Opowiadania bez mgiełki
A więc są walentynki. Dziewczyna postanawia zrobić sobie prezent i iść do kina. Sama. Gdy wychodzi z domu, dostaje telefon od Chłopaka. (To nie jest jej Chłopak. Ona nie ma chłopaka. Jest singielką w nowym mieście z kilkoma niezobowiązującymi flirtami na koncie.)
A więc ów Chłopak dzwoni w jakiejś drugorzędnej sprawie, a na koniec pozdrawia Ją „z okazji tego głupiego święta”. Dziewczyna się obrusza: walentynki nie są głupie! Ona – na przykład – lubi myśleć, że ma gdzieś Cichego Wielbiciela, od którego, w walentynki właśnie, dostanie kartkę z wyznaniem Miłości...
Dziewczyna jedzie przez miasto, a gdy już ma wchodzić na salę kinową, jej telefon dzwoni powtórnie: „Tu Poczta Kwiatowa. Mam dla pani bukiet. Czy mogę zostawić go u sąsiadki?”
Gdy Dziewczyna wraca do domu, odbiera kwiaty. Bukiet jest OGROMNY. Jeszcze nigdy w życiu nie dostała takiego! Co z nim robić? Wkłada kwiaty do wiadra i przez trzy dni chodzi wokół nich głęboko poruszona. Szybko zauważa, że w swojej kolorystyce bukiet jest identyczny (niemal identyczny...) z obrazkiem, który namalowała kilka dni wcześniej... A więc to wcale nie przypadek! A więc tak miało być! Obrazek zapowiedział bukiet! L'ordre règne dans l'univers, a bóg nie gra z nami w kości!
Kwiaty przysłał oczywiście tamten przypadkowy Chłopak dzwoniący w piątek (bo tamtego roku walentynki wypadały w piątek) w owej niewiele znaczącej sprawie. Przez sobotę i niedzielę Dziewczyna chodzi wokół bukietu, a w poniedziałek wita Chłopaka, który przyjechał do Warszawy (popełniamy tę niedyskrecję – miasto, w którym mieszka od niedawna Dziewczyna, to stolica) ze swojej mieściny.
Idą na spacer do parku. Rozmawiają, śmieją się, śpiewają. Potem On jedzie na Polskiego Busa i… wraca do mieszkania, które ona wynajmuje. Uciekł mu ostatni autobus...
Ona ściele mu na kanapie, mówią sobie dobranoc, a potem On przychodzi do Jej pokoju. Pyta o wisiorek, który ona ma na szyi, stoi nad jej łóżkiem, rozmawiają o amuletach i magicznych właściwościach kamieni. Ona pyta: czy chce tu spać? On kiwa głową. Niech więc przyniesie sobie poduszkę...
Leżą obok siebie. Przytulają się. On się podnieca. Bierze ją na ręce i... kładzie z powrotem. Znów leżą, odwróceni do siebie plecami. Chyba niewiele śpią. Ranek jest dziwny, trudny, pełen skrępowania. On jedzie na Polskiego Busa i już nie wraca.
A po kilku dniach przychodzi od Niego list. Osiem gęsto zapisanych stron. Napisał go na komputerze, ale podpisał odręcznie. List pełen jest zapewnień o głębokim uczuciu jakie On do Niej żywi i wyjaśnia w wielu akapitach Jego zachowanie tamtej nocy. Otóż było to swoiste „naśladowanie Jezusa”, które On jako katolik zaprezentował Jej w gruncie rzeczy ku Jej duchowemu zbudowaniu. „... nie możesz mówić w łóżku, żeby ktoś odpuścił wszystkie blokady i się uwolnił od problemów, tak dla mojego dobra szeptałaś mi do ucha. To nie na tym polega. Problemy się rozwiązuje, a Siła woli, umysłu, mądrości pozwala nam na to, żeby leżeć koło kobiety i mimo że żarliwie się płonie, aby się na nią rzucić i kochać, to mówi się swojemu ciału nie!”
Od pierwszej chwili, od momentu pierwszego odsłuchania nagrania zrobionego przez Paulinę Sobiś, cała ta historia skojarzyła mi się z Panią Bovary, powieścią, która stanęła przed sądem „za realizm”.
24 stycznia 1857 roku przed Szóstym Sądem Karnym w Paryżu stawili się: Gustave Flaubert, Léon Laurent-Pichat (redaktor „La Revue de Paris”, które w odcinkach drukowało oskarżoną powieść) oraz Auguste-Alexis Pillet, drukarz. Proces zaczął się w tydzień później, a oskarżający w nim prokurator Ernest Pinard dowodził, że „Pani Bovary była portretem godnym podziwu z punktu widzenia talentu, ale z moralnego obrzydliwym... Pan Flaubert może upiększać swoje płótno wszelkimi środkami sztuki, ale nie uwzględnia żadnego z jej sygnałów ostrzegawczych; nie ma w jego dziele najlżejszej mgiełki, żadnych woali – pokazuje ono naturę bez osłonek”.
To clou. Flaubert nie kłamał, nie stał się propagandzistą „cywilizacji śmierci”, on tylko zapomniał o mgiełkach i woalach. Zaś rozsnuwanie mgiełek jest elementarnym obowiązkiem sztuki! Bowiem, dowodził dalej Pinard: „Sztuka, która nie przestrzega żadnych zasad, przestaje być sztuką; jest jak kobieta, która rozbiera się do naga. Narzucenie sztuce jednej zasady publicznej skromności nie jest dla tej sztuki upokorzeniem, ale oddaniem jej czci”.
Czy więc zasada jest mgiełką? Publiczna skromność – woalem? Który... coś przesłania? Co właściwie?
Czego domaga się tu prokurator II Cesarstwa? Tego, żeby XIX-wieczna powieść realistyczna wróciła do swego źródła. A jednym z nich były bez wątpienia kościelne kazania: krótkie utwory fabularne, które w formie wzorcowych przypowieści przypominały o owych minima moralia. Kaznodzieja był (a Artysta – być powinien) propagatorem Zasad, Wiary, Boga, Historii, Sprawy, czego zresztą chcecie, byle pisanego wielką literą. Był, jakby powiedział Lacan, tłumaczem przesłania Wielkiego Innego, który w każdej chwili naszego życia tłumaczy nam, jak uczynić kolejny krok, dokąd zmierzać. Kim jesteśmy, gdy przestajemy słyszeć jego ojcowskie nauki? Ślepymi szczeniętami, skamlącymi za matką, nagimi małpami, drżącymi z chłodu i przerażenia w niegościnnym i pozbawionym punktów orientacyjnych świecie.
Jesteśmy jak „Karbovary”, przerośnięty nastolatek, który po latach pobierania mocno niesystematycznych nauk u księdza proboszcza (to z oszczędności), trafia w końcu do szkoły. Każą mu usiąść w ławce. Siada ale „nie śmiał ani nóg skrzyżować, ani na łokciu się oprzeć”, tak spętany poczuciem własnej niższości, że skrępowanie to wpisuje się w jego ciało, spowija je jak ciasny habit, jest jego – jakby powiedział Pierre Bourdieu – habitusem.
Niemota dotyczy nie tylko ruchów, paraliżuje również język.
„Wstań – powtórzył profesor – i powiedz, jak się nazywasz?
Nowy wybełkotał jakieś niezrozumiałe imię.
– Powtórz.
I znów ten sam nieartykułowany bełkot sylab zgłuszony wrzaskami klasy.
– Głośniej – krzyknął profesor – głośniej!
Wówczas nowy powziął jakby ostateczną decyzję, otworzył usta, jak mógł najszerzej i rzucił z głębi płuc, niby okrzyk jaki, słowo: Karbovary”.
„Karbovary” nasz uprzykrzony kuzyn-idiota. W moim życiu występuje pod imieniem „Krzysia-debila” i towarzyszy mi od narodzin: podstawia mi nogę, plącze słowa, napełnia uszy „nieartykułowanym bełkotem sylab”. Mogę go zagłuszyć jedynie dzięki najwyższemu napięciu świadomości, na które, będę szczery, stać mnie jedynie od czasu do czasu... Po sześćdziesięciu latach wysiłków machnąłem już na to ręką i zaczynam godzić się ze swoim defektem, zwłaszcza po przeczytaniu książki noblisty, Daniela Kahnemana, sugestywnie dowodzącego, że myślenie jest zajęciem pochłaniającym takie ilości energii, że tradycyjna żarówka, o której prawo do życia od chwili poczęcia upomniał się jakiś czas temu Andrzej Duda, pęka zwyczajnie z głośnym trzaskiem. Na te orgie racjonalności stać nas więc jedynie od święta, zaś na co dzień pozostaje nam „myślenie szybkie”, kształtowane przez nasze fobie, traumy i nieweryfikowane nigdy uprzedzenia.
Tę sferę ludzkiego życia usiłujemy eksplorować i opisywać na seminarium poświęconym teatrowi dokumentalnemu, jakie od ponad roku prowadzę we wrocławskim Instytucie Grotowskiego. O problemach, jakie po drodze spotykamy, opowiem w kolejnych felietonach.
07-01-2019