AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Szczęśliwe dni: 13 grudnia

Fot. Karol Budrewicz  

Ale mi się data trafiła… Już by się wydawało, że pędzę życie w stanie, o którym poeta pisał: „Ciche szczęście w zakątku obok galopującej wieczności”. A tu nic z tego: powiada Cioran, że jeśli chce się być szczęśliwym, nie wolno gmerać w pamięci.

Około 13 grudnia jest pięknie: dookoła dzwonią dzwoneczki, przez miasto przemyka czerwononosy renifer Rudolf, a w blasku kolorowych lampek mały dobosz gra na bębenku swoje „pa ram pam pam pam…” Wtóruje mu Bing Crosby, śpiewając It’s Beginning To Look a Lot Like Christmas.

No właśnie, bo coś, co się kiedyś nazywało Boże Narodzenie, teraz nazywa się Christmas albo po prostu Season. I zamiast Świętego Mikołaja przybywa Santa Claus z naręczem butelek Coca-Coli i woła: „Ho, ho, ho!”.

Jako że jestem człowiekiem nie pierwszej młodości, pamiętam różne czasy i obyczaje. Na przykład w niektórych domach mojej rodzinnej Wielkopolski prezenty przynosił Gwiazdor. Do mnie akurat zawsze przychodził Święty Mikołaj, ale zasadniczo jego emploi nie odróżniało się od Gwiazdora: zanim wyjął podarki z worka, zadawał kłopotliwe pytania, przeważnie o to, czy się było grzecznym, i groził, że jeśli się nie było, to zamiast prezentów dostanie się rózgę. Wizja tej rózgi ciążyła jak zmora nad moim dzieciństwem, choć byłem niespotykanie spokojnym chłopcem, wręcz na granicy autyzmu.

Któregoś razu – mógł to być 1964 lub 1965 rok – zachowanie Świętego Mikołaja wzbudziło mój niepokój: owszem, przybył, ale okutany w wielki kożuch z kosmatym spodem wywróconym na wierzch, z głową ukrytą w futrzanej czapie, nogi miał owiązane jakimiś szmatami; idąc stawiał je niepewnie i chwiał się, sprawiając wrażenie, że za chwilę się przewróci. Zdobyłem się na akt odwagi i szepnąłem matce do ucha, że ten Mikołaj jest chyba pijany. I tak było w rzeczy samej: za Mikołaja przebrała się moja piastunka, Miętuska, która – może nienawykła do publicznych występów – skrzepiła się w kuchni paroma głębszymi i na skutek nie trzeba było długo czekać.

Były dzieci, do których nie przychodził ani Gwiazdor, ani Mikołaj, lecz Dziadek Mróz. Ta figura zjawiła się prosto z Sowietów i miała zastąpić tamtych dwóch, godząc dziecięce wyobrażenia z indoktrynacją ateistyczną. W Polsce słabo się przyjęła, chyba tylko w domach bardzo ortodoksyjnych komunistów widywano Dziadka Mroza, a i to nie w Wigilię, lecz około Nowego Roku. O ile pamiętam, o Dziadku Mrozie opowiadali mi rówieśnicy, którzy chodzili do przedszkola – zdaje się, że podejmowano tam próby pieriekowki dusz. W karnawale odbywały się kinderbale, podczas których Dziadek Mróz rozdawał prezenty. Nie miałem jednak możności doświadczyć przedszkolnego życia, bo od małego byłem odludkiem i wszelkie próby socjalizacji traktowałem jak gwałt na mojej osobie. Że ja szkoły jakieś pokończyłem, to cud…

W owe święta, nad którymi zawisła ponura data 13 grudnia, Mikołaja zastępował osobnik w mundurze Ludowego Wojska Polskiego. Zamiast białej brody miał czarne okulary. Nie przyniósł prezentów, ale do znudzenia powtarzał, żebyśmy byli grzeczni. I groził czymś nieporównanie poważniejszym niż rózga.

Zresztą byłem już wtedy dorosły i w Mikołaja od dawna nie wierzyłem. Kilka dni przed 13 grudnia zakończyliśmy strajk w Szkole Teatralnej. Trwał dobre trzy tygodnie, więc byliśmy zmęczeni. Rektor Łapicki dał nam chwilę na odsapnięcie i do zajęć mieliśmy powrócić w poniedziałek 14 grudnia. Ale tego dnia zajęcia były już zawieszone na mocy dekretu o stanie wojennym.

Zaczęły się nieplanowane ferie, ale chyba nikt się z tego faktu się nie cieszył. Wyłączone telefony uniemożliwiały kontakt, trzeba było brnąć przez miasto zasypane tęgim śniegiem i zamarłe od siarczystego mrozu, żeby się z kimś zobaczyć, pogadać. A jeśli się już do kogoś dotarło, to się zwykle zostawało na noc ze względu na godzinę milicyjną. A po nocach prowadziło się nocne Polaków rozmowy, choć nie tylko. Krzepły przyjaźnie, zadzierzgały się nowe; ileż romansów się rozwinęło, ile wódki wypiło, ile wypaliło papierosów…

Na ogół nie toleruję niezapowiedzianych wizyt, ale wtedy nie było innej możliwości – ludzie po prostu wpadali do siebie, często szukając pomocy. Zaraz po 13 grudnia zjawił się u mnie Piotr Cieplak – przemarznięty, wygłodzony. Podczas studiów mieszkał w Dziekance (akademik szkół artystycznych), ale ze względu na stan wojenny studenci musieli ją opuścić. Piotr z Opola, do rodzinnego domu w Opolu jechać nie ma jak, bo podróże zakazane, trzeba mieć specjalne pozwolenie etc.

Najpierw moja matka wzięła Piotra w obroty, odkarmiła i odchuchała, a gdy już odżył, mówię mu: „Zostań, zaraz godzina milicyjna, przenocujesz, a jutro się zobaczy, co dalej”. Ale jego gdzieś gnało, oczy mu się żarzyły, włosy, co je jeszcze miał, sterczały naelektryzowane, biłby się, walczył… Więc dziękuje za gościnę i powiada, że pójdzie. Matka w lament: „Panie Piotrusiu, gdzie pan się będzie błąkał, noc, mróz, groza, zamkną pana…”. Ale on twardo: nie i nie, pójdę. I wyszedł. Na ludzi.

Piotr od razu wdał się w konspirację, ja nie bardzo. Siedziałem w domu i czytałem książki. W pierwszych tygodniach stanu wojennego przeczytałem Próby, jedną z moich „książek zbójeckich”. Widywałem się też z profesorem Raszewskim, u którego pisałem pracę magisterską. To jednoosobowe seminarium odbywało się w ówczesnej redakcji „Pamiętnika Teatralnego”. Profesora, zwykle powściągliwego i opanowanego, ponosiły emocje. Pozwalał sobie nawet na zapalenie jednego, dwóch papierosów, którymi go częstowałem, nie dowierzając, że to się dzieje naprawdę. Profesor, zaciągając się łapczywie dymem, snuł apokaliptyczne prognozy na przyszłość, ale też radził, jak żyć i zachowywać się w „tych ciężkich czasach” – jego ulubione wtedy słowa…

Któregoś razu zapytał: „Co pan czyta w tych ciężkich czasach?”. Odparłem, że Montaigne’a. Bon – pokiwał głową. Używał tego francuskiego słówka często, ilekroć chciał wyrazić swoją aprobatę bez zbędnego rozgadywania się. Zamyślił się na chwilę i nagle oczy mu się zapaliły: „A ja czytam – pan nie zgadnie – Kubusia Puchatka… Ale, proszę pana, po łacinie! Dostałem przekład od Jerzyka Axera!”.

Miałem przed sobą człowieka, który bezinteresownie dzieli się przyjemnością i radością, jakich zaznał podczas lektury. Entuzjazm Profesora był tak zaraźliwy, że postanowiłem odświeżyć moje wątłe podstawy łaciny i przez kilka dnia ćwiczyłem w domu nieśmiertelne frazy Cezara o Galii, która jest omnis divisa in partes tres. Ale nie na długo starczyło mi pary. Zresztą sprawy potoczyły się swoją koleją i w styczniu 1982 roku chodziliśmy już do otwartych na nowo teatrów. Co do innych przejawów życia, to sprawdzały się słowa Pana Cogito: poza tym jak zwykle/ handel i kopulacja.

Stanisław Tym napisał w latach sześćdziesiątych skecz pt. Na wyrębie. W niezapomnianym kabarecie Dudek wykonywali go Jan Kobuszewski i Bronisław Pawlik. Jeśli kto ciekaw, to nagranie jest dostępne na płytach z najlepszymi numerami Dudka. Tutaj przytaczam tylko mój ulubiony fragment rozmowy dwóch facetów, którzy spotkali się w lesie:
- Nie może być, wojna była… I co?
- I nic. Skończyła się.
- Jak to wojna.

A jednak… Dzisiaj jest 13 grudnia 2015 roku. Zapisuję te żartobliwe jak zwykle wspominki, ale widzę, że ironia felietonu miesza się z ironią życia. Wczoraj w Alei Szucha śpiewałem z innymi Mury Kaczmarskiego. Nie robiłem tego od lat osiemdziesiątych i, prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że na starość znowu przyjdzie mi to robić. Widocznie historia, ta wielka ironistka, nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa…

14-12-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-12-18   13:01:01
    Cytuj

    bo ich posady i wpływy są zagrożone, a pieśń konfederatów zapomniana. A Jacek śpiewał: "nie ogryźli kości nie dopili wina..." Nazwę to lewicową d e g e n r a c j ą umysłu.

  • Użytkownik niezalogowany Jerzy Binkowski
    Jerzy Binkowski 2015-12-17   16:19:58
    Cytuj

    Czytam dostrzegając lekko przymrużone oko, aż tu pointa! W głowie się nie mieści, ze taki człowiek nie zauważa absurdu wyśpiewywania murów dzisiaj - 13.12.15. To jest dopiero paradoks hstorii oraz indywidualnych historii umysłowości konkretnego człowieka. Szkoda.

  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2015-12-15   14:32:59
    Cytuj

    skoro już wspominać to we współczesnym kontekście: "Dlatego - wierny zmarłym szanujący popiół - rozumiem / gniew księżniczki greckiej jej zaciekły opór / miała rację - brat załużył na godny pochówek" WSTYD tego samego poety...I refleksja: zjazd (upadek) rzeczą ludzką, warto nie na pysk