AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Śmierć prezydenta

Fot. Karol Budrewicz  

Gabriel Narutowicz został wybrany na pierwszego prezydenta II Rzeczpospolitej dopiero w piątej turze głosowania Zgromadzenia Narodowego, czyli połączonych izb Sejmu i Senatu.

Był kandydatem kompromisowym, na którego poszczególne partie w rozdrobnionym ówczesnym sejmie zgodziły się wówczas, gdy zdały sobie sprawę, że ich kandydaci są „niewybieralni”. Ów pat został spowodowany przez wynik o chwilę wcześniejszych wyborów parlamentarnych, w których blok stronnictw endeckich dostał prawie 40 %, rozdrobniona i mocno skłócona centro-lewica lekko ponad 40%, zaś blok mniejszości narodowych pozostałe 20% i ku powszechnemu zaskoczeniu stał się języczkiem u wagi w wyborach prezydenckich.

Ponieważ głosy wyborcze przeliczano wedle obowiązującej również dziś „metody D’Hondta”, nacjonalistyczna prawica otrzymała premię za przedwyborcze zjednoczenie i choć dostała mniej głosów niż centro-lewica, przeskoczyła ją jeśli idzie o liczbę mandatów parlamentarnych. Ale i tak miała ich za mało, aby przeforsować własnego kandydata.

Można powiedzieć, że endecja złapała się we własne sidła. To jej politycy przeforsowali w opracowującym zasady przyszłych wyborów Sejmie Ustawodawczym możliwość blokowania list. Miało to dać stronnictwom narodowym pełnię władzy w przyszłym sejmie, nikt bowiem nie brał pod uwagę egzotycznego sojuszu chodzących w łapciach z kory brzozowej Poleszuków z niemieckimi fabrykantami z Łodzi. Tymczasem do owego sojuszu doszło! Perspektywa, że stanowiące trzecią część społeczeństwa II Rzeczpospolitej mniejszości narodowe mogą nie mieć reprezentacji w parlamencie, była wystarczająco motywująca do ułożenia wspólnych list. („Politykowanie to przewidywanie” – mawiają Francuzi, ale ta prosta prawda nie jest w stanie dotrzeć do polityków w Polsce.)

Co można zrobić, gdy „przemyślna” arytmetyka sejmowa tak strasznie zawodzi? Trzeba się odwołać do metafizyki (narodowej, oczywiście!). „Czy po to przelewaliśmy krew w okopach Wielkiej Wojny, żeby prezydenta Odrodzonej Rzeczpospolitej wybierał nam do spółki Niemiec z Żydem?!” – wołają dramatycznie endeckie gazety i endeccy mówcy na pospiesznie organizowanych masówkach. Uczestnicy wieców ruszają potem na ulice, zatrzymują tramwaje, wyciągają z nich pasażerów o „nie aryjskim” wyglądzie i biją laskami. Policja nie interweniuje. Łapanki na taką skalę Warszawa obejrzy znów dopiero podczas okupacji nazistowskiej. Bici są wracający z sejmu posłowie PPS-u. Rząd, władze Warszawy, Piłsudski, zwycięskie partie centrolewicowe – milczą. W atmosferze tego milczącego przyzwolenia na przemoc dochodzi w dwa dni później do zamordowania Gabriela Narutowicza.

To jednak wstrząs. Dla wszystkich. Również dla endeków, którzy szczuli na zamordowanego, zarzucali mu wszelkie możliwe grzechy ze zdradą główną na czele („szabes-goj”, który na zlecenie międzynarodowej masonerii ma zgubić Polskę.) W pierwszym odruchu dystansują się od zabójcy, Niewiadomskiego – „szaleniec”, „zbrodniarz”. Ale centrolewica nadal milczy... I już niedługo skrytobójca Eligiusz Niewiadomski stanie się „męczennikiem sprawy narodowej”, a jego pogrzeb wielką manifestacją patriotyczną, po której – zawsze łatwo o to, gdy uczucia narodowe odpowiednio się uwznioślą – znów poturbowano trochę „parchów”. I znów – w imię odpowiedzialności, rozsądku, pokoju społecznego – centrolewica praktycznie milczy...

Właśnie owo milczenie jest czymś, co najbardziej przejmuje w opowiadającej o tamtych wydarzeniach książce Pawła Brykczyńskiego Gotowi na przemoc. Sprawa wydawała się przecież prosta: endecja pod hasłem – „prezydenta Polski wybierają Polacy” – zakwestionowała ważność głosów oddanych na Narutowicza przez posłów mniejszości narodowych. No dobrze, pójdźmy za logiką tego argumentu: nie-Polacy nie mogą wypowiadać się w sprawie wyboru prezydenta Polski. A w jakiej mogą? Chyba nie budżetu, który zawiera przecież także wydatki na obronę narodową (a, co wiadomo z endeckiej prasy, Żydzi – słynny spisek bankierów i bolszewików – do spółki z masonami pracują przecież nad kolejnym rozbiorem ukochanej Ojczyzny). Powinni też raczej milczeć w kwestii polityki zagranicznej. Co im do tego, z kim Rzeczpospolita zawiera sojusze? I – to oczywiste! – powinni zostać pozbawieni prawa do wypowiadania się w sprawach polityki wewnętrznej. Cóż na przykład posła ukraińskiego może obchodzić zakaz nabywania ziemi przez Ukraińców na terenie województw południowo-wschodnich? Przecież to powtórzenie w II RP pruskiego prawa (które zrodziło naszego bohaterskiego Drzymałę) ma na celu wzmacnianie polskości w Polsce, a czy może być zadanie szczytniejsze dla polskich prawodawców?

Jedyną logiczną konsekwencją, jaka się tu narzuca, byłoby pozbawienie mniejszości narodowych (czyli trzeciej części mieszkańców II RP) czynnego i biernego prawa wyborczego, a więc wyprowadzenie Polski z kręgu demokracji parlamentarnych, w którym – koślawo i nieporadnie – próbowała trwać aż do zamachu majowego. Radykalny nacjonalizm zawsze ma kłopoty z parlamentaryzmem, gdyż wspólnotę narodową (wykluczającą) stawia zawsze ponad wspólnotą społeczną (włączającą). Wybór między tymi dwiema wspólnotami jest podstawowy i nie sposób go uniknąć.

Ale Polska ma za sobą wielowiekową tradycję przerabiania czerni i bieli na szarość. Rozwadniania, rozdrabniania i łagodzenia każdej idei, co do rozpaczy doprowadzało swego czasu Stanisława Brzozowskiego. Reklamowane to było jako typowo ponoć polski dystans do wszelkiego radykalizmu, a jest zwyczajną niechęcią do wyciągania logicznych wniosków z głoszonych przekonań i zamykaniem oczu na konsekwencje podjętych działań.

Ten właśnie tradycyjny schemat zadziałał w chwili kryzysu związanego z wyborem i zamordowaniem Narutowicza. Brykczyński pokazuje, jak centrolewica dała się zaszantażować demagogii endecji: „to Polacy wybierają prezydenta Polski!”. Nikt nie odważył się zapytać, czy głosujący na Narutowicza Witos i Rataj przestali być w związku z tym Polakami? Może stali się Polakami jakiegoś niższego, by nie powiedzieć, drugiego sortu? Gorzej jeszcze: wobec powszechnych zamieszek, jakie wywołali w stolicy endeccy bojówkarze, publicyści z piłsudczykowskiej lewicy poczuli się w obowiązku do przypomnienia zasad, jakimi II RP powinna się kierować w swej polityce wobec mniejszości. To zasady odziedziczone po I Rzeczpospolitej – państwie bez stosów, tolerancyjnym, w którym liczne narody żyły w harmonii i zgodzie. Jeśli będą one przestrzegane, to „z czasem”, „bez przymusu”, „w naturalnym odruchu” wszyscy ci Poleszucy, „tutejsi”, polscy Niemcy, Ukraińcy i – co robić? – Żydzi, staną się w końcu... Polakami. 

Trudno tu o inną konkluzję od tej, jaką wyciąga Paweł Brykczyński: w sprawach dotyczących mniejszości narodowych antyendecka lewica miała identyczne cele polityczne co jej przeciwnicy, tyle że chciała je realizować w stylu light. W fatalnym dla siebie roku 1922, roku podwójnie przegranych wyborów – parlamentarnych (endeccy politycy byli przekonani, że blok stronnictw narodowych zdobędzie większość mandatów) i prezydenckich, endecji udało się jedno: narzucić większości swoją wizję Polski, w której bycie Polakiem daje z automatu większe prerogatywy prawne.

Co spowodowało, że prymitywne hasła rodem z hordy plemiennej w rodzaju „swój do swego po swoje” (powinno się znaleźć w logo GetBacku i upadających SKOK-ów) zawładnęły masową wyobraźnią? Czy to był brak odwagi cywilnej u polityków centrolewicy? A może – deficyt odwagi intelektualnej? Ta polska niechęć do wyciągania logicznych wniosków z głoszonych poglądów? Czy rzeczywiście mam rację, że tamten chaos myślowy, objawiony przez tragiczny kryzys, przejawił się również w naszej gminnej, tyleż emocjonalnej, co bezproduktywnej awanturze o kaczkę pekińską (patrz: poprzedni felieton)? A może dostrzegacie Państwo trwanie owego opisanego przez Pawła Brykczyńskiego schematu, gdy demagogiczna mniejszość narzuca swoją narrację większości, również w innych sferach naszego dzisiejszego życia?

17-10-2018

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (6)
  • Użytkownik niezalogowany repunzel
    repunzel 2024-11-04   06:32:31
    Cytuj

    Dual diagnosis treatment, also known as co-occurring disorder treatment, addresses the unique challenges faced by individuals who are struggling with both mental health disorders and substance use disorders simultaneously. This integrated approach is essential for providing effective care, as the interaction between mental health and substance abuse can complicate recovery efforts. Understanding dual diagnosis treatment can help individuals and their families find the appropriate support and resources needed for lasting recovery. dual diagnosis treatment

  • Użytkownik niezalogowany Diane Monaghan
    Diane Monaghan 2024-10-06   10:22:42
    Cytuj

    Integrating drug treatment into primary healthcare can increase accessibility. houston alcoholism treatment

  • Użytkownik niezalogowany Donna
    Donna 2024-09-26   11:33:16
    Cytuj

    Each step taken in rehab is a step toward self-empowerment. IOP Program Nashville

  • Użytkownik niezalogowany maryrose
    maryrose 2023-07-07   13:28:18
    Cytuj

    Rozwadniania, rozdrabniania i łagodzenia każdej idei, co do rozpaczy doprowadzało swego czasu Stanisława Brzozowskiego. drywall repair Arcadia Park

  • Użytkownik niezalogowany Dart
    Dart 2018-11-21   20:54:52
    Cytuj

    Nie uczcie się historii z felietonów p.Kopki. Ani tym bardziej z wydawnictw radykałów z Krytyki Politycznej. Bo fałśzywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki.

  • Użytkownik niezalogowany srecko
    srecko 2018-10-20   19:07:01
    Cytuj

    Nie.