AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Strona dialogu

Fot. Karol Budrewicz  

Kilka lat temu z inicjatywy Adama Bodnara zostały zorganizowane we Wrocławiu spotkania radykałów z prawej i lewej strony sceny politycznej. Osobisty autorytet Rzecznika Praw Obywatelskich sprawił, że w jednej sali zasiedli naprzeciw siebie ONR-owcy i anarchiści, narodowcy i feministki. Po raz pierwszy spotykali się ze sobą nie na ulicy, gdzie jedni blokowali marsze drugich. Warunkiem wstępnym była „tajność”: nikt nie robi zdjęć, nikt nie nagrywa, nikt, niczego nie wrzuca na Fejsa. Oczywiście, była to tajemnica Poliszynela – każdy z zaproszonych mówił mi potem, że konsultował szeroko swój udział we własnym środowisku. Idea, która stała za inicjatywą spotkań, że wszyscy oto jesteśmy członkami jednej wspólnoty – obywatelami Polski, mieszkańcami Wrocławia – i niezależnie od różnic możemy w otwartym dialogu znaleźć rozwiązanie dzielących nas problemów, wydaje się obecnie tak szalona, nieżyciowa i abstrakcyjna, że nie dość, iż zupełnie w pierwszej chwili zaskakuje, to jeszcze budzi potem podejrzenia o jakąś wyjątkowo wyrafinowaną manipulację. Co stracimy, gdy siądziemy do jednego stołu z „lewakami”? Albo – „faszystami”? A jeśli odmówimy? Kto na „tym” zyska? Kto za „tym” stoi? Dyskusje po obu stronach były długie, gorące i wcale nie przekonały wszystkich. Ci, którzy zdecydowali się na udział w spotkaniu, wspominają, że szli na nie z ciężkimi sercami i pełni niepokoju.

Odbyły się raptem dwa spotkania, a po ubiegłorocznych demonstracjach Strajku Kobiet prawa strona się z rozmów wycofała, argumentując, że „atak na Ostrów Tumski” (siedzibę kurii biskupiej we Wrocławiu) był zerwaniem „warunków rozejmu”. „A więc – wojna!”, czyli powrót do stanu, który przyzwyczailiśmy się uważać za normalny. Wracamy do niego z ulgą.

Próba Adama Bodnara była tak szalona, tak „nie z tego świata”, tak pełna jakiejś niezwykłej i szlachetnej donkiszoterii, że uznałem, iż trzeba o niej opowiedzieć, i zacząłem zbierać materiały do spektaklu dokumentalnego na jej temat. Tym chętniej, że ożywały „słodkie wspomnienia” z zamierzchłej przeszłości pierwszej Solidarności, gdy powtarzane do znudzenia, życzeniowe „dogadaliśmy się, jak Polak z Polakiem”, było zaklęciem mającym nas uratować przed najgorszym. To ogólnonarodowe „kochajmy się” mocno mnie wówczas śmieszyło, ale i trochę wzruszało, a na pewno było podstawą tego szczególnego nastroju, jaki szeroko wówczas zapanował. Ufność? Poczucie zakorzenienia w szerszej niż najbliższy krąg wspólnocie? Dziwaczny pomysł, że z każdym ze współpasażerów autobusu mógłbyś zacząć rozmowę i… jak Polak z Polakiem? W głowie się od tego wszystkiego kręciło. Owszem, mnóstwo w tym było szczenięcej naiwności, ale cóż, byłem wtedy szczeniakiem, a moi przywódcy, niewiele byli ode mnie starsi. Ale te szczenięce marzenia odmieniały świat! Pojawiało się jakieś niejasne przeczucie, że rodzi się coś radykalnie nowego, coś, co nie będzie tym odwiecznym – „swój do swego po swoje”.

Świat też to zauważył. Uznał, że Polska po raz pierwszy bodaj w swych dziejach dokłada się intrygująco do cywilizacyjnego know-how. Polscy specjaliści od dialogu, który ratuje przed rzezią rozjeżdżali się po świecie od Cape Town do Santiago de Chile.

Sami oczywiście zmarnowaliśmy to i roztrwonili. Jak? Wystarczy przeczytać Klęskę Solidarności Davida Osta.

I mamy to, co mamy. Zamiast być tym „natchnieniem świata”, jesteśmy kopistami węgierskich wzorów.

Ale we mnie zostało to – przekonanie? podejrzenie? nadzieja? – że z ludźmi warto i trzeba gadać.

Więc gadałem, chociaż nie gadało się łatwo. Zwłaszcza z prawą stroną. Odmawiali spotkań, nie oddzwaniali, nie pozwalali – inaczej niż lewacy – nagrywać rozmów, kiedy już do nich dochodziło. Byli wciąż czujni, jakby w obawie przed zdradzieckim sztychem w wymijających odpowiedziach. Traktowałem to z dużą cierpliwością, wiedząc, że nie jest im łatwo: „Nacjonalizm jest głodem potęgi łagodzonym przez samooszukiwanie się” (George Orwell). W gruncie rzeczy przecież wiemy, że przepędzenie dzieci ze wschodniej granicy przez naszą piechotę w kevlarowych kamizelkach kuloodpornych Kircholmem raczej nie było i gdy nie jesteśmy na wiecowej trybunie, ale przy wspólnym stole popijamy soczek i pogryzamy ciasteczka, to się zwycięską bitwą o Kuźnicę nie chełpimy. Jest raczej – no tak, można było to rozwiązać jakoś mądrzej, lepiej, bardziej po ludzku…

Ok, wiem, że nie każdy mnie do tego wspólnego stołu dopuści, że większość z tych, którzy ignorowali moje nagrywane na poczcie głosowej prośby o spotkanie, najchętniej być może trzymałaby mnie od tego stołu przynajmniej na odległość kija baseballowego. Ok, czytałem Łaskawe Jonathana Littella i doskonale pamiętam, jak ten dziwny dyskomfort, odczuwany przez bohatera powieści, oficera SS w Babim Jarze pod Kijowem, który wynikał po prostu z przerażenia i sprzeciwu całego człowieczeństwa wobec przyrastającej lawinowo góry żydowskich trupów, był zagłuszany irytacją na złą organizację rzezi, że przecież można to było jakoś mądrzej, lepiej, bardziej po ludzku… Wiem, że stosunkowo łatwo uruchamiać takie mechanizmy obronne, tworzyć fałszywe racjonalizacje, „wziąć się w garść”, „być mężczyzną” i tłuc kobiety pałką teleskopową.

Krótko mówiąc: dialog nie jest panaceum na wszystko. Łatwo go nie podjąć, zamknąć się nań, uchylić przed nim. Ale czasami, niekiedy, może nawet bardzo rzadko, ma przecież miejsce i otwiera drogę do porozumienia, którego jedyną alternatywą jest mniej lub bardziej opresyjne podporządkowanie sobie inaczej myślących.

W czasach mojej odległej młodości dialog był na topie. Wychodziło mnóstwo książek z nim w tytule i jego sławiących. Vincenz, Buber, Konwicki, Levinas, Michnik, Bachtin, Tischner – wszyscy zachęcali do otwarcia się na Innego, widzieli w dialogu wartość samą w sobie, konieczną podstawę dla budowania wspólnego świata, w którym, jak śpiewał Stachura (jeszcze jeden z ówczesnych piewców dialogu), „dla wszystkich starczy miejsca, pod wielkim dachem nieba”.

Nikt dzisiaj po tych autorów nie sięga. Więcej, ich nauki są dziś, gdy zamknęliśmy się w swoich „bańkach informacyjnych”, „komnatach ech”, gdy toczymy swoje niemożliwe do wygrania wojny kulturowe, kompletnie niezrozumiałe. Jakby pisali w suahili.

Uświadomiłem to sobie z całą wyrazistością w trakcie sporu, jaki toczyłem z młodszym ode mnie o pokolenie twórcą teatru dokumentalnego. Skrytykował mocno moje rozmowy z „faszystami” jako jeszcze jedną legitymizację ruchu, który powinien zostać zakazany, a najlepiej anihilowany. A już zupełnie nie podobał mu się pomysł uczynienia z „faszystów” bohaterów spektaklu dokumentalnego, gdyż – argumentował – jest to gatunek teatru wychodzący od otwartego, empatycznego dialogu, zakłada możliwie pełne i uczciwe przedstawienie poglądów naszego rozmówcy, czyli – konkludował mój oponent – mówienie o nim dobrze.

Tu, przyznam, szczęka mi opadła. Wszystko na nic, pomyślałem. Cały ten kurs teatru dokumentalnego, który od jakiegoś czasu w Instytucie Grotowskiego prowadzę. Czegoś nie powiedziałem. Gdzieś byłem nieprecyzyjny. Coś pozwoliło wyciągnąć wniosek tak fałszywy.

Bo przecież wejście w dialog wcale nie oznacza akceptacji czy afirmacji poglądów naszego dialogowego partnera.

A co właściwie oznacza? Czym ostatecznie jest? Ten cały dialog.

O tem – potem. Czyli w następnym felietonie.

12-01-2022

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
jeden razy osiem jako liczbę:
komentarze (8)