O przyszłości sztuki reżyserii
Reżyser nie jest w teatrze konieczny. Nie było go sto lat temu i być może nie będzie go za następne dwadzieścia lat.
To znaczy zapewne będzie słowo „reżyser”, ale co ono będzie znaczyć? Kim będzie człowiek wykonujący ten zawód?
Reżyserem prapremiery Wesela był Adolf Walewski, trochę aktor, trochę inspicjent. Podobno zaproponował Wyspiańskiemu, żeby wszystkie sceny ze zjawami zaświecić na czerwono (właśnie w tym czasie wkroczyło do Teatru Miejskiego miasta Krakowa oświetlenie elektryczne). „Po co ?” – spytał Wyspiański. „Żeby było bardziej efektownie” – odpowiedział reżyser. „To jest już wystarczająco efektowne” – powstrzymał go Wyspiański.
Adolf Walewski znalazł licznych naśladowców. Mają do dyspozycji całą nowoczesną technikę, mogą migać różnokolorowymi światłami na setce ekranów, mogą, jak to zjadliwie powtarzała ongi Olga Lipińska, „ubarwiać baletem”, łupać ze sceny setki decybeli, mogą też stosować inne „uatrakcyjnienia”, bo przecież współczesny widz jest niespokojny – jeśli go nie złapiemy za gardło, nie wstrząśniemy i nie zmieszamy – satysfakcji mieć nie będzie. Takie przynajmniej stanowisko można spotkać wśród wielu osób, które zajmują się dziś teatrem.
W moim odczuciu ktoś, kto skupia się na tak pojmowanym montażu atrakcji, ma niewiele wspólnego z zawodem reżysera rozumianym tak, jak go uprawiali lub uprawiają Peter Brook, Erwin Axer, Leon Schiller, Jerzy Jarocki czy Krystian Lupa.
Ktoś taki jest raczej późnym dziedzicem słynnego amerykańskiego producenta Ziegfelda, który mnożył na Broadwayu schody i liczbę schodzących po nich dziewczyn z piórami w rozmaitych punktach ciała, a reklamował swoje widowiska głównie podając sumy wydane na realizację.
Wiara, że ilość przechodzi w jakość, charakteryzuje raczej przedsiębiorców, ale o ich dalsze istnienie nie powinniśmy się obawiać, bo niewątpliwie przedsiębiorcy nie znikną, dopóki będzie funkcjonował kapitalizm.
Czy w takim razie każdy, kto tworzy reklamę telewizyjną, powinien być nazywany artystą?
Niektórzy zapewne tak (Fellini zrobił podobno jedną czy dwie doskonałe reklamy), ale wpływ producenta na efekt końcowy nawet w stosunku do filmów fabularnych bywa w Ameryce tak potężny, że właściwie to on jest głównym twórcą, a reżyserem często bywa ktoś niemający wpływu na obsadę, niewpuszczany do montażowni i zmieniany w trakcie zdjęć, jeśli w odczuciu producenta pracuje za wolno. Człowiek wynajmowany do ustawiania scen pod kamerę.
Wróćmy jednak do teatru.
Jakie funkcje przez te ostatnie sto lat spełniał reżyser? Bardzo różne.
Już wiemy, że rola Adolfa Walewskiego była dość skromna, a pozycja autora tekstu dramatycznego znacznie silniejsza.
Przeskoczmy dziewięćdziesiąt lat i przypomnijmy sobie słynne dziesięć punktów Sławomira Mrożka. Żadnych ingerencji w tekst dramatu. Żadnych skrótów ani tym bardziej tekstów dopisywanych. Żadnych ingerencji w didaskalia, zalecenia scenograficzne. Żadnej ukrytej polemiki z zamiarem autora dramatu.
Jerzy Jarocki odrzucił warunki autora.
Erwin Axer zaakceptował. Krakowską prapremierę Miłości na Krymie. Reżyserowałem ja, w poczuciu solidarności z autorem, niejako na znak wsparcia ludzi piszących na scenę, trochę przeciwko dyktaturze i nadmiernej zaborczości reżyserów. Czasy były już jednak całkiem inne. Reżyser w teatrze urósł, autor zmalał. Jarocki wrócił do Miłości na Krymie dziesięć lat później, a Mrożek, o ile mi wiadomo, zniósł korekty mistrza z pokorą.
Reżyser, jeśli reżyserował utwór klasyczny, mógł, a nawet powinien „odczytać na nowo”, dać odkrywczą interpretację i naturalnie odcisnąć swoje niepowtarzalne piętno.
Rewolucje sceniczne wprowadziły w dwudziestym wieku do teatru nie tylko reżysera inscenizatora, ale też scenografa, partnera i współtwórcę widowiska teatralnego. Czasem, jak w przypadku Kantora i Grzegorzewskiego, scenografa i reżysera w jednym. Wybitny plastyk posługiwał się literaturą, tworząc przy tym swoją autorską wypowiedź. Często, jak w przypadku Dziadów Grzegorzewskiego, szala przechylała się niebezpiecznie na korzyść plastyka, ale już wtedy ani krytycy, ani widzowie nie mieli nic przeciw temu, aby po scenie biegało siedem Rollisonowych. Oburzenie Czesława Miłosza na przesłane mu nagranie Dziadów Swinarskiego dowodzi, że proces akceptowania przez ludzi piszących inwazji inscenizatorów przebiegał z pewnym trudem, ale drzwi do dekonstrukcji zostały już wówczas uchylone.
Pojawił się też wkrótce nowy, fascynujący zawód: dramaturg. Nie ktoś, kto pisze dramaty, tylko ktoś, kto preparuje jakieś teksty na scenę. Ktoś, kto chodzi po śmietnisku kultury zwanym Światem albo Biblioteką i wycina z tego potrzebne mu kawałki.
Ironizuję, ale zarówno w przypadku niektórych działań dramaturgów, jak i reżyserów nowej generacji, którzy często mają słabe pojęcie o pracy z aktorem, powraca do mnie rysunkowy żart sprzed lat, stworzony przez Szymona Kobylińskiego. Obok łucznika kroczy duży jegomość z teczką i mówi: „Nie, nie! Ja strzelać nie umiem. Ja będę panu pokazywać cel”.
W poprzednim stuleciu dramaturga nazywano raczej adaptatorem, a on sam nie uważał się za twórcę, tylko za kogoś, kto służebnie dostosowuje teksty twórców literatury do potrzeb sceny.
Był tak czy inaczej na służbie literatury.
Obecnie jest trochę inaczej. Reżyser już nie czeka na tekst od jakiegoś tam Wyspiańskiego, tylko układa wraz z dramaturgiem swoją wycinankę ze wszystkiego, co im się nawinie pod rękę.
Przestarzała podobno teoria literatury Welleka i Warrena, oparta w dużym stopniu na fenomenologii Ingardena, zakładająca istnienie w dziele sztuki konstytuujących się wartości estetycznych, ustąpiła miejsca nowszej, kwestionującej jakąkolwiek niezmienność. Skoro wszystko się zmienia, powiada ta teoria, to często sam autor nie wie, co napisał, a krytyk, który odnajdzie to, czego autor nie miał na myśli, to dopiero jest dobry krytyk!
Te durne Szekspiry i Czechowy coś tam bredziły na różne tematy, ale teraz jest inny czas, więc my bierzemy od nich to, na co mamy ochotę, i niech spadają.
Reżyser przestaje być pośrednikiem między myślą autora tekstu literackiego a widzem, a staje się samodzielnym autorem, nieograniczonym w swoich działaniach właściwie niczym poza własnym ograniczeniem, którego często nie zauważa.
Ostatnie korekty w myśleniu o teatrze i zawodzie reżysera wniosła performatyka.
Czy Marinie Abramović lub Rémiemu Gaillardowi potrzebny jest reżyser? Dla niewtajemniczonych powiem, że Rémi to ten sympatyczny facet, który przebiera się za pingwina albo Batmana i wbiega do różnych miejsc publicznych, a Marina Abramović, legendarna performerka, przesiedziała wiele dni na krześle twarzą w twarz z odbiorcami podczas happeningu The Artist is Present. Oni akurat sami się reżyserują.
Reżyser pojawił się w teatrze, aby pomagać aktorom w komunikowaniu się z widzem. Komunikowanie poprzez dzieło sztuki jest procesem złożonym, dzieło teatralne jest dziełem synkretycznym, wiąże ze sobą przekaz na wielu poziomach – dźwięki, obrazy, słowa, ruch, ludzie, przedmioty gromadzone są w celu wywołania myśli i emocji. Same myśli zapewne lepiej wywołuje lektura tekstu filozoficznego, same emocje mecz piłkarski albo wizyta w rzeźni.
Teatr w najlepszym wydaniu powinien pobudzać i myśli i emocje, czasem pomagać też w odczuwaniu sacrum.
Wielkim wyzwaniem, fascynującym zadaniem reżysera i zespołu aktorskiego było takie składanie napięć psychicznych, myśli, muzyki i literatury, aby rzeczywistość objawiła się widzowi w nowym wymiarze, aby odebrał jakieś cenne, dla niego ważne sygnały, sygnały częściowo podprogowe, czasem opakowane w metafory, czasem doprowadzające do tego niełatwego Arystotelesowego pojęcia – stanu katharsis, a czasem do zdumiewającego, wyzwalającego śmiechu.
W centrum tego wyzwania był aktor i była literatura. Była tajemnica człowieka i wiara w możliwość odsłonięcia jakichś prawd o naszej egzystencji. Była też nadzieja na poznanie poprzez sztukę i poprzez miłość do wspólnoty, która porozumiewa się za pomocą swoich mitów, swojej pamięci kulturowej.
Nie jestem pewny, czy pod taką deklaracją podpiszą się absolwenci wydziału reżyserii za następne dwadzieścia lat, zwłaszcza, że takie słowa, jak wiara, nadzieja i miłość już dziś brzmią dla niektórych jakoś banalnie i anachronicznie, a poza tym mogą już im się nie skojarzyć ani ze świętym Pawłem, ani tym bardziej z Czechowem.
Lyotard, Derrida, Habermas i wielu innych filozofów propagujących dekonstrukcję, o ile dobrze zrozumiałem ich stanowiska (oraz opinie pani profesor Iwony Lorenz o ich stanowiskach) kwestionują Kantowski sensus communis – wspólnotę sądu estetycznego. A to pociąga za sobą daleko idące konsekwencje.
W swoich aktualnych postdramatycznych i ponowoczesnych koncepcjach teatr coraz częściej skupia się na nieco odmiennych celach.
Wstrząs bez oczyszczenia, szok bez komentarza, dekonstrukcja tekstu bez szansy na odbudowę. Zadowolenie twórców z faktu, że widz opuszcza salę zirytowany i zdezorientowany, całkowite odrzucenie tej aksjologii, która umożliwiała księdzu Tischnerowi pisać o myśleniu w żywiole piękna.
Na takim tle permanentny rewolucjonista Sartre ze swoimi egzystencjalnymi absurdami wpisanymi w dobrze skonstruowany dramat wydaje się naiwnym i anachronicznym moralistą. Heiddegger, zakładający, że autentyczne dzieło sztuki tym bardziej jest dziełem sztuki, im bardziej uczestniczy w odsłanianiu prawdy bycia, naraziłby się zapewne na totalną krytykę, bo taki pogląd zakłada aż dwa pewniki, obecnie nagminnie kwestionowane. Pierwszy: że istnieje prawda; drugi – że można ją odsłonić za pomocą sztuki.
A więc reżyser teatralny, ten reżyser, który odsłania i deszyfruje myśl zapisaną, wzmacnia słowo skomponowane, reaktywuje mit i tworzy komunikat sceniczny – metaforę, być może będzie powoli ustępował miejsca organizatorom wspólnot terapeutycznych, zdarzeń performatywnych i pomysłodawcom prowokacji towarzyskich. Czyli takim osobom, dla których eksperyment społeczny bądź psychologiczny będzie odgrywał znacznie ważniejszą rolę niż tradycyjne funkcje pełnione przez teatr od tysiącleci, funkcje związane głównie z umacnianiem więzi ,wspólnoty i tożsamości kulturowej.
Ponieważ spojrzenie na świat zdeterminowane jest nieuchronnie tym, jak żyliśmy i do czego zmierzaliśmy, dla mnie osobiście pożegnanie z Szekspirem i Słowackim, Bernhardem i Różewiczem, Bułhakowem i Gombrowiczem na korzyść happeningów, performansów, improwizacji i instalacji, w których to zdarzeniach wyżej wymienieni autorzy dramatów są traktowani jako chłopcy do bicia lub w najlepszym wypadku poklepywania po ramieniu – takie pożegnanie niepokoi i jest odczuwane jako strata.
Być może nie starcza mi pychy, by uznać, że wystarczy żyć, aby mieć rację przeciw genialnym nieboszczykom, być może staję w ich obronie, bo dawno temu usłyszałem: „Świętości nie szargać, bo trza, żeby święte były”, a być może lenistwo nie pozwala mi na całkowitą zmianę ukształtowanych poglądów. Jednak zgadzając się na to, że czasem warto utracić poczucie bezpieczeństwa i że bywa to kształcące i rozwojowe, nadal jestem raczej za teatrem konstruowanym i komponowanym niż za prowokacją i destrukcją.
Czyli reprezentuję stanowisko konserwatywne.
Mam nadzieję, że – jak to mówił pewien wybitny kompozytor: „jest jeszcze bardzo dużo do napisania w C-dur”.
18-03-2015
"kris"-sie NIE BŁAZNUJ (matura pomaga)... Dekonstrukcja znaczy to, co znaczy, czyli r o z w a ł k ę, i dopisujące jej nowomodną "postmodernizację" zawracasz Wisłę kijkiem. Uprawiasz klasyczną projekcję i wyparcie wpychając komuś w brzuch WŁASNY BRAK WIEDZY. Dla "nowego odczytania" trzeba umieć czytać i wiedzieć, co się czyta... Ja wiem, że to niemodne, ale dlatego teatr współczesny jest taki głupi, i ma takiego ograniczonego intelektualnie widza. Koń (Nerona) by się uśmiał
PRZYSZŁOŚĆ REŻYSERII czyli o sadzeniu gruszek na wierzbie. Cyprian Kamil Norwid: p r z y s z ł o ś ć to jest dziś, tylko cokolwiek dalej... "Te, perypatetyk, co tak chodzisz? Nie denerwuj się, już jesteś przyjęty" - Zapasiewicz w1978 do mnie po pierwszym dniu egzaminów na Reżyserię PWST, które trwały przecież tydzień (dziś - jutro niemożliwe z braku takiej intuicji, takich profesorów-autorytetów(?) i takiego, opartego na kontakcie czeladnika z mistrzem systemu kształcenia; nie bardzo wiem, co to jest "protokół boloński", ale jestem przekonany, że on takich praktyk zabrania); se to newrati. *** A nasze "dziś" rozpościera się mniej więcej w stuleciu, pomiędzy Wielką Reformą Teatru a Teatrem Postdramatycznym ... A więc - Wielka Reforma Teatru: przemiany w teatrze europejskim na przełomie XIX i XX w. postulujące uznanie teatru za sztukę samodzielną / autonomiczną i przyznające reżyserowi rolę twórcy teatru - inscenizatora. Zrywając z tradycyjną sceną pudełkową, reforma wprowadziła zasadnicze zmiany w dekoracji, w oświetleniu, w grze aktora. Uważa się, że zapoczątkowali ją Meiningeńczycy w Niemczech oraz Théâtre Libre A. Antoine'a w Paryżu; była procesem wielofazowym, obejmującym wiele krajów i rozwijanym przez artystów, uprawiających różne style i kierunki. Przedstawicielami reformy w zakresie sformułowań teoretycznych i w działalności artystycznej byli m.in.: E.G. Craig, A. Appia, G. Fuchs, K.S. Stanisławski, S. Wyspiański. Reforma zainicjowała poszukiwania nowego kształtu przestrzeni teatralnej, nowych rozwiązań w zakresie scenografii, nowego kodeksu gry aktorskiej, sięgając często do tradycyjnych konwencji teatru starożytnego, elżbietańskiego czy teatrów Dalekiego Wschodu. Wypromowała naturalizm i symbolizm. I szło to jako tako do naszych czasów, aż do postawienia wszystkiego na głowie, czyli do góry nogami przez: Teatr Postrdramatyczny: Powszechnie kojarzony z porzuceniem tekstu dramatycznego i zwrotem inscenizatorów ku przekazowi multimedialnemu, w dużej mierze pod wpływem książki Hansa-Thiesa Lehmanna (1999/2006, czyli "figa" nie zdążyła się ucukrować). Kontestacyjność teatru postdramatycznego (oraz nowych tekstów zwanych postdramatami) zwraca się nie tylko przeciw praktyce teatru, którego racją bytu jest sceniczna transpozycja utworu dramatycznego, ale również przeciw samej dramatyczności, to znaczy przeciw: zasadzie reprezentacji, czyli oznaczania rzeczywistości. zasadzie iluzji, czyli tworzenia fikcji scenicznej. zasadzie całości, czyli kreacji spójnego mikrokosmosu scenicznego odsyłającego do makrokosmosu świata. Tym trzem zasadom służyły wcześniej, jej mimetyczna, uporządkowana fabuła, oraz koncepcja bohatera, z którym odbiorca, jako podobnym siebie, mógł się utożsamić. Lehmann podkreśla, że odwrót od takiego arystotelesowsko-heglowskiego wzorca to nic innego, jak ucieczka od uładzonego, ale nieprawdziwego, bo pozbawionego chaosu i przypadku, obrazu rzeczywistości i człowieka. W pierwszym rzędzie należy wg niego zrezygnować z fabuły – z naśladowczego, przyczynowo-skutkowego układu zdarzeń, prowadzącego do kulminacji i rozwiązania. „Dzianie się” postdramatyczne istnieje w stanie rozproszenia: tworzą je izolowane, czasem symultaniczne fragmenty, będące zazwyczaj cytatami znanych (zwłaszcza z masowych mediów) sytuacji i ich sekwencji. Wyrwane z kontekstu, poddane recycling'owi, pozbawione celowości, stają się obiektami ludycznej i autotematycznej gry w grę, a nie znakami odsyłającymi do świata zewnętrznego. Na scenie w centrum uwagi znajduje się pojedynczy gest albo serie gestów, przywołujące codzienne czynności, pozbawione fabuło-twórczej mocy. Rezygnuje się tu z bohatera jako zwornika fabuły i obiektu identyfikacji odbiorcy. Kreacje „bohaterów” (już tylko w cudzysłowie) postdramatycznych są ostentacyjnie niespójne, a jeśli przywołują znane wzorce, to jedynie jako opustoszałe schematy: niemożliwe staje się poznanie psychiki postaci czy dotarcie do jej pamięci, skoro pamięć okazuje się tylko Barthesowskim śmietnikiem, a „wnętrze” tylko pojemnikiem na medialne stereotypy, strzępy i resztki. Aktor nie odgrywa już roli, nie wciela się w postać, lecz „wystawia na pokaz” własną fizyczność i cielesność. Jako taki zaś, niemal ekshibicjonistyczny byt materialny, nie zaprasza odbiorcy do współodczuwania, ale prowokuje do konfrontacji. Ta konfrontacja może przyjmować biegunowo odmienne formy. W postdramatycznym performance aktor jest po prostu ciałem wystawianym na pastwę widza, czystą obecnością bez konieczności jej usprawiedliwiania przez jakiś świat przedstawiony. Ciałem poddającym się własnym działaniom, często przekraczającym normy „dobrego smaku” – wulgarnym, agresywnym, dopuszczającym się tak ekstremalnych aktów jak samo okaleczanie. Odbiorca narażony na obcowanie twarzą w twarz z performerem, bezpardonowo obnażającym fizyczność i związaną z nią możliwość cierpienia, degeneracji, a nawet śmierci, doznaje intensywnego dyskomfortu, epifanii przerażenia i estetycznego szoku. Działanie takie ma charakter hipernaturalistycznego quasi-rytuału, brutalnie negującego barierę między aktorem a widzem, ostatecznie znoszącego kluczową dla teatru kategorię gry. Zatem postdramatyczny aktor zredukowany zostaje do czystej physis i jej rudymentarnych manifestacji, pozbawiony psychiki, osobowości, nieomal – statusu antropologicznego. Opisane transformacje powodują rozpad i destrukcję dramatyczności. Nie ma już ciągłości narracji, nie ma porządku logicznego, nie ma refleksji o losie człowieka. Zamiast nich pojawia się pobudzenie sensualnej wrażliwości, wręcz atak na zmysły; uwodzenie i zwodzenie odbiorcy. Gra z odbiorcą w tym teatrze właśnie na tym zdaje się polegać: na bombardowaniu go nadmiarem impulsów, osaczaniu swoistą multimedialną cudownością, która łączy wszystko ze wszystkim (np. artefakty kulturowe z ikonami kultury masowej), wciąga w zbiorowe sny na jawie - oszałamia kolażem efektów uniemożliwiając jakąkolwiek syntezę. Widz w teatrze postdramatycznym na wszelkie sposoby wytrącany jest zatem z roli, do jakiej przyzwyczaił go teatr tradycyjny. Jeśli już otrzymuje cokolwiek do kontemplacji, to niejako rzeczy podstawowe – ciało, przestrzeń, głos, dźwięk, obraz; jeśli dostaje opowieść do śledzenia, to zdeformowaną przez szaleńcze tempo i zmontowaną ze strzępów i powtórzeń tego, co zna skądinąd. Wreszcie, bo przecież cały czas szukam domniemania o przyszłości w tym, co widać w teraźniejszości, warto powiedzieć dwa słowa o m o r a l n o ś c i tego jutrzejszego, a tak zakotwiczonego w dzisiejszości, reżysera nowej rzeczywistości, czy też rzeczywistości wytwarzającej nowego reżysera. To będzie, bo już jest, u p a d e k wartości własności intelektualnej - zapośredniczanie, kopiowanie, sample, odbitki i kradzieże z cudzych dzieł nie traktowanych jako samoistna wartość i czyjaś własność, ale jako rezerwuar pomysłów do odtworzenia (recyklingu) i ponownego wykorzystania... Tak to wygląda w głównym nurcie teatru postdramatycznego. I to jest proszę państwa to, co jest... Ale uwaga: Skoro teatr jest jednym z elementów rzeczywistości, które nie tylko stanowią o jej charakterze, ale przede wszystkim oddają specyfikę zachodzących zmian w społeczeństwie, są ich odzwierciedleniem, to wg Guya Deborda, w spektaklu mamy do czynienia z wizją świata, która stała się rzeczywista, znalazła swój materialny wyraz. Zdarzenie teatralne staje się zatem „światopoglądem”. Dlaczego tak się dzieje? Decyduje o tym istota teatru – tworzywa przewidującego dla nadawcy i odbiorcy wspólny czas i przestrzeń, w której i emisja i recepcja zachodzą równocześnie. Zachowania na scenie i na widowni tworzą wspólny tekst. Dzięki materialności komunikacji teatr staje się metatekstem społeczeństwa. To jest temat na zupełnie inne opowiadanie, ale czy nie słyszycie państwo w tym echa utopii spod znaku "nowego wspaniałego świata" i "nowego człowieka" - w leninowskiej czapce zmierzającego na Paryż, by go palić. Bo ja tak! Marysia Prusak zapytała mnie niedawno dramatycznie, czy teatr będzie istniał w przyszłości? Odpowiedziałem bezkompromisowo: NIE! Dziś chce dodać: -Tak jest, i pójdzie w rozrywkę i igrzyska... Rozrywkami nie ma co się zajmować, bo wystarczy otworzyć telewizor w czasie obrad izby sejmowej. Myślmy o igrzyskach! Reżyser przyszłości to będzie Neron! Bo będzie miał przyzwolenie na coś, co w historii nazywało się: wszystko dozwolone (!) (o tak zwanym fineal cut, ostatecznym montażu będzie, jak w kinie, decydował ten, kto ma kasę, czyli być może producent (dla zwartości mojego wywodu na moment utożsamię obie te funkcje). Neron oczywiście będzie miał parcie na e f e k t - na rynku w efekty przebogatym... Więc będzie miał przyzwolenie - pytam: przyzwolenie nas obywateli, czy tylko przyzwolenie władzy, która póki bawi i odwraca uwagę, póty rządzi, ciastek i tak nie dostarczając - na podpalenie miasta i na konia jako senatora? Wiele na to wskazuje... To będzie naturalistyczne przekroczenie, czyli nic nowego pod słońcem. Pytanie: to wtedy, skoro wszystko będzie wolno, to co ze mnie za kapitan? reżyser? pozostawiam przyszłym nauczycielom tego rzemiosła. P r z e k r o c z e n i e będzie dotyczyło destrukcji gry zastępowanej imitowaniem rzeczywistości, lub odzwierciedlaniem życia w jego najbardziej ekstremalnych przejawach (konkurencja z telewizją wymusi radykalność przekazu), aż do działań "naprawdę" - samookaleczeń, zadawania śmierci (tego jeszcze nie było, chociaż w historii już było: niewolnicy zabijani na senie w teatrze rzymskim). Kto w przyszłej dobie i w nowym teatrze będzie niewolnikiem rozstrzygnie, jak mniemam, ministerialny Instytut Teatralny i lewicowe towarzystwo adoracji wzajemnej. Teatr przyszłości będzie wracał do Rzymu a nie do Aten i to w jego najbardziej zwulgaryzowanej wersji w poszukiwaniu wrażeń i w maksymalizowaniu emocji. PS PRZYSZŁOŚĆ TEATRU (www.jacekrzysztof.blog.onet.pl) 17 lipca 2012 ... to nie będzie o pieniądzach, bo tutaj wszystko jest jasne: nie ma i b ę d z i e jeszcze mniej... Przyszłością współczesnego teatru jest powrót do źródeł, do d o b r e j literatury. Jak w filmie do dobrze napisanego scenariusza i jak w muzyce do partytury. Tzw. „postdramatyzm” otworzył drzwi teatru dla grafomanów i nie umiejących czytać. Ich argumenty, że wszystko (w literaturze) już było, że porozumienie z publicznością wymaga oryginalnych i nowych tematów należy między bajki włożyć, bo rzecz nie w „nowości” a w jakości tego, co się proponuje, a przecież Szekspir ciągle jest lepszy od Gruszczyńskiego; kult nowości, gdyby miał bezwzględnie obowiązywać wykluczałby z rynku Bacha i Kilara, bo „już byli”, a ich przepisywanie, poza kabaretem nie wydaje się możliwe, nawet najbardziej obrazoburczej awangardzie. Mozartowi dopisywał Abbę Grzegorz J. ale nikt już mu w operze na takie dekonstrukcje nie pozwoli. Jestem za pluralizmem w teatrze, więc niech sobie będą eksperymenty - i wygłupy - na obrzeżach, ale teatr dla ludzi – i za ich pieniądze – powinien się odwoływać do literatury, to znaczy do myślenia. I tym optymistycznym akcentem… Dziękuję.
W powyżej wypowiedzi istnieją punkty intelektualnie zbliżone do pop-wiedzy, nie zaś przemyślanej wypowiedzi; widać, że nie pochyla się pan nad problemem, dla pana wszystko jest jasne. i było by to w zgodzie z proponowanym przez pana rozumieniem demokratycznego wyrażania opinii o czym się panu podoba, lecz nad manipulacją faktami, wynikającą z niewiedzy lub -co gorsza- jawnej chęci nagięcia umysłów wybitnych i nieporównywalnych do pana, nie można przejść obojętnie. ot, chociażby rozumienie przez pana dekonstrukcji jest tego jawnym przykładem: dekonstrukcja nie oznacza burzenia (w tym powierzchownym sensie owszem, ale skoro wydaje się pan czytać dużo filozofów, to mógłby ich pan zacząć rozumieć, bo w ujęciu ściśle logicznym nie można krytykować czegoś, o czym się nie ma pojęcia; a pan nie dość, że o tym pisze, to stara się obalać cokolwiek tezy donioślejsze i wymagające większej uwagi i namysłu niż felieton na teatralny.pl), dekonstrukcja zakłada nowe odczytanie, nie zawsze związane z przenicowaniem i rozbijaniem całości tekstu na fragmenty, co samo w sobie już chyba gwałci pana ukochane teleologiczne idee (same w sobie równie wybitne, lecz istniejące wobec i wśród wielu innych, wybitnych teorii i twierdzeń; nareszcie czas, żeby ktoś to panu uświadomił), nowym odczytaniem może być między innymi przepuszczenie problemów poruszanych w Szekspirze (już niech panu będzie), np. w "Otellu", przez pryzmat teorii postkolonialnych; z tego, co wiem, niemieccy dramaturdzy współpracujący z Percevalem mieli w tym kompetencje. niech będzie jeden przykład za jeden: z nazwiska, jeśli łaska, bo takie straszenie złymi dramaturgiami jest bardzo po drodze myśleniu dzisiejszemu obozowi politycznemu, jednak ma niewiele wspólnego z intelektualną uczciwością wobec czytelnika lub (nie osądzam, raczej staram się w to nie wierzyć) moralną uczciwością, okraszoną niezmierną pychą w wypowiadaniu się w tematach panu obcych, zarówno jeśli idzie o Kanta (to wcale nie jest pana poplecznik w myśleniu o estetyce, a bardzo nieładnie pan się chcę w jego łaski wkupić, więc może przypomnę: Kant nie żyje., jak i nowsze odkrycia w dziedzinie humanistyki, wspomniany przez pana i demonizowany Derrida, przypominający trochę diabła, nakreślanego przez te figury stylistyczne jakiegoś prowincjonalnego klechy, ze swoimi nieszczęsnymi, innowierczymi oskarżeniami wobec harrego pottera. i w imię Czechowów i Szekspirów - proszę przestać sobie nim wycierać twarz moralizatora, Czechow napisał kiedyś o takich komedię, zapewne panu znaną.
Jak widać, jeśli po lekturze tekstu pańskiego, przychodzą tu studenci i cytują Krystiana Lupę że 'sztuka jest pozostawaniem na granicy bełkotu i niezrozumienia' to jest jeszcze sporo roboty. Ja zresztą dokładnie ten mechanizm, z niechęcią do warsztatu, z niechęcią do historii kultury rozumiem - bo objawia on tylko tyle, że dzisiejszemu artyście ani nie chce się być odpowiedzialnym za kształt kultury, ani za wychowywanie społeczeństwa. Sztuka ma się oto od swojej funkcji 'służalczej' wobec człowieka odwiązać, i odwiązała się, dzięki czemu każdy przygłup może się artystą tytułować, i nie musi legitymować się ani wiedzą, ani warsztatem. Zapytany o to, po co sztuka istnieje, nie umie się wysłowić, bredzi coś o otwartości, bo ma tak otwartą głowę, że wypada z niej mózg najczęściej. Tymczasem dobry felieton o kulturze może napisać i inżynier elektroniki. Artysta go napisać już, coraz częściej nie potrafi, i sądzę, że jeśli po lekturze tego felietonu nic w nim nie zaskakuje, nie dojdzie on do logicznych konkluzji (co robi zapewne wyłącznie z pozycji człowieka, który gdzieśtam wewnętrznie wie, że nie wie nic i nic nie umie) to ratunku dla niego nie ma. Bo i epoka, w której wszystko jest płynne, a którą tak opiewa jako 'postępową' i gwarantującą 'bezkompromisową wolność sztuki' właśnie wyczerpuje swoją 'rewelacyjną'formułę, niestety. A w jakiejkolwiek innej formule, dyletant nigdy się nie odnajdzie. Dlatego do upadłego będzie bronił 'niezrozumienia i bełkotu'
Nic dodać nic ująć! Trwa galopująca ucieczka reżyserów od myślenia, literatury, aktora, a także od człowieka (bohatera) i jakiejkolwiek prawdy o nim. Dzisiejszy (nie znaczy współczesny) teatr nie szuka, dlatego niczego do tej pory nie znalazł i boję się, że większych szans na znalezienie czegokolwiek nie ma. To wszystko przypomina balon nadmuchany przez gruźlika - może i kolorowy, ale daleko nie poleci; gdyby, nie daj Boże pękł, to lepiej nie być w pobliżu...
Istnieją różne światy i różne podejścia. Trzeba się na to zgodzić, a nie upierać się że tylko tzw. "dobrze skrojony dramat" ma rację bytu bo to jest utopia i prawdziwy brak otwartości na rzeczywistość. Sztuka jest przekraczaniem i jak powiedział cytowany przez autora Krystian Lupa - pozostawaniem na granicy bełkotu i niezrozumienia.
Gdybym ja miał to napisać, napisał bym dokładnie tak samo jak Ty Macieju. Bardzo mi pomogłeś tym wywodem o reżyserii, a właściwie o teatrze. Pozdrawiam i podziwiam. Ryszard Jabłoński
Teatr jest wieczny! Ja takze reprezentuje stanowisko konserwatywne i prosze mi wierzyc na swiecie wielu jest takich jak ja. Obserwuje to na co dzien w Londynie. Z drugiej strony nie jestem przeciwna teatrowi awangardowemu jesli, oczywiscie nie sa to 'popluczyny' po teatrze, jesli tworca na prawde ma cos waznego do powiedzenie i nie 'wrzuca' do przedstawienia tanich efektow 'zeby bylo ciekawiej' czy jak to kiedys uslyszalam 'zeby aktorzy szybciej grali, bo robi sie nudno'
Szanowny qwertzu!Wykazałeś się w swoim komentarzu albo złą wolą albo niezrozumieniem. Jeśli niezrozumieniem, wyjaśniam -nie kwestionowałem prawa( a nawet obowiązku) każdego artysty do myślenia, sygnalizowałem tylko ,że istnieje ryzyko ,jak to ładnie mówią w naszym zaścianku "stawiania wozu przed koniem".A że nie jest to alternatywa pozorna widać po wielu (również moich)klęskach.Nie piszę z pozycji mistrza i osoby pouczającej tylko kogoś kto przyznaje się do określonych upodobań.Na razie gorące uczucia do wielkiej literatury nie są zakazane, choć być może już kopromitują.
Zatrważająca zaściankowość i brak wyobraźni... Lenistwo? Na pewno też. Tworzenie wyimaginowanych alternatyw, strach przed myśleniem i odpowiedzialnością za to co się robi. Tylko autor ma prawo myśleć, reżyser nie. Aktorzy ewentualnie. Tako rzecze mistrz.
Pilne! Krystian Lupa powiedział napisał(a):
Zrób Miodowe lata osobo, a nie mędrkuj jak dupek...Napisał twórca "Miodowych lat".
Strach , gigantyczny strach przed aktorem. To jeden z powodów dla których reżyserzy wolą destrukcję od konstrukcji. Są zwolnieni z myślenia i pracy face to face z aktorem. Budowanie roli to ciężka , mozolna praca analityczna; uciekając w performance,feerie światła , decybele, nie muszą się zastanawiać , co autor miał na myśli i odpowiadać aktorom na niewygodne( bo za mądre) pytania. Aktor ma stać w kącie , wymachiwać rękami i robić zeza. Reszta( co postać czuje, w jakim jest stanie, dlaczego wchodzi na scenę, dlaczego to mówi, jakie są relacje miedzy nim a partnerem itd.) jest nieważna. Reżyser rzuci pąsową szmatę na scenę , wkręci decybelowo jakiś heavy metal, populsuje stroboskopem i już jest Happy!" Chleba i igrzysk"- to Cezar. Współczesny Cezar- Reżyser uważa to samo . Reżyser zapomina jednak o jednym: widz często bywa od niego mądrzejszy. Aktor również.
Wydaje mi się, że to nie jest odrzucanie, tylko poszukiwanie innej drogi. Każdy jest zamknięty w hermeneutycznym kole i korzysta z tego co kultura mu daje, jednocześnie pragnie się z niego wyrwać, nie powielać, ale otwierać nowe ścieżki. Nie widzące jeszcze zakończenia, ale pragnące coś swojego do współczesnego świata sztuki wnieść.
Bardzo mądry tekst. Inwazja dramaturgów pokazała niestety, że reżyserzy są trochę upośledzeni intelektualnie, skoro nie są w stanie obyć się bez ich współpracy.