AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Rekreacja rowerowa, Susan Sontag i obsesja taneczna w tle

Fot. Karol Budrewicz  

Lato rozpieszczało w tym w roku. Nie wiem, jak było gdzie indziej, ale w Gdańsku lato rozpieszczało. Całe tygodnie pełne były łagodnego słońca, a tutejszy wiatr, jakby wbrew sobie, nie chciał tym razem straszyć porywistym podmuchem, a postanowił być łagodnym otulaczem i schładzaczem słonecznych promieni. Idealna pogoda na rowerową rekreację.

I kiedy jest, tak jak było tego lata, znoszę ze strychu zakurzony rower, podpompowuję sflaczałe opony i ruszam w miasto. Ścieżki rowerowe mamy tutaj najlepsze w kraju. Wybacz, Polsko, ale tak się złożyło, że nasze ścieżki biją na głowę cały rowerowy kraj i możesz ich nam, Polsko, zazdrościć. Czasami są to autostrady nadmorskie, mieszczące sześć rowerów w swojej szerokości, albo takie zwykłe, gładkie jak stół pasy czerwonego asfaltu, którymi jadąc można puścić kierownicę i robić rękoma wymachy w radosnym ogłupieniu lub też po prostu dłońmi czesać powietrze.

Ponieważ jestem rowerzystą wybitnie okazjonalnym – znajomi przecierają oczy w zdumieniu na widok haniebnie zdrowej aktywności na świeżym powietrzu w moim wykonaniu – to nie ma się co dziwić, że i moje obserwacje z wysokości rowerowego siodełka są zarówno efektem wybuchu endorfin, jak i wyjątkowej koncentracji wspomaganej buddyjskim kręceniem młynka stopami na układzie zębatym pedałów, łańcucha i kół.

No więc jadąc, patrzę. I widzę tych, co jadą powoli – w większości kobiety, i tych, co jadą szybko – w większości mężczyźni. Widzę tych, co jadą wyprostowani i tych, co zwijają swoje plecy w pałąk – statystyka podobna. Widzę tych, co jadą ubrani, i tych, co jadą przebrani, jakby właśnie wyskoczyli z peletonu Tour de Pologne. I tu też podobnie. Kobiety mają zwykle odsłonięte na słońce ramiona, swobodne spodnie albo też letnie sukienki. Mężczyźni wciśnięci są najczęściej w coś, co przypomina kolarskie spodenki i takież koszulki, a dłonie kryją w rękawiczkach, bo przecież spocone palce mogą nie utrzymać kierownicy na pokonywanych ze świstem zakrętach.

Na ścieżkach rowerowych króluje płeć. Męskość dominuje pędem i brutalnością zachowań. Męskość zawłaszcza środek trasy. Żeńskość dla bezpieczeństwa trzyma się krawędzi.

Szybkość i powolność. Demonstracja mocy versus nonszalancka manifestacja postawy, że świat nie tylko na sile oparty. Zrywność i chaos kontra dostojna jednostajność przemieszczania się z punku A do punktu B. A to wszystko w świetlistej aureoli słońca, pośród zieleni drzew, z błękitem nieba lub niebieskością morza, jeśli już dojechało się do nadbrzeżnych rowerowych autostrad.

Mój rower, mój męski rower zmusza mnie do wyginania pleców w pałąk, co znaczy, że mnie również ponosi, tak jak tych mężczyzn w kolarskich outfitach, i ścigam się z przejeżdżającymi nieopodal tramwajami. Ha! Czas przejazdu rowerem równy czasowi maszyny na szynach! Wyrywam jak oszalały na zielonym świetle i gonię, doganiam, przeganiam. A potem, przypominając sobie, że ja dla rekreacji pedałuję, puszczam kierownicę i jadę wyprostowany, tak wolno, jak tylko się da. I zazdroszczę kobietom ich holenderskich damek, na których można z uniesionymi do góry plecami i głowami jechać jeszcze wolniej. Och! Gdybym miał taki rower, jakim jeździ po Warszawie pan Jacek Zembrzuski! Rower łączący męskie z żeńskim, rower z innej planety! Roweru o takiej konstrukcji nie uświadczysz na gdańskich ścieżkach. Och! Gdybym miał taki rower, to bezproblemowo łączyłbym rekreację z myśleniem! Pan Zembrzuski, nie pochylony, wyprostowany, z rozwianym siwym włosem, dostojnie omija ludzi na Krakowskim Przedmieściu, obserwujący i jednocześnie jakby oddany pod ogląd, pozycja wertykalna z pewnością pomaga rozmyślać nad kondycją teatru i zawirowaniami społeczno-politycznymi… Ale niestety nie mam takiego roweru! Mój jest szybką miejska wyścigówką, na której muszę być zgięty w pół, na której muszę bezwolnie gonić do przodu, połykać metry, kilometry, metry, kilometry, metry, kilometry… do chwili, gdy jakiś głos wewnętrzny przywoła mnie do porządku i opanuje narowy męskiej rywalizacji z tramwajami i słabnącymi mięśniami. Mój rower sprawia, że myśli mam chaotyczne.

Niekiedy w tym letnim słońcu fantazjuję o tym, że nie jestem rowerzystą wybitnie okazjonalnym, i tak jak Piotr Cieplak wyruszam na te niewiarygodne rowerowe trasy, które z rekreacją nie mają nic wspólnego i w wielodniowym, samotnym pokonywaniu, zarówno własnego zmęczenia, jak i setek kilometrów, odkrywam najprostsze prawdy o życiu. Ale niestety nie wyruszę w przejazd po słoweńskich górach ani tym bardziej do Portugalii, bo musiałbym się przebijać przez bezdroża, gdzie żywego ducha nie ma. Mierzyć się sam ze sobą? Przewozić swoją własną samotność z miejsca na miejsce? Ba! Spotkać się z samym sobą?! Już wolę te nasłonecznione i gładkie jak stół, czerwone ścieżki rowerowe z mijanymi raz po raz kobietami na dostojnych holendrach. Wybieram ten zamęt w mózgu, kiedy kompozycja złożona z kobiecych ramion, niebieskości i zieleni oraz miodowego błysku światła w mijanych oczach pozwala mi na chwilę zapomnieć o sobie.

Zażywając rekreacji, wiozę w przerzuconej przez ramię torbie panią Susan Sontag. Przeczytam kolejne strony, gdy dojadę do nadmorskiej kawiarni. Jakiś czas temu gościłem w swoim mieszkaniu artystkę wizualną, która przeglądając książki mojej biblioteki zauważyła, że na półkach sami mężczyźni. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem i teraz stwierdzam, że jeśli nawet wyjmę z kątów dwie Masłowskie, dwie Sontag, dwie Dubravki Ugrešić, jedną Jelinek, jedną Janion, jedną Simone Weil i jedną Virginię Woolf, i postawię je w centrum kolekcji, to i tak szowinistyczny ciężar moich zbiorów da o mnie świadectwo. Obiecałem artystce wizualnej, że od teraz stosować będę parytety przy wyborze lektur. Stąd kolejna Susan Sontag w mojej torbie.

Lekka tym razem Pani Susan, bo w rozmowie dla pisma „Rolling Stone”. Mówi o rzeczach ważnych i nieważnych, z uśmiechem i z ironią. Miłość, życie, śmierć, literatura, wiedza, wolność, władza, feminizm. I mając Panią Susan blisko moich lędźwi, rytmicznie kolebiącą się w torbie przerzuconej przez ramię, kręcąc buddyjski młynek stopami, wizualizuję sobie rzeczywistość alternatywną wobec tej niebiesko-zielonej, którą mam przed oczami. Wizualizuję sobie niemożliwe – mijam albo doganiam zażywającą rowerowej rekreacji Panią Susan.

Czy jechałaby na męskiej wyścigówce, wciśnięta w kolarskie precjoza, rozpychając od środka te męskie znamiona władzy i dominacji? Nie sądzę. Czy jechałaby na wymalowanym w pastelowe barwy holendrze z koszykiem na przednim błotniku wypełnionym książkami i kartonami papierosów, z ramionami zalotnie odsłoniętymi i z okiem sentymentalnie wpatrzonym w niebo? Hmm… Jakoś to nie do wyobrażenia. Czy pokonywałaby w czasie wielodniowych wypraw rowerowych bośniackie przełęcze, żeby przepracować w samotności Widok Cudzego Cierpienia? Tego wykluczyć nie chcę, ale pewnie nie byłaby zdolna do precyzyjnego myślenia poza atmosferą swojego ukochanego miasta. A zatem próbuję zobaczyć Panią Susan na jakimś nieprawdopodobnie nowojorskim, czyli hipsterskim rowerze, może podobnym do tego, jakiego dosiada Pan Jacek Zembrzuski. Pani Susan, wyprostowana jak Pan Jacek, omija przechodniów Brooklynu i Manhattanu, patrzy na świat z uniesionym czołem, a jej siwy kosmyk włosów powiewa na wietrze…

W końcu dojeżdżam do celu, czyli do kawiarni. Zamawiam kawę, zapalam papierosa, wyjmuję książkę. Czytam. I tak jak po drodze bawiłem się męskością i żeńskością, tak jak bawiłem się wyobrażeniami urowerowionej Pani Susan, tak teraz męskość, żeńskość i Pani Susan zaczynają bawić się mną. Czytam i słowa się wymieniają, sensy nakładają się na siebie. Niepostrzeżenie przenoszę swoje dywagacje na temat tańca i teatru na refleksje o feminizmie w męskim świecie. Ląduję w swoich felietonowych tematach, które ciągle nie dają się dopowiedzieć do końca. Bo i pewnie nie ma żadnego końca, nie ma wyjaśnienia, nie ma rozwiązania. Nie ma nawet klarownego rozpoznania. Poza tym, że teatr ma władzę, a taniec władzy nie ma. Teatr jest Mężczyzną, a Taniec jest Kobietą.

I oto, co wyczytałem, a co z pewnością było o czymś innym:

„W naszej kulturze twierdzono, że Taniec żyje w domenie uczuć, ponieważ męski świat Teatru określa działanie, siła, możliwość decydowania oraz umiejętność dystansowania się. W ten sposób Tańczący stają się zakładnikami wyobrażenia, że są nosicielami uczuć i wrażliwości”.

„Jedną z najstarszych krucjat, które prowadzę, jest ta przeciwko rozróżnianiu myślenia i czucia. Teatru i Tańca. Rozum i serce, myślenie i odczuwanie, fantazja i sąd… Uważam, że nie ma takiego podziału”.

„Myśl to forma odczuwania, a odczuwanie – myślenia/ Teatr to forma Tańca, a Taniec – Teatru”.

„Nie podoba mi się idea etykietowania”.

„Jeśli Tańczących ukierunkowuje się w taki sposób, by byli przekonani, że intelekt jest przynależny Teatrowi, że myślenie jest czymś brutalnym i agresywnym, wówczas tworzone przez Tańczących opowieści sceniczne będą specyficzne. Nie widzę jednak powodu, dla którego Taniec miałabym opowiadać pod jakimkolwiek względem inaczej niż Teatr – i vice versa”.

„Uważam, że istotne dla Tańca jest uczestniczenie w tradycyjnych strukturach czy przedsięwzięciach i demonstrowanie swoich kompetencji”.

„Czuję głęboką lojalność względem Tańca, lecz nie poczuwam się do pokazywania swoich przedstawień wyłącznie na festiwalach tanecznych, ponieważ odczuwam też głęboką lojalność względem kultury Teatru”.

„Chciałbym po prostu wszystko zdesegregować. Jestem feministką odmiany antysegregacyjnej”.

„Nie chcę podlegać gettoizacji”.

3-09-2014

Susan Sontag, Jonathan Cott, Myśl to forma odczuwania, przeł. D. Żukowski, Kraków 2014, str.75-82

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany wlodek
    wlodek 2014-09-03   19:04:28
    Cytuj

    Czy można pisać inteligentnie i z uczuciem? Można. Pozdrawiam autora.