AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Szczęśliwe dni: 13 lutego

Fot. Karol Budrewicz  

„Pierwsze przedstawienie w życiu jest najlepsze w życiu” – pisał Bogdan Wojdowski. Kto dziś pamięta, kto wie, że ten wybitny prozaik zajmował się teatrem, zanim jeszcze w 1971 roku opublikował powieść Chleb rzucony umarłym? To bezsporne arcydzieło, wstrząsający, na poły autobiograficzny obraz Zagłady w warszawskim getcie, ma już utrwalone miejsce w historii literatury. Natomiast teksty teatralne Wojdowskiego, zebrane w dwóch tomikach: Próba bez kostiumu i Mit Szigalewa, nigdy nie cieszyły się znaczniejszym rozgłosem. A szkoda.

Sam bym może ich nie odkrył, gdyby nie podpowiedź Jerzego Koeniga. Wspomniał o Wojdowskim na zajęciach, więc blisko czterdzieści lat temu. Nazwisko pisarza, owszem, znałem; że w pierwszych latach sześćdziesiątych, w tygodniku „Współczesność”, prowadził stałą rubrykę Na proscenium, nie miałem pojęcia. Koenig, rzecz jasna, miał, bo sam współpracował wtedy ze „Współczesnością”. Wojdowskiego traktował z atencją, jaką jeden krytyk drugiego krytyka na ogół nie darzy.

Ale Wojdowski w gruncie rzeczy nie był krytykiem, przynajmniej w tym sensie, że nie pisał recenzji zawodowo. Jego domeną była literatura – w 1962 roku debiutował głośnym tomem opowiadań Wakacje Hioba. Do teatru chodził, bo lubił, i patrzył nań z perspektywy pisarza. Był w tym podobny do Adolfa Rudnickiego jako autora Niebieskich kartek; łączyło ich także doświadczenie losu polskich Żydów, co pierwszy wyraził w Chlebie rzuconym umarłym, a drugi w opowiadaniach z cyklu Epoka pieców. Stylem i rodzajem wrażliwości różnili się zasadniczo, choć w teatrze obaj najwyżej sobie cenili aktora. Reżyseritis acuta (czyli, wedle Irzykowskiego, coś w rodzaju ostrego przerostu reżyserii) Wojdowski miał w pogardzie i z metodycznością diagnosty, niewolną od sarkazmu, opisywał objawy patologii; Rudnicki jej nawet nie zauważał.

Rudnicki dożył swych lat i po okresie sławy i popularności odszedł osamotniony w 1990 roku. Żegnaliśmy go na Powązkach może w trzydzieści osób. Wojdowski w 1994 popełnił samobójstwo, jak paru innych pisarzy, świadków Zagłady: Jean Amery, Primo Levi, Paul Celan. Trauma pokonała ich po wielu latach.

Wracam do teatropisania Wojdowskiego z powodów, że tak powiem, dydaktycznych – chciałbym zarazić nim studentów, jak sam zostałem kiedyś zarażony. Czytam go z nieodmiennym podziwem: dla przenikliwości, mądrości, niezależności sądu. Z górą pół wieku temu widział syndromy choroby, która na naszych oczach stoczyła teatr doszczętnie (pisał na przykład: „nowatorstwo nie opiera się na konceptach, a osiągane bywa prostotą, surowością środków”; nie przypadkiem też w jego tekstach raz po raz pojawiają się takie słowa, jak: rygor, forma, konwencja).

Pewnie w oczach postępowych teatrologów Wojdowski byłby, gdyby go czytali, okazem staroświecczyzny, ale ja mam słabość do staroświeckich autorów, a do postępowców – nie bardzo. Zaś o uczonych teatrologach, którzy, wzorem Tarełkina, idą przed postępem, a postęp wlecze się z tyłu za nimi, wolę się nie wypowiadać, bo to – jak mawiał Gałczyński – za duży wiatr na moją wełnę.

Czytam więc na nowo Wojdowskiego i trafiam na to zdanie: „Pierwsze przedstawienie w życiu jest najlepsze w życiu”. Wraz z tym zdaniem sięgam pamięcią w głąb własnego doświadczenia: kiedy to było i co z tego wynikło? Widzę moje rodzinne miasteczko z epoki, gdy pierwszy człowiek już poleciał w kosmos, ale jeszcze nie wylądował na Księżycu. Jestem za mały, żeby chodzić do szkoły i żyję w bardzo ograniczonym światku. W jego centrum – Dom Strażaka, a w tym Domu, wyposażonym w całkiem przyzwoitą scenę, działa teatr amatorski.

Mama zabiera mnie na próby. Przesiaduję na widowni albo pałętam się po kulisach, gdzie walają się jakieś szpeje i klamoty, które za chwilę staną się dekoracją. Obserwuję aktorów, których znam na co dzień, ale teraz widzę ich w kostiumach pożyczonych z teatru w Kaliszu – panie przebrane za panów i odwrotnie. Nie jest to żaden eksces, lecz Gwałtu co się dzieje Fredry – brawurowa komedyjka, którą dziś można by pewnie potraktować genderowo i feministycznie, i aż dziw, że nikt tego nie zrobił.

Bardzo mi się na próbach podoba; najbardziej, że kompania pracuje z autentyczną pasją, a zarazem nie stroni od żartów, czasem nawet – wygłupów. Zaśmiewam się do łez. Fascynacja płynną granicą między zabawą i powagą – na scenie, w życiu – pozostanie mi na zawsze.

Teraz, kiedy sam pracuję w teatrze, wciąż zaglądam za kulisy. Czasem stoję w nich przez całe przedstawienie i próbuję uchwycić ten niepojęty moment, kiedy aktorki i aktorzy już prawie wchodzą na scenę, jeszcze sobie żartując, i nagle stają się kimś innym. Holoubek potrafił, grając, opowiadać dowcipy w taki sposób, że publiczność tego nie zauważała, jedynie koledzy na scenie się gotowali.

Myślę, że na długo przed tym, nim zacząłem studiować wiedzę o teatrze, w Domu Strażaka złapałem bakcyla, który uodpornił mnie na teatr nazbyt nieziemski i natchniony. Taki na przykład, jaki w swoich mętnych i bombastycznych wywodach głosił Osterwa. Pamiętacie jego przesławne zdanie, że Bóg stworzył teatr dla tych, którym nie wystarcza kościół? Na taką wizję teatru jestem ślepy i głuchy. Egzaltacje, emfazy, mistycyzmy, święte Artaudy i akty całkowite, źródła i góry płomieni; teatr – świątynia, teatr – dżuma, teatr – opętanie to nie dla mnie. Jeśli już ma być przekroczenie, to wolę takie, jakiego dokonał Władysław Grabowski, gdy w Wieczorze Trzech Króli poprzedzał swoje kwestie słynnym „Tiepier` ja”. Fakt, że był „pjany krzynkie”, ale lepsze to niż Słowackiego „bośmy się duchem bożym tak popili”…

Lubię w teatrze klimat wędrownej trupy i niepowagi, iluzję, grę, błazeństwo. Lubię zapach szminki, sztuczne wąsy i peruki, kostiumy, które zmieniają aktora nie do poznania. Lubię wreszcie gong, dający sygnał do rozpoczęcia przedstawienia, najpierw wyższym tonem, a zaraz potem niższym, głębokim – bim, bom. I szum idącej w górę kurtyny, wzniecającej drobinki kurzu, które wirują w świetle reflektorów…

To znaczy lubiłbym te wszystkie atrybuty teatru, gdyby jeszcze istniały.

13-02-2017

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (3)
  • Użytkownik niezalogowany jkz
    jkz 2017-02-26   16:48:56
    Cytuj

    a jak potem podskakuje w kodzie? zuch, ale trochę spóźniony

  • Użytkownik niezalogowany I.
    I. 2017-02-16   14:29:35
    Cytuj

    Cudnie się Pana czyta!

  • Użytkownik niezalogowany Maria Dworakowska
    Maria Dworakowska 2017-02-13   15:53:53
    Cytuj

    Dziękuję!