pekin po raz wtóry. Nie gramy tym razem ogólnoludzkich, humanistycznych problemów egzystencjalnych. Jedziemy ze spektaklem, który opowiada o narodzinach Narodowego Szału. Religia, archeologia, polityka historyczna. Kilka stron tekstu rozpiętego pomiędzy buddyjską medytacją a ironią opowieści o nacjonalistycznym przedstawieniu zrobionym za pieniądze władzy.
Tamtejszy urząd kontroli widowisk skrupulatnie czyta angielską wersję tekstu i siekierką wyrąbuje 60% procent. Wpadam w panikę. Tak się tego nie da zagrać! Odpisuję. Proszę o kompromis. Zgadzam się na usunięcie kilku „antynacjonalistycznych” sformułowań, ale koniecznie chcę zachować strukturę opowieści. Wydaje mi się, że moja prośba została przyjęta.

Na miejscu mamy wolontariuszkę. Opiekuje się nami. Jednym z jej zadań jest redakcja i wpisanie chińskiej wersji tekstu, który ma być wyświetlany w trakcie przedstawienia. Wolontariuszka okazuje się redaktorką naczelną gazety uniwersyteckiej. Po spektaklu dowiadujemy się od widzów, że spektakl nie był o Narodowym Szale, ale o Szale Samobójców…

Rok 2014. Polska Inkarnacja Mojżesza mówi coś o polonizmie. Czy mam go rozumieć literalnie? Czyżby chciał wspierać ekspansję języka polskiego na języki obrzeżne, czy też na wszystkie języki świata całego? A kto tego robić nie będzie, nie dostanie złotówki z budżetu? Nie, nie… On chyba coś innego ma na myśli. Używa słowa „polonizm”, zastępując nim inne, którego użyć nie chce, nie może, boi się, bo wewnętrznie się cenzuruje! On dłużej niż ja (na moje szczęście!) żył w okowach Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk i weszło mu w krew to, że musi mówić między wierszami!

Droga Polska Inkarnacjo Mojżesza, pozwól sobie i powiedz otwarcie: „Żądam cenzury na mocy prawa, które przekazał mi Najwyższy. Widziałem krzak gorejący i wykułem w jego świetle tablice. Od teraz nie ma szprosów w oknach, robaki nie drążą miąższu soczystego jabłka ojczyzny, majtki do połowy uda, a Narodowy Szał świętością naszą!”

A jak już to powiesz prosto z mostu, a nie między wierszami, to może ci ulży i wtedy zaczniemy mówić o Przyzwoitości. Z filozoficznym spokojem przyglądać się będziemy granicom przekraczanym z lewa na prawo i z prawa na lewo. Przyzwoitość nie pozwoli nam wypowiadać się o sprawach, o którym nie mamy zielonego pojęcia. Przyzwoitość powstrzyma nas od wyznaczania granic nie do przekroczenia. Wiem, może to trochę utopijne, ale wydaje mi się, że Przyzwoitość…

Hmm… A co to takiego ta „Przyzwoitość”? Pewnie pojmuję ją inaczej niż taki na przykład romantyk Goethe: „Są dwie pokojowe formy przemocy: prawo i… przyzwoitość”. Ale bliższy mi Themerson…

Nie! Ani słowa więcej! Sens jest między wierszami.

26-03-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę: