O „Marcinku”
To taka mała knajpeczka na Podwalu w Warszawie. Jakieś siedem na siedem? Dziewięć na dziewięć? Rozszerza się albo zmniejsza w zależności od pory dnia. Kiedyś otwierali o dziesiątej, teraz przesunęło się na jedenastą, a w soboty nawet na dwunastą się przesunęło. Palenie przeniosło się już jakiś czas temu na pięterko, więc po schodkach, a potem pod uchylonym oknem. Zanim zacznę się wspinać, uczynne dziewczyny z odruchu naleją mi Tyskie. Niektóre uśmiechają się z rozbrajającym, bo trochę lękliwym ukraińskim akcentem.
Jak mam sprawy do obgadania albo kiedy koty w domu za bardzo dadzą czadu, to właśnie tam. Albo zwyczajnie, kiedy chcę posiedzieć i napić się piwa, jak każdy w średnim wieku. Właśnie tam. Ale za dnia. Wtedy cichutko. Wieczorem raczej unikam. Za bardzo, za szybko i za głośno wszystko się wtedy przesuwa. Bo wiadomo, że wszystko stoi i przesuwa się jednocześnie, to jasne. I dlatego czasami zostanę wieczorem na Ligę Mistrzów albo na Legię w telewizorze obok baru, na dole. Mogę wtedy stanąć z papierosem na chodniku i oglądać przez szybę. W cieplejsze dni szyby się przesuwają i jest jak w środku.
Niewygodne krzesełko obite czerwoną, aksamitnopodobną materią, na pięterku, pod oknem, to jest moje biuro. Zasiadam i z uporem próbuję łowić przesuwające się myśli. A piwo i papierosy tworzą płynną i zwiewną sieć.
***
Z okna widzę uliczkę Podwale i przesunięte w czasie mury nowej Starówki. Niemal zupełnie na wprost Pomnik Małego Powstańca. W realu, albo w czymś, co realem się wydaje, Pomnik jest trwały, nie przesuwa się. Ot, maleńka figurka dziecka z miednicą poniemieckiego hełmu na głowie i automatem przewieszonym na ramionkach oraz rączkami leniwie opartymi na giwerze. Broń, w przeciwieństwie do poniemieckiego hełmu, ma jednak proporcje zupełnie dziecięce. Więc w sumie nawet w realu, albo w czymś, co realem się wydaje, wymowa nie taka sobie hop-siup, jednak trochę się przesuwa i komplikuje.
Dwadzieścia metrów w lewo, ale po stronie „Marcinka”, więc z okna nie widać, zaraz za pizzerią, lokuje się Syryjczyk z kebabem. Zachodzę tam, kiedy zmuli mnie połów własnych myśli, refleksje o Małym Powstańcu, a zwłaszcza piwo. Rozmawiamy mieszaniną polskiego i angielskiego. Dowiaduję się, że „Al Nafoura” – szyld nad jego geszefcikiem – tłumaczy się z arabskiego na „Fontanna”. A ostatnio się dowiaduję, że zupełnie nie martwi go święto 11 listopada, przeciwnie, bo… święto jest radością… a ludzie lubią u niego jeść… a on lubi ludzi… więc jest radosny. Zrobiło mi się smutno, bo w sumie też staram się lubić ludzi i też bardzo lubię jego jedzenie... Na odchodnym czasem dostanę bakławę, taką słodkość, za czym ogólnie nie przepadam, zwłaszcza po piwie, ale jego bakława przesuwa mnie wprost do oazy, pod fontannę ocienioną palmami.
Jeszcze dalej, kolejne piętnaście metrów, kamień z tablicą. Pisał o tym miejscu Białoszewski w Pamiętniku…. Pisał też Rymkiewicz w Kinderszenen. W tym miejscu, w sumie nie tak dawno temu, rozbryzgnęło się na ściany okolicznych domów kilkaset ciał ludzi po wybuchu zdobycznego miniczołgu. Rymkiewicz przesuwa to wydarzenie w mityczne Teraz i czyni z tej makabry „mit założycielski” współczesnej Polski. Powiada: trzeba krwi.
Wybieram Białoszewskiego. I to jego myśl przesuwam w mityczne Teraz. Wybieram Białoszewskiego, który po publikacji Pamiętnika z powstania warszawskiego został odsądzony od czci i wiary, bo „mit” burzył. Bo opisuje, że akurat wtedy, jak to się zdarzyło, to szedł po wodę i srał ze strachu, a po powrocie do piwnicy na Miodowej, w tym smrodzie strachu, delektował się przez mały lufcik widokiem ruchomych reliefów pałacu Paca po drugiej stronie Miodowej. (Pac to ten bogacz, co sobie postawił pałac za rozbiorowych czasów, ten od powiedzonka „Wart Pac pałaca…”; teraz tam Ministerstwo Zdrowia urzęduje, a na fikuśnej fasadzie ów relief Tytus Flamininus ogłaszający wolność miast greckich na igrzyskach w Koryncie nadal widnieje, a po drugiej stronie ulicy Miodowej ostał się lufcik Białoszewskiego, tuż nad chodnikiem). Białoszewski wspomina, że ten wybuch był po prostu okropny i że zamierały słowa dla jego opisania. Takiemu sztukmistrzowi wyobraźni i polszczyzny zamierały…
Wracam do widoku za oknem mojego biura, na drugą stronę uliczki Podwale, do Pomnika Małego Powstańca. Przewodnik właśnie prowadzi grupę zmokniętych gimnazjalistów. Czasem ciągną pielgrzymki przedszkolaków, emerytów, Japończyków, różnie. Tym razem dobrze słyszę, bo przewodnik jest nagłośniony. „Jeśli chcecie niebanalnie zaistnieć na fejsie, to teraz jedyna okazja. To dziecko było młodsze od was i nie wahało się oddać krwi. Macie tylko pięć minut, bo czeka nas napięty program”. Nie zmyślam. Wyglądam przez okno i widzę, nawet bez okularów, jak Pomnik się przesuwa. Pozuje do zdjęć z tymi dzieciakami. Pręży się i przesuwa… mitycznie. Rośnie w olbrzyma. I już nie chłopczyk, ale monstrum woła spiżowo spod poniemieckiej miednicy, która wynurza się jak łódź podwodna: „Nie ma to tamto! Trzeba krwi!”.
Więc co?! Mam wrzeszczeć z okna swojego „Marcinka” pytająco? Chrześcijaninem będąc marnotrawnym, drzeć się na całe gardło: „Ludzie! Białoszewskiego czytajta? Ludzie! Wyluzujta? Uśmiechnijta się? Obudźta? Koheleta oraz Ewangelię czytajta? A jeśli nie Ewangelią i Białoszewskim, to zdrowym rozsądkiem się kierujta? Albo normalnie, kurwa, miłością się kierujta?! Koty przygarniajta! Kotami bądźta! Ludźmi, a nie Polakami starajta się zostać, a wtedy i polskość się nakarmi!??? Nie oddawajta krwi fejsowi pod Pomnikiem Małego Powstańca?…”.
***
Ochłonąłem. Wszystko się przesuwa. Nawet prawda tego przewodnika się przesuwa i sublimuje. Gdyby tu przy mnie usiadł i powiedział: „Człowiek orze jak może…”, to pewnie bym się wzruszył i jeszcze piwo postawił. Tej gimbazie też się kotłuje. Przecież to może jedyna okazja dla Heńka, żeby przytulić Mariolę pod Małym Powstańcem, a potem jeszcze wrzucić na stronkę. Okazja mogłaby się już nie powtórzyć. A że przy tym Heniek zawoła: „Trzeba krwi” albo „Polska dla Polaków” albo „Rozpierdolmy coś”? To tylko taka stylówa. Lepiej coś zawołać niż nie wołać…
Tak sobie tłumaczę i w ten sposób bezradność przylepionego do szyby rezydenta „Marcinka” też jakoś tam niepostrzeżenie oswojona zostaje. Ot, frustracja redaktorów, a potem czytelników „Gazety Wyborczej”, zwykłe samobiczowanie, że elity „nie-takie”, że elity nie-śmakie, że „arogancja i samozadowolenie”, że „lenistwo ciepłej wody”, że „przeciętny Polak nie został… dostatecznie poinformowany”! Że „niedostatecznie się”, kurwa, „pochylono nad przeciętnym Polakiem”! Jak tylko słyszę „przeciętny Polak” to nie wyrabiam. Po której klasie podstawówki kończy się przeciętny Polak, a zaczyna elita?!!! Muszę zejść na dół po Tyskie.
***
Ale to jest pikuś. Najbardziej nurtują te tajemnicze rzesze milionów rodaków, cała połowa, cała większa połowa moich krewnych o podobnie badziewnie brzmiących nazwiskach, o podobnie nieszlachetnych korzeniach. To podziemie, w którym przesuwa się coś kompletnie odrębnego, wedle reguły sprzed fejsa, sprzed Unii Europejskiej, sprzed Mazowieckiego, sprzed w ogóle wszystkiego, od jakiegoś Stonehenge, gdzie jeszcze nie znano pojęcia „przeciętny Polak”. Oto podziemie, które żadnych Ewangelii, żadnych Białoszewskich, żadnych nawet Rymkiewiczów nie zaznało, a swoją własną nieopisaną pamięć cierpliwie kultywuje. I żyje zupełnie obecnie, choć zupełnie odrębnie! Wojnę o Trybunał Konstytucyjny, o brzozę, o Jedwabne, o Lampeduzę, o Krzyż, o Ukrainę, o świat cały, a zwłaszcza wojnę-wojnę traktuje jako coś, co się dzieje i trzeba to przetrwać podobnie jak pokój. Głupie to? Mądre? Przerażające przez swoją odrębność i nieopisanie. Kategoria „przeciętnego Polaka” na niewiele się zdaje. Ciekawe, ile z dwudziestu procent Polaków, którzy przeczytali jedną książkę w roku, w tym książki kucharskie, obejmuje inną statystykę, tę o połowie uprawnionych do głosowania? Z „Marcinka” nie widać jej pomnika, bo żadnego nie posiada, ale wraz z zapadającym zmierzchem jego potencjalny zarys coraz mroczniejszy się wydaje. Doprawdy, pojęcie demokracji z tymi wszystkimi prawami człowieka, współpracą, szanowaniem umów etc. to coś bardzo kruchutkiego, wyłącznie na czas chwilowego pokoju.
Są w polszczyźnie giganci, którzy tą podziemną nieopisaność próbują dzisiaj przekroczyć! Uwaga! Przyznaję samowolne Oskary ze słomy i chińskiego plastiku – Andrzejowi Stasiukowi (za Wschód) w dziedzinie literatury, Andrzejowi Lederowi (za Prześnioną rewolucję) w dziedzinie dla „mówiących skomplikowanie” oraz w dziedzinie teatru dla wkurzających jak jasna cholera i gubiących się w zeznaniach Demirskiemu i Strzępce (za intuicję).
***
Podziemie w żadnych naziemnych lekturach, w żadnych wyborach, w żadnych Oskarach nie uczestniczy, ale z całą pewnością jest obecne w mitach. Karmi je i nasyca. Ich ciężkość jakby niechcąco przeważa globus i porusza swoim pomrukiem płyty tektoniczne.
Tymczasem Syryjczyk z uśmiechem piecze dla mnie bakławę, bo wie, że jeśli dzisiaj jest Liga Mistrzów albo Ekstraklasa, to dzisiaj nie przyjdę, ale jutro… bankowo.
***
Już kończę. Więc jeszcze tylko moment, rzut oka z okna „Marcinka” w drugą stronę.
***
Po prawej stronie, patrząc z okna, a już mi trochę zeszło na pisaniu i się zmierzcha, widać zarys pomnika Jana Kilińskiego. Zasłaniają go posadzone wzdłuż przesuniętych w czasie murów nowej Starówki wiśnie japońskie. Dość podła odmiana, o purpurowych liściach, choć w maju przez tydzień są jak gejsze. Więc zza tych nagich o tej porze gałązek wystaje wzniesiona w ręku szabla i kościuszkowska rogatywka Jana Kilińskiego. Kolejne przesunięcie. Znowu jakiś mity na pomniku! Bo to zdaje się porządny facet był. Rodem z tej niegłosującej mierzwy. Trochę taki Jakub Szela, który palił i rżnął bogaczy, a tylko przy okazji rżnął, co polskością się mianowało, albo Andrzej Lepper. Ale Szela dostał medale od Austriaków, a Lepper doktoraty honoris causa na Białorusi i w Moskwie, a Kiliński nic nie dostał, po więzieniach gnił. Tyle było jego, żeby paru dostojników, a w tym kilku biskupów naszych najjaśniejszych, na rynku na szubienicach powiesić, a nieobecnych na stryczku portretami zastąpić. Więc i to mi się przesuwa. Czy to gałęzie wiśni japońskich, którymi wiatr porusza o zmierzchu, czy to jego szabla dziwnie się zamachuje? Nie widzę, bo… się przesuwa.
***
No dobra. Dzisiaj nie zajdę do Syryjczyka pod „Fontannę”. Zmuliłem się na maksa i po postu egzystencjalnie mi się przesuwa. Zanim opuszczę biuro, prezydenta poproszę o ułaskawienie. Pana ministra ułaskawionego wraz z jego ekipą poproszę o nienagrywanie. Przed rodziną miałbym wstyd. Pana od Środowiska zostawiam sobie na zaś, bo to grubsza sprawa! Pana od Kultury o nic nie proszę. Ministra Obrony proszę o obronę oraz o niewywoływanie wojny z Rosją, Niemcami i Arabią Saudyjską oraz… ogólnie jak najmniej. A zwłaszcza z Hiszpanią żeby niczego nie wywoływał. Proszę, żeby wojna z Hiszpanią była dopiero jutro, bo należy im się za ich katolickie zaniechanie. Ale nie dzisiaj! Dzisiaj wieczorem wszystko niech się ustoi. Niech Mały Powstaniec się ułagodzi, niech usną mity, niech Kiliński niczym nie kiwa, niech będzie elitarnie, bo dzisiaj wieczorem w rzeczywistym realu kiwa Barcelona. Szyby się przesuną i będzie jak w środku.
(pauza)
- Łysy?… Jeszcze coś?
- …(nie zarejestrowano, bo szum kanalizacji)
- Może jednak…?
- …(z oddali: Iniesta do Suareza, Neymar, Neymarrrr!)
- Ty. Łysy?! A jak ma imię ten Syryjczyk, ten no, wiesz… Wiesz?
- yy, yy…
(długa pauza)
- Ty, łysy!
- Yhmm.
- Łysy… Ale… ty tak na jaja z tą krwią, co nie?
- Nie.
7-12-2015
Recovery is a journey, and each step counts—no matter how small. rehabs in houston
The clarity gained during detox can change your perspective on life. Addiction Treatment Nashville
Panie Piotrze, proszę przestać tyle pić.
A Finowie w swoim hymnie śpiewają tak: Mój kraju, Finlandio, nasza ojczyzno! Brzmi pięknie twe cenne imię! Żadne góry, które stykają się z niebios wstęgą, żadne ukryte doliny, żadne falami spłukane plaże nie są tak ukochane jak nasz północny kraj. Naszych przodków ziemio, twój kwiat w pączku długo pozostawał, teraz dojrzały w górę wystrzela. Spójrz! Od naszej miłości bardziej rośnie jego blask, radość, nadzieja, zapał! I jaśniejsze nastaną czasy - tę pieśń niech śpiewa nasz kraj.