AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

O teatrze mieszczańskim

Fot. Karol Budrewicz  

W lutym kwitną oczary! Kilka stopni powyżej zera i proszę. Kwitną króciutkimi, złotymi, czerwonymi, pomarańczowymi wstążeczkami. Jest ich tyle, że gołe gałązki płoną. Tylko wirginijski płonie jesienią, dlatego mało ceniony. Mój rarytas to oczar omszony Hamamelis mollis. Nie do kupienia w OBI. Na razie jest u mnie krzywym patyczkiem, ale za pięćdziesiąt lat to ho,ho. A liście będą jak łapy Pudziana.

Jak mają się oczary do teatru mieszczańskiego? Nijak.

Podobnie nijak ma się przymiotnik „mieszczański” jako rzekomy synonim kiczu, łatwizny myślowej i hipokryzji w nadwiślańskim i nadodrzańskim teatrze. Kicz, łatwizna i hipokryzja są. Dobry i zły teatr też jest, tak jak dorodne i cherlawe oczary. Kłopot z mieszczaństwem.

Mam nadzieję, że zawracam głowę sporem, który nie dotyczy przymiotników, a świata, który za nimi się rozpościera. Sporem może drugorzędnym, ale istniejącym. Bronię słówka „mieszczański” przed Artystą w teatrze. Bo Artysta to demiurg, posłaniec Boży, wykluczony, bezkompromisowiec, gruźlik, żywy samobójca, auto da fé. Kłopot w tym, że Artysta-demiurg sam siebie namaszcza i wie o sobie, że jest demiurgiem statystycznie i hurtem mniej więcej od XIX wieku. Dla jednych to znaczy, że od zawsze. Dla drugich, że to tylko konwencja przyjęta jakiś czas temu i cokolwiek już staroświecka.

Artysta żywi się „mieszczaninem”. Nie istnieje bez niego. Skoro „Ja” wybrany, to muszą być zaledwie powołani. Skoro „Ja” natchniony i wyzwolony z reguł, to reszta uwięziona. Skoro „Ja” buntownik, to ktoś musi lizać klamki.

*   *   *

Wydaje się, że całe ludzkie myślenie, począwszy od pierwszego wypowiedzianego słowa ze świadomością jego wypowiadania, jest buntem. Począwszy od wymyślenia koła i od razu tworzącej się metafory koła, jest buntem. Powiedzmy symbolicznie – od Lascaux i przez tysiąc lat malowanych tam byków, jeleni oraz człowieczka z prąciem-antenką – wydaje się, że od samego początku – człowieczeństwo z definicji się buntuje. Ludzka twórczość rodzi się z nierównowagi. Z niepokoju, z bycia wykopniętym na golasa z raju. Wygląda na to, że cała tak zwana Twórczość to jakieś nieustanne negocjacje, oswajanie czarnej dziury, spisywanie krótkoterminowych umów wynajmu i niecierpliwe ich zrywanie.

Z tego powodu przypisywanie sobie przez Artystę tytułu do szczególnych „artystycznych” praw i przywilejów, do wybraństwa od XIX wieku, jest… sztubackie, a teraz tylko medialne. Że niby Artysta w moim imieniu zajmuje się zasypywaniem, a raczej rozdrapywaniem czarnej dziury i on rozumie czarną dziurę bardziej. Więc ja mu mówię: spierdalaj! Mówię mu: rozdrapuj we własnym imieniu. A zwłaszcza: nie przypierdalaj się do mojego mieszczaństwa! Mam w dupie twoją nadwrażliwość, kasandryczność i odrzucenie, ogłaszane w wywiadach i za kasę. Co nie oznacza, że jeśli cię zeprze, to nie masz wierzgać, pluć i kopać, i obrażać. Ale na własny koszt. Jest na przykład taka postać literacka, która twierdzi samozwańczo, że nazywa się Milijon, bo za milijony kocha i cierpi katusze. Przezorny autor, dla równowagi, żeby chłopu nie przewróciło się w głowie, umieszcza go w ruskim więzieniu z pluskwami i kocem, który lepi się od potu poprzednika. A za rozmówcę ma ów „Milijon” odrapane ściany i wylewający się gównem kibel. I tak rozmawia z Bogiem. I tak mówi o sobie, że jest „Milijon”. To rozumiem. To są koszta własne.

Dzisiejszy Artysta wzdycha, wydyma policzki i z zatroskaniem odsyła „mieszczański teatr” do piekła kolorowych jarmarków. Wyobrażam sobie wtedy obraz zupełnie symetryczny: oto całkiem prawdziwy i całkiem obecny biskup Sławoj Leszek przechadza się po swoim ogrodzie, karmi marchewką swoje prawdziwe białe daniele i powtarza w myślach zupełnie prawdziwe, płomienne frazy z własnego kazania, prawdziwie wygłoszonego wcześniej w oliwskiej katedrze.

*   *   *

Nadużywana zbitka „mieszczański teatr” ma w Polsce specyficzne, szczególnie fałszywe brzmienie. We Francji czy w Niemczech każde miasteczko ma skraj rynku albo róg uliczki, gdzie od pięciuset albo siedmiuset lat mieszkał piekarz i teraz jego potomkowie mają tam tę samą piekarnię. W Polsce żeby dotknąć mieszczaństwa, trzeba zajrzeć na przykład w boczne uliczki miasta Legnica. Zrujnowane nieruchomości prawdziwych mieszczan z początków XX wieku prawdziwie zapierają dech. Nie mówię o Wrocławiu. Bo to była europejska metropolia i miną dekady, całe dekady miną, zanim uda się wypełnić mieszczańską treścią ocalałe pustostany kultury materialnej tak zwanych Ziem Odzyskanych.

Niemiecki teatr może spierać się z mieszczaństwem. Taki Brecht mógł wystawiać Operę za trzy grosze w Berlinie, bo miał odbicie. Mógł ruszyć się z tego swojego Szwarcwaldu – to jakby z naszego Nowego Targu albo z Rabki – i mógł szydzić, drwić i odbijać się. Miał do kogo mówić „szajse”. Na widowni siedział, a raczej wisiał na szyjach dam wagon mieszczańskich pereł. Perły były zachwycone, że ktoś je brukał punkowym na owe czasy Kurtem Weillem.

Ale w Polsce? Gdzie Rzym, a gdzie Krym?

Weźmy takie daty: 1863 – w Londynie rusza metro. 1863 – w Kraju Przywislańskim Grottger portretuje smętne kozackie patrole i dziary na czołach styczniowych zesłańców. Takie dziurkowane na ludzkim czole K A T (od KATorżnik).

Zestawiam te fakty nie dla jakiejś durnowatej, wymóżdżającej martyrologii, która ma wszystko wyjaśnić oraz pokrzepić. W ogóle nie o to chodzi. Mrożka z jego słynnym tekstem z Monizy Clavier: „Wybili, panie, wybili!” czytało się w liceum i nadal pozostaje on skutecznym narzędziem obrony przed smętkiem i rozczulaniem nad sobą. Ale to nie znaczy, że wiedza o historii i geografii, świadomość powodów, dla których teraz jesteśmy „jacy tacy” nie powinna być pielęgnowana.

*   *   *

Bo co to znaczy dzisiaj w Polsce być „mieszczaninem”? To znaczy, żeby wstawać punktualnie do pracy, żeby uczciwie płacić podatki, żeby nie latać z gołym fiutem dla parady, bo to zwłaszcza w pewnym wieku trochę obciach, żeby dbać o dobrą szkołę dla dzieci, a zwłaszcza wyjaśnić z wychowawcą te ich nieobecności, żeby raz na jakiś czas zaprosić żonę na kolację do knajpy i pamiętać o pastylkach dla kota, bo ma rozwolnienie. Żeby raczej coś planować niż niczego nie planować oraz żeby potem trzymać się planu. Żeby wydawać mniej kasy, niż się zarabia. Żeby psy nie robiły kup na trawniku przed domem. Żeby pójść z szalikiem na mecz siatkówki albo innego żużla. Żeby przedstawienie w teatrze miało swój początek, środek i koniec, żeby godnie spłacać kredyt i jednocześnie wyjechać na wakacje do Turcji, do Gruzji albo w Bieszczady. Żeby obejrzeć nowy odcinek Prawa Agaty. W porywie, żeby dowiedzieć się, kto dostał książkową Nike za sto tysiów. Żeby przeżyć rodzinny obiad. Żeby samemu wytrzymać i żeby dzieci wytrzymały w kościele. Żeby zdrady nie były zanadto bolesne. Żeby generalnie nie trwać w liceum. Żeby jakoś, cholera, się układało. Żeby Putin nie przyszedł. Żeby córka, weterynarką będąc, na ostrym dyżurze mogła wyłącznie leczyć zwierzęta, a nie ofiary ludzkiego zezwierzęcenia.

Wydaje mi się, że dzisiaj o to mniej więcej chodzi w polskim „mieszczaństwie”. I to nie jest nic złego. To jest dobre. To jest najlepsze, co można zaproponować. Polskie współczesne mieszczaństwo musi jeszcze trochę nabrać patyny, aby objęła ją perwersja austriackiej prozy, austriackiego gadania i austriackiego sposobu obsługiwania Auschwitz. Nie twierdzę, że u nas wieś spokojna, wieś wesoła. Bardzo nie twierdzę. U nas, panie, równie mrocznie, ale nie z tego paragrafu. U nas sześć milionów ludzi pozostaje „poza kulturą słowa”. U nas akurat solidne mieszczaństwo to coś, czego nie ma, czego nad Wisłą i Odrą najbardziej potrzeba i oby przez najbliższe pięćdziesiąt lat udało mu się zapuścić przynajmniej dwupokoleniowe korzonki. To postulat trochę nad wyraz, bo w tej okolicy wojny nigdy nie było aż tak długo. Piekarnie są kruche.

Dla Artysty mowa o historii, o przemijaniu, o byciu częścią większej układanki, o pelargoniach codzienności, to oczywiście zawracanie głowy. „Nie będziesz miał bogów przede mną” – powiada Artysta. To Ja-Artysta rozstrzygam, co jest światem, a co nie jest. Czy poza samym Artystą istnieją jeszcze pelargonie i koty? Spoko. Może być tak, że nie istnieją.

Ale trzymam się tej myśli jak pijany płotu, że hasło „mieszczański teatr” jest z importu. W Polsce jest uproszczeniem, jest uproszczonym leczeniem kompleksów, jest wydobywaniem się na skróty z własnej prowincjonalności, z blokowisk, z peerelowskich rodziców, z pierwszych wakacji w Chorwacji i z bycia w Nowym Jorku, jest ze zbyt uważnego śledzenia berlińskich – mieszczańskich – rankingów. No bo kto tam chodzi do teatru?…

13-02-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (2)
  • Użytkownik niezalogowany Andy
    Andy 2016-07-18   22:29:43
    Cytuj

    Nagadał się a raczej napisał od rzeczy, ten pseudo artysta nieudacznik chcący zrobić karierkę, kaskę na lżeniu tradycji narodu, który go żywi. Paskudnik bez cienia ambicji jak te jego szczekające, utytłane w błocie ludziopsy. Żenada, że Teatr Narodowy zezwala na produkowanie się takim ograniczonym, podłym fuszerom.

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-02-13   11:28:29
    Cytuj

    chciałoby się zgodzić z C, który pędzi z górki tnąc po zakrętach, gdyby nie ta jego łatwość... Proponuję przecztać to o d w r o t n i e. Przysięgam, wszystko się będzie zgadzać... Bo to dialektyka obrotowa, gdzie "mieszczanin" może być depozytariusze zagubionego etosu, a "Artysta" sługą a nawet inżynierem. Myślę , że zdradza go to "płacenie podatków". Jakież to przewidywalne: i wyśpiewane przez Marysię P, chwalone w piątkowych wydaniach GW i zrealizowane w panujcym rządzie jako ciepła woda i grill... I jak beznadziejne wobec autentycznych problemów np z Ukrainą, tzn z mordercą. I tu C, który przecież sam ma ambicją robić za proroka a nawet nawiedzonego duchem... "kicha", "dętka" i leży i kwiczy. Portugalia za tęczą...