AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

O marszu dla klimatu

Fot. Karol Budrewicz  

– Stoję przy bębnach!!! – wywrzeszczał do telefonu.
– Spoko. – mówię – Nara.
Zaparkowałem w podziemnym garażu przy dworcu, bo w radio podawali, że bliżej Spodka wszystko pozamykane. Spoko, myślę, na piechotę w piętnaście minut jakoś się przebiję.

Do podziemnego garażu zajechałem z intencją późniejszej podwózki syna do warszawskiej chałupy. Akurat dobrze się złożyło, bo z Legnicy do Warszawy przez Katowice właściwie po drodze. Ale adrenalinka skacze od razu i łysy już wie, że dla syna, ale też dla siebie nadkłada drogi. Z dumy, że ma takiego syna, który pulta się teraz z idiotycznym transparentem i stoi przy bębnach, ale z wyrzutów sumienia też. Że go swoim własnym życiem wpierdolił w ten idiotyzm. Swoimi drzewami i ptakami. I że fajnie jest, jak są drzewa i ptaki. A teraz próbuje pilnować, teraz, kiedy wszystko już wydoroślone, samodzielne i pozamiatane, żeby… nic mu się nie stało.

Ale adrenalinka jest też zwyczajna, doraźna, piłkarska. Kibicowska. Zgoda, nie ma takiego słowa jak „kibicowska”. Kibicowstwo nie istnieje. Kibolstwo jest; i wtedy, idąc pod katowicki Spodek, lubiłem to słowo jak żadne inne.

Po drodze, na placu przed Teatrem Wyspiańskiego, świąteczny jarmark.
 
– Staszku? Jesteś tam? – zagaduję do miejscowego patrona. – Napisałbyś jakiś teatralny reportaż. Tylko, błagam, bez greckich metafor, bo jestem w kibolskim nastroju. Ale też bez słowa „Naród”! I nie powtarzaj, że wszystko się rozprzęgło, bo to już wszyscy wiedzą, że się rozprzęgło. Zawsze się rozprzęga. W każdych czasach. Ale jak się teraz rozprzęga, jak teraz się rozprzęga? Na jakich zasadach teraz się rozprzęga? Weź Staszek, nie marudź, napisz coś, twoje ciało już ci tak nie doskwiera jak kiedyś. Ale błagam, nie pisz o Polsce, bo tego to jest już do zarzygania. Sam napisałeś, że tego jest już do zarzygania, więc co ci będę mówił. Ogólniej jakoś tak, o klimacie. O klimacie w Polsce.

Do Staszka nagrałem się, bo nie odbierał. I dobrze, że nie odbierał. Byłoby tłumaczenie, a co, a jak… a jak to wytłumaczyć poza ogólnymi postulatami? Geniusza trzeba, żeby wytłumaczyć, a co dopiero napisać. Więc dobrze, że nie odebrał.

Przecisnąłem się przez tłum bożonarodzeniowego jarmarku. Dalej, w drodze do Spodka, pustawo, czarno i nudno.

Dalej tylko patrole z psami w kagańcach. Dalej egzotyczni goście kongresu z plakietkami – w przeciwnym kierunku, na jarmark. Było mroźno, ale sądząc po lekkich ubrankach, wydawali się niezrażeni, wręcz entuzjastyczni. Dalej już tylko cysterny z sikawkami, konie osiodłane i migające koguty.

Dolazłem. Spodek udekorowany we wszystkie flagi świata wyglądał jak miniaturka, bo wokół szerokie wygwizdowo. Połacie nieogarnięte. Triumfująca zza grobu logika wyburzeń komunizmu i czynienia materii miasta sobie poddaną. Z daleka machały do mnie trzy skrzydła pomnika Trzech Powstań Śląskich.

Na rondzie pod Spodkiem zrobiło się gęściej. Gęściej od granatowo-czarnych szpalerów.

Synu mój, gdzieś ty się zapodział, w którą stronę – myślę sobie – za którym szpalerem państwa Polskiego stoisz przy bębnach?

Przekraczam kordon i nagle staję na pustawej, czteropasmowej asfaltówce ronda. Na czele tymczasowo stacjonarnego pochodu zmotoryzowana platforemka. Ktoś z niej przemawia po hiszpańsku i tłumaczony jest na angielski dla kilku setek słuchaczy. Szeroka arteria z obu stron ogrodzona czarnymi sylwetkami. W drugą stronę asfaltówki – puściej, coraz puściej, bębnów ani widu, ale trochę słychu. Idę więc wzdłuż żywego czarnego płotu na tyły na słuch. Idę, idę, coraz skromniej tych dredziarzy i obszczymurków na czteropasmówce. Szpalery czarnych kosmitów po obu stronach zwarte. Asfaltówka coraz bardziej pusta. Czuję się trochę zawstydzony – jak na wybiegu Victoria’s Secret. Spoglądam w kamery rozstawione za plecami robokopów. Uśmiecham się głupawo w obiektywy, ale otuchy dodaje nagła myśl, że przecież te sekretne służby nie nagrywają mnie ze względu na kolor bielizny. Do reszty wyluzował mnie gość, który przemieszczał się pustą czteropasmówką w przeciwną stronę – od coraz lepiej słyszanych bębnów do zmotoryzowanej platforemki. Miał na sobie tabliczkę z informacją, że przyszedł na piechotę z Dortmundu.

– O co cho? – wrzeszczę do syna, kiedy dolazłem już do bębnów.
– Stoimy. Anarchistów nie puszczają. Odcięli. Czekamy. Negocjacje jakieś.
– Aha.

Stoimy dobrą godzinkę. Negocjacje jakieś. Bębny bębnią zawodowo, w setach po dziesięć minut. Syn, widzę, też profeska, plecak, termos, pikantna herba z pieprzem. Głośnik głośnomówiący przewieszony przez ramię. Trzymetrowe tyczki z OBI, a na nich transparent tymczasowo zwinięty, ale na początku, jak ruszyli, to podobno miał medialne branie. Wziął kogoś do trzymania drugiej tyczki. Był czas. Była okazja, żeby przyjrzeć się żywemu szpalerowi. Na naszywce jakiegoś oficera było napisane, że to oddział prewencji z Rzeszowa. Szacun. U innego na plecach taki pojemnik do opryskiwacza, co sam zakładam w ogrodzie, i taka sama dysza w rękach. Niektórzy bez niczego. Tylko z pałą, ale w zbroi z ultralekkiego plastiku, który chronił golenie oraz jaja.

– Obstawiam, że z Czech – obstawiam.
– Raczej Chiny, Singapur.

Ale wypas jest. Ci we Francji, ci od żółtych kamizelek, mają jakiś inny outfit. Ichni. Nie zmienia to faktu, że nasi dawali radę. Był szacun. Broń gładkolufowa do obejrzenia z bliska, z tak bliska, jak teraz mój łeb i ekran laptopa. I ta kolekcja naboi zgromadzona na udach! Szacun. Taśmy pocisków, jak taśmy prawdy.

Po godzinie ruszyliśmy. Przez tę godzinę zacząłem lubić odszczepieńców doczepionych, tych pojebańców z czarną flagą.

Marsz dla Klimatu ruszył w tym sensie, że dupa pochodu, czyli bębny, anarchiści oraz maruderzy, dołączyła do zmotoryzowanej platforemki.

Stanęliśmy razem na rondzie pod Spodkiem. Na długo. Robiło się chłodno i głodno, a poza tym chciało się siku. Spodek, w powiewie flag wszystkich państw świata, trwał niewzruszony. Nie unosił się, nie wirował. Znowu był czas.

– Ojciec, to może znów rozwinę, potrzymasz?
– Daj spokój, wiocha jakaś, nie rozwinę, profesor akademii jestem…

No i nie potrzymałem, bo to rzeczywiście wiocha była. Nie na temat. Owszem na temat, ale oldskulowo jakoś, wstecznie i nudno. Swoją drogą, to stary byłem, może poza tym wędrowcem z Frankfurtu najstarszy w całym towarzystwie. 

Był czas, żeby przyjrzeć się żywemu ogrodzeniu. Żywo-płotowi. Niektórzy ze szpaleru patrzyli, byli po prostu w pracy i patrzyli. Nie wymieniłem grzeczności, ale spoko. Taka gmina. Inni zakrywali twarze kuloodpornym pleksi. Taką lustrzanką. To było słabe. Wtedy nawet trochę się bałem. A może nawet bardziej niż trochę. Jak tak staliśmy pod zmotoryzowaną platforemką i staliśmy, oraz nuda była i czekanie, to jednemu przyjrzałem się uważniej. No, bo jak tak idziesz te sto czy dwieście metrów wzdłuż ludzkiego płotu, to nic. Ale jak stoisz i gapisz się, to jednak coś. Zaczynasz rozróżniać. Ten ma taką stylówę noszenia broni gładkolufowej, a ten inną. Jeszcze pięć godzin tego stacjonarnego marszu, a gotów byłbym rozkminiać, czy ten robokop ma powodzenie u kobiet, a ten chciałby mieć. Kto z nich lubi tańczyć? Kto zamawia czekoladowe, a kto waniliowe? Kogo tata bił w dzieciństwie, a kogo oszczędził? Aż tak długo jednak nie staliśmy. Aż tak dużo czasu nie było. W żywopłocie zdarzały się też kobiety. Tym, przez grzeczność albo z zakłopotania, nie przyglądałem się. Ciekawe swoją drogą, czy jak by przyszło co do czego, to te kobiety pałowałyby tylko kobiety, czy co się podwinie? Jednak jeden z mijanych kosmitów wyróżniał się maleńkim skrawkiem koloru na czarno-szaro-srebrnej zbroi. Taką naszywką centymetr na pięć. Biało-czerwono-czarną. Widniała na niej kotwica Polski Walczącej oraz odwieczne Bóg, Honor, Ojczyzna. 

Po szesnastej megafony na koniach ogłosiły, że dosyć tego stacjonarnego maszerowania oraz że koncierta nie budiet.
Żegnaj Spodku, który nie wzniosłeś się w powietrze. Nie zawirowałeś. Żegnajcie szpalery. Żegnajcie piechurzy z Hamburga.

Na koniec, już późną nocą w Warszawie, kiedy mój syn wypakowywał plecak w swojej miejscówce, a ja wzdychałem do czarnej flagi anarchistów i kibolskich emocji, okazało się, że taszczył ze sobą świece dymne i race.
 
– Nie było okazji – wzdycha.
– Jezusie Nazareński! – wzdycham. – Synu! Ja pierdolę! Jak by cię przetrzepali, to byś takiego Boga, a potem taką Ojczyznę i taki Honor dostał, że do 11 listopada pogięty byś chodził. Masz szczęście, że matce nie powiem.

Pewnie, że nie powiedziałem, bo sam zjebkę bym dostał.

Wracałem później już sam do domu, ale nieswojo jakoś. No, bo co go ugryzło z tym transparentem na trzymetrowych tyczkach z OBI? Zadawał pytania tak stare, że nawet ja, stary na maksa, już o nich zapomniałem. Bo były tak wioskowe, ziejące takim obciachem, tak sentymentalne, że nawet na tej absurdalnej asfaltówce pod Spodkiem, udekorowanym we wszystkie flagi świata, nawet wśród tej garstki piechurów z Moguncji wydawały się... obce.

Głupio mi było, że nie potrzymałem tej cholernej tyczki. Że wymiękłem. Ja stary ze swoją buddyjsko-katolicko-protestancką religijnością? Ze swoim konserwatywnym kultem PPS-u i Jana Józefa Lipskiego? A wreszcie, wydawałoby się, z upodobaniem do paradoksu? Czy to było takie trudne, zrobić z siebie idiotę, potrzymać ten pieprzony transparent z pytaniami

GDZIE JEST KOŚCIÓŁ?

GDZIE JEST SOLIDARNOŚĆ?

02-01-2019

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany Boszka
    Boszka 2019-01-04   09:00:53
    Cytuj

    Jak mawiają Rosjanie : i smieszna i sztraszna, kakby tigra jebał ...