O „tymczasie”
„Tymczas” to słówko niepozorne, nie to co śmierć albo miłość. Co najwyżej zderza ze sobą żywioły, ale samo nim nie jest. Bywa zaledwie tymczasem.
„Całe lato kosiłem trawę w ogrodzie, a tymczasem wokół dokonywała się Dobra Zmiana…”
„Wyskoczyłem do sklepiku po piwo, a tymczasem Kazachstan wrąbał nam dwa gole…
Nawet w tak pstrokatych konfiguracjach tymczas pozostaje szary.
* * *
Aż tu nagle… lęk i trwoga. Tymczas okazuje się trucizną o powolnym działaniu. Tymczas jest symbolem katastrofy, która swój początek wzięła w chwili mojego największego triumfu. A było to w dniu, każdy chyba go pamięta po swojemu, bo takie rzeczy się zapamiętuje, choć nie wszyscy szczegółowo je analizują i dlatego może-im-się-wy-da-wać-że-nie-wie-dzą-o-co-cho. Chodzi mianowicie o ten moment, ten nagły, pierwszy przebłysk świadomości zazwyczaj we wczesno-średnim dzieciństwie, który polega na odkryciu że ja to… ja. Bo wtedy tymczas, skubany, się zagnieżdża. Szare, jątrzące słówko, o metafizycznym zasięgu rażenia się zagnieżdża.
Zaraz wyjaśnię, bo zacząłem za skomplikowanie, a to w sumie proste.
U mnie było mniej więcej tak: dzieciarnia nagle gdzieś zniknęła z podwórka i stanąłem sam pod drucianym ogrodzeniem, która oddzielało nas od obcych, od sąsiedniego podwórka. No i był tam betonowy słup, na którym ta siatka się rozpinała. No i nie wiem dlaczego, ale zacząłem wgapiać się w ten słup, coraz bliżej i bliżej, przyglądać jego fakturze, choć, dalibóg, zajęło mi chyba jeszcze ze dwadzieścia lat, zanim poznałem pojęcie „faktura materii”. No i gapię się w ten słup, niemal dotykam go nosem i widzę nagle wyspy, kontynenty, oceany, Himalaje jakieś, kratery, normalnie nieskończoność widzę w tych grudkach zastygłego piasku i żwiru. Słowa „nieskończoność” też nie znałem, ale zapamiętałem na całe życie tamte emocje, miksturę lęku i uniesienia. Że tyle tych kamyków i zagłębień, takich różnych i takich obcych… Tak długo to trwało, tak niecodziennie, że zapamiętałem i dziwię się teraz sobie, że właśnie ten absurdalny epizod przywołuję.
Tak oto, przy betonowym słupie ogrodzenia na podwórku przy ulicy Oleskiej w Opolu, nastąpiło kiedyś moje osobiste wygnanie z Raju.
* * *
Właśnie wtedy pojawiły się pojęcia czasu i przestrzeni, które oznaczały, że jestem z osobna, że ja sobie, a tymczasem słup sobie, że różnię się od betonowego słupa, że go nie przeniknę i… że gospodaruję innym czasem niż słup.
Oczywiście wtedy nic do mnie nie dotarło poza wzmożonym biciem serca i dziwnym przejęciem, które teraz wspominam i racjonalizuję.
* * *
Symbolicznie rzecz biorąc, słówko tymczasem mianuję znakiem wygnania z Raju. Zaczęło jątrzyć. Zapominało się o nim na długie lata, aby nagle wyskoczyło jak Filip z konopi. Jego nagłe objawienia po długiej nieobecności oznaczały bolesne memento, że czas, którym władam, czas, w którym jestem, czas, który mnie obowiązuje, nie jest jedyny. To były i są bolesne odkrycia, że istnieją inne czasy innych ludzi, innych zdarzeń, które mają w nosie moje sprawy, mój rytm, moje zdarzenia. Parafrazując Singera, który pisze o „nieskończonej liczbie światów”, można mówić o nieskończonej liczbie czasów. A mój jest tylko jeden, niezestrojony, i w dodatku nie ma nic wspólnego z miarowością. Ale generalnie zderzenie ze słupem oznaczało początek własnej świadomości, a więc coś dobrego w tym jednak było. Później, w dorosłym życiu psioczy się na tę mękę obcowania z samym sobą, ale umówmy się, co moje to moje. Co innego jest tak blisko odczuwalne, jak mój najedzony brzuch, moja przyjemność, moja sprawa? Co może mi być bliższe niż ja?
* * *
Jeśli na moim podwórku w Opolu, wtedy pod słupem, była jesień, to swój egzystencjalny wstrząs mogłem uleczyć błyskawicznie. Właziło się na poniemieckie głogi i objadało słodkimi jabłuszkami. Crataegus coccinea. Zapomniałem o tym epizodzie na długie lata, a teraz wracam na to podwórko i połowicznie leczę pękniecie czasu i wygnanie z Raju, chwaląc się znajomością łacińskiej nazwy tamtych głogów.
Jakie to żałosne, że młodzi piszą o młodości i buncie, o triumfie, a starzy o przemijaniu i oddzieleniu od słupa. A wszyscy myślą, że pozjadali rozumy. Indywidualna walka o tożsamość, o własny opis, o zatrzymanie czasu, o opanowanie przestrzeni trwa w najlepsze, jest zażarta. Leje się krew. Od wygnania z Raju.
Dla niektórych, dla bardzo niektórych, słówko tymczasem przynosi, poza permanentną grozą i wyobcowaniem, również pouczenie i chwilowe życiowe pojednanie. Co jakiś czas. Powiedzmy… co dziesięć lat kalendarzowych. Czasem częściej, na wakacjach: jak słońce zachodzi albo pada deszcz albo ktoś umiera. Wtedy przychodzi jakieś pojednanie z tymczasem w stylu: trochę mnie, trochę słupa. Ale i tak, pewnie do samego końca, mimo wszystko, własnym zegarkiem i własnym pępkiem będziemy się posługiwać, a o wyluzowaniu… na tej Ziemi… przy tym słupie, nie ma mowy.
* * *
Raj istnieje. Raj musi istnieć. Raj nie istnieje w przestrzeni, a zwłaszcza nie ima się go pojęcie czasu. Bo czas i przestrzeń to tylko ludzkie pojęcia, dyrdymały, ludzkie sposoby na nazywanie rzeczywistości. Skoro język polski oswoił słowo nicość, to dlaczego nie mógłby przyznać obywatelstwa słowu wszystkość?!
A więc wydaje mi się, że Raj raczej jest, trwa, stoi, istnieje w jakiejś, po ludzku mówiąc, mikrosekundzie. A zatem nie ma tam nudy. Posiada w sobie, po ludzku mówiąc, erotyczną przyjemność. W Raju słowo tymczasem nie będzie posiadało zawartości, a moje życiowe odkrycie betonowego słupa, który nie jest mną, moje oddzielenie się, moje wygnanie z Raju będzie oznaczało powrót. Powrót i świadomość, że wracam po odbytej podróży do jakiejś błogości ciepła, słodyczy i wyciszenia, a przy tym wyciszeniu wszystkie zatoki, wodospady, gejzery, drzewa, ptaki, koty, Himalaje, wszystkie zmysły będą obecne. Tak mi się przynajmniej wydaje.
* * *
Mam opis raju po ludzku.
Czekałem na otwarcie kasy. Raniutko. Puściutko. Łaziłem po Arboretum Kórnickim z samego rana. Lało całą noc i teraz jeszcze dokapywało z drzew. Wszystko parowało wilgocią, ale zapowiadał się letni, upalny dzień. Cisza kompletna, ale niezupełna, bo gdzieniegdzie jakieś wróbliska poćwierkiwały, co ciszę jeszcze potęgowało. I lazłem w głąb główną aleją, tą, gdzie zachowało się jeszcze kilka lip sprzed trzystu lat, i odwróciłem się, i wtedy, w tym szpalerze, w tej wilgoci i ciszy…
Nie. Nie było nic szczególnego, ale mógłbym tak stać i patrzeć w nieskończoność.
Tak mi się przynajmniej wydaje.
21-09-2016
I’ve tried a lot of skincare treatments, but the facials at this spa are by far the best for keeping my skin glowing. chin filler torrance ca
Employers should consider offering mental health days as part of wellness programs. houston treatment center
Detox is a time for deep healing, both physically and emotionally. Addiction Treatment Nashville
Raj niestety jest stanem adramatycznym, dlatego nie pasuje do teatru. Happy end jest niemożliwy i żaden ogród czy piwko na to nie pomoże. Życie.
kroiłem - "po otwarciu kasy" - k a s ę jako rzecznik kodziarek i kodziarstwa, a TYMCZASEM (tym ta casom sie nie siwo) moje towarzystwo adoracji wzajemnej wypadło z obiegu (i nieograniczonego dostępu). Lęk i trwoga... Lewizno, na co cię stać? Cisza: i pozostanę szary