AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

O śmiechu

Fot. Karol Budrewicz  

Nigdy nie docenia się tego, co się ma. Dopiero po stracie zaczynamy tęsknić, rozpamiętywać, wspominać.

Ja miałem szczęście dorastać wśród ludzi dowcipnych. I oczywiście, młody dureń, uznawałem to za normę. Zamiast zapamiętywać anegdotki, którymi sypali na prawo i lewo, niecierpliwiłem się, że tracę czas, zamiast załatwić sprawę.

Coś niecoś jednak zapamiętałem. Pamiętam jak w rewolucyjnym roku 81. dopadliśmy na korytarzu warszawskiej szkoły teatralnej Erwina Axera, żeby pomógł nam, aktywistom NZS-u, przekonać do kandydowania na dziekana reżyserii Zbigniewa Zapasiewicza. „Zapas” był przez nas uwielbiany za rolę w Bez znieczulenia, za udział w filmach Zanussiego, był dla nas głównym bohaterem kina moralnego niepokoju. Tylko on mógł stanąć na czele dogłębnej odnowy, której nasza PWST wyglądała jak kania dżdżu.

Axer się skrzywił: – Dajcie mu spokój. Ma świetny okres jako aktor, to nigdy nie trwa w nieskończoność, nie wrabiajcie go w robotę urzędniczą. Szkoda go.

Ale nie jest łatwo uspokoić nastroje rewolucyjnej ulicy. Czy nawet – jak w tym wypadku – rewolucyjnego korytarza. Zakrzyczeliśmy Axera, nakryliśmy go lawiną patetycznych słów, a on zaczął się rozglądać wokół, najwyraźniej szukając sposobu, żeby nas jakoś grzecznie (to było obowiązkowe!) pożegnać. I zdarzył się cud. Drzwi jednej z sal się otworzyły i wyszedł z nich Hübner.

– Zygmunt! – zawołał Axer. – Słuchaj… nie wiesz, czy ta pani to jest ta angielska żona Schillera?

Korytarze PWST były wówczas obwieszone rysunkami przedstawiającymi wybitnych ludzi teatru i na jeden z nich Axer pokazywał.
– Chyba tak… Bardzo Schillera kochała i podziwiała. Mówiła nieraz, że mężczyźni w czasie aktu seksualnego mają zawsze dzikie, zwierzęce oczy, a Schiller nawet wtedy miał takie rozumne spojrzenie.

I Hübner, i Axer należeli do nieistniejącej już dziś w życiu publicznym formacji określającej się jako „inteligencja polska”. Była ona przedmiotem ataków radykałów wszelkiej maści, od Stanisława Brzozowskiego po Pawła Demirskiego, który w Był sobie Andrzej i Andrzej (i tak dalej...) stawia pod stienku ostatnie żubry z tego stada. Zarzucało się mu (stadu) przede wszystkim pewną letniość ideologiczną, skłonność do obracania wszystkiego w żart, ironizowania na każdy temat, to, że polską inteligencję dzieliły temperamenty, a nie poglądy. Kombinacja tych wszystkich wrednych cech w połączeniu z niezasłużenie doniosłą rolą, jaką inteligencja odgrywała w życiu społecznym, było zdaniem radykałów odpowiedzialne za wszelkie polskie biedy ostatnich dwustu lat – z brakiem niepodległości i notorycznym zapóźnieniem cywilizacyjnym na czele.

Sam w czasach, gdy bezkompromisowo rozliczałem Axera z jego skłonności do zgniłego kompromisu, zaczytywałem się Brzozowskim i doskonale rozumiem tok myślenia dzisiejszych młodych, którzy odkrywają dla siebie autora Płomieni po wydaniu jego dzieł przez „Krytykę Polityczną”. Jest to, jak pisał Karol Irzykowski „wódka intelektualna”, która silnie uderza do głowy. Ale – uwierzcie mi proszę – spokojne prześledzenie jego argumentacji pozwala uznać, że przy wielu genialnych spostrzeżeniach ostateczne wnioskowania często przypominają efekty pracy radzieckich uczonych badających słuch u muchy. Jak wiadomo, odrywali oni muszę nóżkę i mówili: Idi. I mucha szła. Aż po oderwaniu trzeciej nóżki straciła słuch.

Być może więc za polskie niedole odpowiada nie tylko letniość i bezideowość tutejszej inteligencji, ale też spadek po dekadach PRL-u z jego radośnie surrealistyczną ekonomią i sowieckimi garnizonami? 

W każdym razie nawet najwięksi radykałowie i krytycy przyznają, że w sytuacjach ostatecznych inteligencja stawała na wysokości zadania, porzucała swoją zwykłą niepowagę i gotowa była bronić imponderabiliów, na przykład – honoru Ojczyzny.

Sam Axer opowiada w swoich wspomnieniach, jak to przed laty pojechał na sesję szekspirowską w Stratfordzie i – jako egzotyczny przybysz zza żelaznej kurtyny, z komunistycznej Polski – został zaprezentowany przez szefa instytutu szekspirowskiego, Allardyce’a Nicolla, pewnemu lordowi, który instytut sponsorował. Lord miał pałać chęcią rozmowy z polskim reżyserem, więc Niccoll zaprosił obu na lunch.

Rzeczywiście, zaraz po odejściu kelnera, nie czekając na aperitify, lord wyrzucił z siebie dręczące go pytanie:
– Niech no pan powie, ile wódki wypijają Polacy do obiadu?
– Nie wiem, ja sam piję mało. Koledzy uważają mnie nawet za abstynenta.
– No to niech pan chociaż powie, ile pan jako abstynent wypija?
– Jako abstynent nigdy nie przekraczam pół litra. Do obiadu. Wieczorem oczywiście pozwalam sobie na trochę więcej. Ale tylko czasami.
– A co, nie miałem racji? - powiedział lord do Nicolla i nie odezwał się już więcej do końca lunchu.

Nie jest to jednak niestety koniec owej historii.

Ktoś musiał wytłumaczyć lordowi, że zamiast uzyskać pożądaną informację na temat życia codziennego dalekiej Polski, stał się ofiarą żartu. I lord postanowił się zemścić. Podczas kończącego sesję bankietu, gdy przyszła kolej na toast przedstawiciela Polski, przed Axerem pojawiła się nagle flaszka whisky i półlitrowa szklanka do piwa:
„Whisky nigdy w życiu na oczy nie widziałem. Znałem ten napój tylko z lektury. Wiedziałem jednak: whisky na wysokość trzech palców, lód i kropla wody. Nalałem sobie trochę alkoholu i rozejrzałem się za wodą. Rozległ się ogólny, chóralny, niewątpliwie przygotowany jęk zawodu. Podniosłem oczy i zrozumiałem, że to zasadzka. Rewanż i kara za obiad z lordem.
Uspokoiłem się w jednej chwili. Nie było wyboru. Wziąłem do ręki butelkę i nie roniąc kropli, wypełniłem płynem półlitrowe naczynie. Podniosłem je do ust i nie spiesząc się, wypiłem wśród śmiertelnej ciszy. Ten czyn, który w żadnym z teatrów na wschód od Łaby nie wywołałby zdziwienia, został w dalekiej Anglii uczczony chwilą milczenia, a potem burzliwymi oklaskami”.

Po powrocie do hotelu Axer zapisał w swym dzienniku:
„»Stratford-on-Avon, taki a taki dzień września 1955. Chcieli mnie wrobić: Nicoll, lord i bandyta Ochłopkow. Ale się nie dałem. Honor obroniłem. Jestem trzeźwy, jakbym ani kropli nie wypił«. Kropki nie zdążyłem położyć, bo już spałem.
Następnego dnia obudziłem się późno. Łeb ciążył. Wziąłem do ręki zeszyt, żeby nacieszyć się wczorajszym triumfem. Znalazłem dwa słowa wypisane na dwóch przeciwległych stronach ogromnymi literami: JESTEM TRZEŹWY. To było wszystko.
Postanowiłem nigdy więcej nie bronić honoru. Głowa bolała”.

Przeczytałem ostatnio, że dla dzisiejszych nastolatków największym politycznym autorytetem III Rzeczpospolitej jest Tadeusz Mazowiecki, a jego rząd uznaje się za najlepszy w minionym ćwierćwieczu. Był to ostatni „inteligencki” rząd III RP. Pamiętam, jak Mazowiecki kończył swoją misję. Był powszechnie lekceważony, wyszydzany i przedrzeźniany. Budził żywiołową niechęć. Za to, że mówił pełnymi zdaniami. Że zastanawiał się nad odpowiedzią na pytanie (myślał, co powiedzieć! Skandal! Żółw!). Że był takim nieuleczalnym, stuprocentowym polskim inteligentem.

Ten krótki okres rządów Mazowieckiego był chyba też ostatnim, kiedy w mediach udawały się żarty primaaprilisowe. Dobry żart primaaprilisowy to ma do siebie, że natychmiast powinien być rozpoznany jako zabawna fikcja. Dziś te żarty nie wychodzą, bo nie sposób odróżnić fikcji od realności.

13-06-2014

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (3)