O Wariacjach Goldbergowskich według Pawlikowskiego
Film Zimna wojna kończy się muzyką Bacha, ale właściwie cała forma i treść tego filmu jest Bachem, a Pawlikowski – Glennem Gouldem, którego słychać z offu w nagraniu arii, i tym nuceniem, podśpiewywaniem sobie, dopełnia brzmienie matematycznie zapisanych nut.
***
Te nuty są stare jak świat. Jak Bach – surowe, metodyczne i nieuchronne. Że jest jakaś kobieta i jakiś mężczyzna, którzy mają się ku sobie. Że są jakieś czasy, które zawsze są okropne i niesprzyjające. Że oboje bardzo by chcieli chwycić się za ręce i przejść się plażą w zachodzącym słońcu, ale nie mają pewności wiedzy o sobie z osobna ani o sobie wzajemnie. A jeśli mają, to chwilowo. W dodatku ta wiedza, która po drodze im przyrasta, to im przyrasta jakoś tak nie po kolei, skokowo i nierównolegle. W ostatecznym rachunku cała wiedza o sobie z osobna i o sobie wzajemnie, oczywiście konieczna i pożyteczna, przecierpiana i mądra, okazuje się… psu na budę. Zostaje coś takiego, co nie ma nic wspólnego ze łzami, westchnieniami ani życiową praktyką, a także niczym takim, co mogłoby być opisane w jakimkolwiek katechizmie.
Przyjmuje się w języku polskim, z braku innego słowa, nazywać to coś, co ostatecznie zostaje… miłością.
***
Ten film nie jest wyciskaczem łez. Nie wzrusza doraźnie. Jeśli coś doraźnie, to raczej hipnotyzuje. Masz poczucie, jak u Bacha, że każda nuta jest potrzebna i niezbędna. Dowcip tego małomównego filmu polega na tym, że każda sekunda Zimnej wojny jest, albo wydaje się, do szpiku prozaiczna, a jednocześnie każdy kadr można powiesić sobie nad tapczanem jak ikonę.
Dam sekundowy przykład. Mamy obraz Andrzeja Wróblewskiego Szofer niebieski, chociaż wcześniej dałbym głowę, że nazywa się jakoś prościej i musiałem sprawdzić na potrzebę tego tekstu. Ale nie o cytat chodzi, nie o erudycję, ale o sens przywoływanego sensu. U Pawlikowskiego dwukrotnie jedziemy jakimś zaropiałym Jelczem w szary horyzont. Widać plecy kierowcy i… połać. W tym niewinnym ujęciu nie Wróblewski się tu kłania ani nie Pawlikowski, ale przejmujący zapis rzeczywistości. Albo obaj mądrze się kłaniają. W dwóch powtórzonych ujęciach. Wytrawnie i nieprzypadkowo.
***
Duże słowa są wstydliwe. I dobrze. Powinny być drukami ścisłego zarachowania, a więc stosowane wyjątkowo, na szczególne okazje.
Zdarzają się jednak sprawy, zdarzają się dzieła sztuki, o których nic innego nie przychodzi do głowy jak słowo „zachwyt”. To nie jest emocjonalne, to nie jest wow. Nie płakałem po Zimnej wojnie. To jak Bach, o którym taki jeden osobnik z blokowiska Chamowo, Miron Białoszewski, pisze właśnie z zachwytem (trochę zmyślam ten cytat): Beethoven i Mozart to takie z górki na pazurki, a Bach jest jak tkanie dywanu…
Zachwyt jest umiarem. Jest poczuciem pewności, że na chwilę wszystko się zgadza, że na tę chwilę, na ten jeden półtoragodzinny moment – nic dodać nic ująć. Że ten Pawlikowski, podobnie jak Bach, metodycznie tka dywan, angażuje cały swój słuch i intelekt, i warsztat, żeby dojść do najgłębszej i zarazem najbardziej trywialnej prawdy, że w życiu różnie bywa, że nie znasz dnia ani godziny oraz że jak przejdziemy na drugą stronę, to może będzie lepszy widok.
11-07-2018
Filmu nie widziałem. Wariacjami - żyję od lat, nie tylko jako słuchacz. To przedziwna muzyka. Uzależnia. Jest narkotykiem dla duszy. Koi. Daje wytchnienie i nadzieję. Jest wyzwaniem i ucieczką. Historią opowiadaną od środka, bo nie mającą ani początku ani końca. Bach robi wrażenie zimnego i trudno dostępnego, a jest jak kosmos. Wystarczy podnieść głowę by zatonąć w zachwycie, emocjach i prawdzie której można dotknąć. Kto raz tam się znajdzie, nie wróci.
Do Marek zarski a myślałam, że to ja zwariowałam. Dzięki Panu wiem, że to ci zachwyceni, którzy są w większości. Bach,Glenn Gould,Jeanne Moreau... Komuś tu odbiła palma
Marek zarski napisał(a):
Pawlikowski nie jest Glenem Gouldem. Glen Gould miał stołek do fortepianu według artystyczej potrzeby. Pawlikowski ma drabinkę do kariery według ķoniunkturalnych fantazmatów, choć dobrym reżyserem jest. Koniunkturalista nigdy nie zrówna się z ARTYSTĄ.