Szczęśliwe dni: 22 maja
Droga Pani Redaktor, piszę z podróży, więc felieton może nadejść z opóźnieniem. Moja podróż nie jest jakąś wielką wyprawą w stylu grand tour; przeciwnie – wyjechałem dziś, to jest w niedzielę o poranku i spodziewam się wrócić wieczorem. Ale dla takiego domatora, jak ja, nawet przeprawienie się przez Wisłę z Grochowa do lewobrzeżnej Warszawy stanowi podniecającą eksperiencję. A co dopiero wycieczka do Oblęgorka!
Bo tam właśnie, do dworku Henryka Sienkiewicza się udaję. Ale musi Pani wiedzieć, co mnie do tego skłoniło. Otóż któregoś dnia zadzwoniła profesor Anna Kuligowska-Korzeniewska, zapewne Pani znana, i złożyła mi tak zwaną propozycję nie do odrzucenia. Oznajmiła, że wraz z dużą grupą studentów Wydziału Wiedzy o Teatrze zamierza zwiedzić Oblęgorek, albowiem mamy Rok Sienkiewiczowski i studenci powinni poznać miejsce, w którym mieszkał i tworzył autor Trylogii. Dworek został, jak Pani wiadomo, zakupiony ze składek zebranych przez wdzięcznych czytelników po przyznaniu Sienkiewiczowi nagrody Nobla. Nigdy tam nie byłem, więc chętnie skorzystałem z zaproszenia, namówiwszy do wspólnej eskapady także kolegę Mościckiego.
Zwierzę się Pani, że od najmłodszych lat jestem wielkim miłośnikiem Sienkiewicza i czynię to wyznanie najzupełniej serio (to jedno z nielicznych zdań w tym liście pozbawionych cienia ironii). Trylogię czytałem kilkakrotnie, a W pustyni i w puszczy nie wiem ile razy. I nie dbam o to, co w swoich furiackich atakach na Sienkiewicza pisał Brzozowski; lekce sobie ważę współczesny dyskurs postkolonialny, którego heroldzi chcieliby zabronić lektury W pustyni i w puszczy; nie zwracam uwagi na fakt, że Sienkiewiczem od stu lat żywi się endekoidalna prawica, którą się skądinąd brzydzę. Gotów jestem nawet wybaczyć mistrzowi sposób, w jaki przedstawił w Potopie protestantów, choć mój pradziadek był kalwinem i jestem dziedzicznie obciążony pewną niechęcią do katolicyzmu.
Więcej Pani powiem – nie porusza mnie antysienkiewiczowski paszkwil mojego ukochanego Gombrowicza. Zgadzam się z nim, że Sienkiewicz był pierwszorzędnym pisarzem drugorzędnym, ale to mi zupełnie nie przeszkadza. Nie słyszałem nawiasem mówiąc, żeby na przykład Francuzi pastwili się nad twórczością Dumasa tylko dlatego, że pisał powieści popularne. Zresztą obu autorów pochłaniałem z wypiekami na twarzy.
Trylogię z ilustracjami Jana Marcina Szancera zaczytałem do szczętu. Była prezentem od wujostwa, którzy, będąc ludźmi starej daty, mieli zwyczaj czytać ją każdej zimy od początku do końca na głos. Dziś posiadam, rzecz jasna, inny egzemplarz i czasem do niego powracam, atoli częściej słucham Trylogii z audiobooka, który nagrał prześwietnie Mieczysław Voit. Pani może go znać jedynie z ról filmowych, jako księdza Suryna w Matce Joannie od Aniołów czy pastora z Samotności we dwoje. Ja widywałem Voita jeszcze na scenie, choćby w Operetce Prusa czy Kubusiu Fataliście Zatorskiego. Poznałem go bliżej, gdy w 1989 roku towarzyszyłem zespołowi Teatru Polskiego pod dowództwem Dejmka w tournée po Związku Radzieckim. Voit grał wtedy w Vatzlavie Mrożka.
Miał szyk, wdzięk i klasę angielskiego lorda. Do dziś widzę go, jak na Placu Czerwonym, ubrany w klasyczny prochowiec Burberry i lekko zawiany, macha parasolem, usiłując zatrzymać mknące na Kreml i z powrotem czajki. Pani może tego nie pamiętać, ale były to ogromne czarne limuzyny, które woziły sowieckich dygnitarzy. Voit musiał jednak zrobić wrażenie – może zgoła nietubylczą aparycją – bo któraś z limuzyn zabrała go do hotelu. Wcześniej, gdyśmy szli zwiedzać kremlowskie skarbce, Voit, wsparty na mnie i na parasolu, wskazał jednego z aktorów i wykonując szeroki gest oznajmił: „Niechże pan patrzy, nie dość że pedał, to jeszcze z krzywymi nogami!”.
Stare dzieje, Droga Pani, wracajmy do współczesności.
Wyjazd spod Akademii Teatralnej naznaczony był na ósmą rano. Pani zapewne zna piosenkę Jonasza Kofty: „Jak dobrze wstać skoro świt, jutrzenki blask duszkiem pić”. Ja tak sobie myślę, że Kofta, zważywszy jego tryb życia, powinien był napisać: „Jak dobrze położyć się skoro świt”. Już nie mówiąc o tym, że raczej nie jutrzenkę zwykł pijać duszkiem.
Tak czy inaczej, wstałem radosny o poranku, ciesząc się, że wbrew przyzwyczajeniu nie muszę włączyć TVN 24, żeby zobaczyć, co nowego ma do powiedzenia nasz, rzec by można, Mały Rycerz, skoro już obracamy się w kręgu Sienkiewicza. Skądinąd lubię obserwować na ekranie telewizora, często bez dźwięku, jak rzeczony osobnik macha krótkimi rączkami, przypominając marionetkę. Że on sam trzyma wszystkie sznurki, to wiemy aż za dobrze. Ale kto nim animuje, to prawdziwa zagadka.
Na Miodowej stawiłem się o czasie dzięki uprzejmości kolegi Mościckiego, który zapewnił podwodę. Zastaliśmy sytuację cokolwiek osobliwą. Na luksusowy autokar z trzydziestoma miejscami czekała profesor Kuligowska w towarzystwie doktora Patryka Kenckiego i Ewy/Kasi z dziekanatu, również namówionej przeze mnie, jako że się przyjaźnimy od blisko czterdziestu lat; poza tym liczyłem – jak się okazało słusznie – że Ewa przyniesie coś pysznego do jedzenia. Do pięciorga starszyzny dołączyły studentki – dwie sztuki, w sensie dosłownym i przenośnym: Kamila i Kinga (oraz jedna absolwentka). Że nie było żadnego studenta, niech Pani nie dziwi; studenci to na naszym wydziale wielka osobliwość. Ale studentek ci u nas, jak mieczów w Krzyżakach – dostatek. Miały widać ciekawsze rzeczy do roboty albo były zmęczone po gorączce sobotniej nocy.
W ten oto sposób wyjazd studyjny zamienił się w kameralną imprezę towarzyską, zresztą nadzwyczaj czarującą. Po autobusie mogliśmy się w zasadzie gonić, ale zachowywaliśmy pozory powagi. Co prawda ja nuciłem piosenkę „Najpierw wódeczka, potem usteczka, a potem małe titu-titu-da”, ale to tylko dlatego, że poprzedniego dnia słuchałem płyty Warszawskiego Combo Tanecznego. No i Ewa z Tomkiem oglądali ukradkiem fallusy, ale nie swoje, co byłoby tylko połowicznie możliwe. Panią to gorszy? Spieszę z wyjaśnieniem: Ewa była w Butanie i obfotografowała monstrualne kamienne pyty, występujące tam, chyba z powodów religijnych, w niepojętej obfitości (co mi przypomniało dialog Łatki z Filipem w Dożywociu: „Ale kutas!... Ale kutas… Ale kutas, kutas, bratku...”. – „Cóż u diabła z tym kutasem!...” – Fredro, ma się rozumieć, używał tego staropolskiego słowa w zupełnie innym znaczeniu).
Generalnie jednak profesor Kuligowska jako była harcerka narzuciła pewien dryl. Przed laty pełniła w harcerstwie jakieś wysokie funkcje. Zdaje się, że doszła do stopnia harcmistrzyni, jeśli to właściwe słowo. Waham się, bo niedawno, wybrawszy się do empiku po płyty, trafiłem na spotkanie wokół pewnej książki i usłyszałem, jak prowadząca przedstawia swoje „gościnie”. I co Pani na to powie?
Sam nie wiem, jak utworzyć rodzaj żeński od gościa. Mówi się niekiedy „gościówa”, ale to raczej wyrażenie slangowe, jak „gostek”. Gościna znaczy coś innego. Gościnia to dla mnie nowość.
Piszę tedy, Droga Redaktorko (!) w autokarze marki mercedes, zmarznięty na kość od air conditio, i wcinam rożki z różanym nadzieniem upieczone przez Ewę. Pobyt w Oblęgorku nadzwyczaj mnie ubogacił, zresztą nie tylko w kwestii Sienkiewicza, bo profesor Kuligowska opowiadała, jak Aleksander Zelwerowicz – niewątpliwy piroman – podpalał teatry i kobiety, w tej liczbie żony.
Sienkiewicz też był namiętny, ale raczej bez perwersji. Chyba że za perwersję uznać romans z Modrzejewską. Miał trzy żony, a każdej było Maria. Oprócz tego dwie jego kochanki nosiły to zacne imię – widać taka predylekcja (bohaterce Rodziny Połanieckich dał na imię Marynia!). Modrzejewska czyni wyjątek – Helena. Jedna z żon uciekła od niego dwa tygodnie po ślubie – niestety, nasz przewodnik nie zdradził dlaczego.
Lubię zwiedzać domy pisarzy urządzane tak, jak się prezentowały za ich życia. Wysiedziane krzesła, fotele i kanapy, wyleżane łóżka, na których spali i figlowali… Ponieważ do pewnego stopnia ciekawi mnie życie moczowo-płciowe wielkich ludzi, w Oblęgorku zajrzałem pod łóżko Sieniewicza, w nadziei, że znajdę nocnik. Ale tego tak przydatnego sprzętu nie było.
Posiliwszy się niepomału pod Kielcami, mijamy właśnie Radom. Piękna ta nasza ojczyzna… Poprosiłem kierowcę, żeby zatrzymał się, gdy zobaczy po drodze skrzynkę pocztową. Pierwsza nadarzyła się w okolicach Nadarzyna, stąd wysyłam Pani moje pośpieszne pismo. Nie mam talentu Mistrza Ildefonsa, więc nie jest to List z fiołkiem; jeśli już, to z fiołem. Niemniej ręce Drogiej Pani całuję i polecam się z całą zmysłowością.
JM
25-05-2016
Nie wiem dlaczego zostałam przerobiona na "Mari". Zwłaszcza, że jeśli się odzywam w podobnych mejscach, to zawsze pod własnym imieniem i nazwiskiem. Dlatego powtarzam dzisiaj: opowieść "22 maja" jest znakomita. Pozdrawiam.
No, przecież. Dziękuję Mari. Czuj, czuj, czuwaj! JM
Pyszne!, ale Mieczysław Voit grał Księcia Himalaj w Operetce Dejmka.
Napiszę krótko, bo długo nie śmiem: <3