Szczęśliwe dni: 24 stycznia
No i umarł nam Kaczyński – Bogusław. Media potraktowały ten fakt zdawkowo, choć zmarły był powszechnie znaną i cenioną osobistością polskiej kultury. Przed laty jedną ze swoich książek zatytułował cytatem z Barona cygańskiego: „Wielka sława to żart”. Bez wątpienia żart – i zawsze z tą samą puentą.
Krótko przed Kaczyńskim odszedł David Bowie. Wykrusza się ferajna… Obaj zajmowali się muzyką, każdy na swój sposób – nie wiem, czy znaleźliby wspólny język. Raczej krążyli po różnych orbitach, ale kto wie? Nawet Krzysztof Penderecki występował z Jonnym Greenwoodem, gitarzystą grupy Radiohead, więc…
Ja w każdym razie skojarzę w tym felietonie Kaczyńskiego z Bowie’m – ostatecznie mamy postmodernizm czy nie mamy?
Powyciągałem dawno niesłuchane płyty Bowie’ego i wkładam jedną po drugiej do gramofonu. Najbardziej lubię te z wczesnego okresu: Hunky Dory, Space Oddity, The man who sold the world, Ziggy Stardust. Pamiętam, jak nadawane były w audycjach Programu III Polskiego Radia – w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. O wykonawcy opowiadano rzeczy, które wydawały się szokujące – że występuje w makijażu, przebiera się za kobietę i w ogóle jest, jak wtedy mawiała młodzież szkolna, „homo nie wiadomo”.
Raz wpadło mi w ręce zdjęcie, zamieszczone bodaj w miesięczniku „Jazz”, które przedstawiało Bowie’ego w towarzystwie Briana Eno z Roxy Music – dwóch kompletnych cudaków o istotnie wymieszanych cechach płci, co chyba uznałem za ekstrawagancję. Słowa „androgyne” mogłem wtedy nie znać, a o queer i gender jeszcze nikt nie słyszał.
Ciekawie się to przedstawiało w oczach nastolatka żyjącego w kraju, w którym szczytem nonkonformizmu byli nieliczni hippisi rodzimego chowu (notabene jeden z nich jest obecnie ważną szyszką u Kaczyńskiego Jarosława, więc na starość stał się hipPISem…).
Uczyłem się w szkole, w której dyrektor raz w miesiącu osobiście obchodził wszystkie klasy, sprawdzając, czy chłopcy są odpowiednio krótko ostrzyżeni, a słowo „bitels” było w jego ustach nie tylko obelgą, lecz i groźbą. No więc sami rozumiecie, że taki Bowie stanowczo zanadto wyprzedzał nasz wschodnioeuropejski zegar i nikomu nie przychodziło do głowy, żeby naśladować jego styl. Mnie w każdym razie wystarczało, że noszę koszulkę z wizerunkiem Jimiego Hendrixa, a na tenisówkach mam narysowaną długopisem pacyfkę. Hendrix stał na samym szczycie w hierarchii moich idoli i nawet napisałem o nim wypracowanie szkolne na temat: „Człowiek, którego chciałbym naśladować”.
Co ciekawe, w tym samym mniej więcej czasie, czyli w pierwszych latach dekady gierkowskiej, zobaczyłem Bogusława Kaczyńskiego. Miał w telewizji audycję pt. Operowe qui pro quo i wszystkie babcie-ciocie-mamy po prostu go uwielbiały. Ja natomiast, z wysokości moich Hendrixów, Zeppelinów i Deep Purple’i – Kaczyńskim gardziłem. Był dla mnie uosobieniem wszystkiego, co dziś zawiera się w słowie „obciach”. Jakiego myśmy używali słowa, nie mogę sobie przypomnieć, może ktoś z czytelników pamięta?
Obciachowa była dla mnie opera, obciachowy był sposób, w jaki Kaczyński o niej opowiadał, wreszcie on sam prezentował się jak na mój gust obciachowo. Przeszkadzało mi, że był nienagannie ubrany – wieczorowy garnitur, śnieżnobiała koszula, muszka, czasem nawet kwiat w klapie marynarki; na szczególne okazje – smoking.
Nawiasem mówiąc, dzisiaj uważam, że facetowi jest w smokingu do twarzy – Bowie też miał fazę smokingową. Ja sam po raz pierwszy ubrałem się w smoking na sylwestra 1999/2000, którego spędzałem w Teatrze Ósmego Dnia. Trochę się odróżniałem od reszty uczestników, podobnie jak moja Osoba Towarzysząca, która opięta srebrzystą, połyskującą lamą wyglądała jak świeżo złowiona sardynka.
No więc wymuskana powierzchowność Kaczyńskiego mnie drażniła, a jeszcze gorzej znosiłem afektację, z jaką opowiadał o operze (złośliwie opisał go Grzegorz Musiał w głośnej niegdyś powieści Czeska biżuteria). Jego elokwencja i podekscytowanie były proporcjonalne do erudycji i pasji – to znaczy zapierały dech w piersiach. Jest pytanie, czy o operze, operowych diwach i operowych przeżyciach da się opowiadać innym stylem – to znaczy bez nieustannego uniesienia i maniery? Może egzaltacja leży w naturze tej sztuki? (Co pani o tym myśli, pani Kamilo?)
Nie wiem. Rzadko bywam w teatrach muzycznych, natomiast lubię słuchać oper z płyt – zwłaszcza dawniejszych: Glucka, Haendla, i nowszych, np. Brittena – ale traktuję je jako formę muzyczną, a nie theatrum rządzące się swoimi kapryśnymi prawami, zarówno na scenie, jak i na widowni. Pomijam już taki drobiazg, jak to, że widowiska operowe stały się domeną reżyserów, z reguły niegramotnych, gdy idzie o nuty, natomiast szalenie pomysłowych w dziedzinie inscenizacji.
Tymczasem Kaczyński kochał operę klasyczną i jej czarodziejską nierzeczywistość, i tą miłością zarażał swoich widzów i słuchaczy. No, mnie operomanią akurat nie zaraził, ale nie w tym rzecz – najpierw byłem smarkaczem, a potem to już jakoś własnym przemysłem dotarłem do opery. Ale przecież Kaczyńskiego słuchały miliony i wielbiły miliony – najlepszy dowód, że powszechnie mówiono o nim „Boguś”, jak o kimś bliskim. Ze swej popularności robił zresztą zbożny użytek: potrafił zagadać i zawstydzić rozmaitych ciemniaków dzierżących władzę, przekonując ich, że powinni troszczyć się o kulturę.
Już nie mówię o tym, że jako magister elegancji wytwarzał pozytywny snobizm, co może najbardziej widoczne było podczas jego autorskiego festiwalu w Krynicy, gdzie od widzów galowych wieczorów żądał stosownego ubioru. Obecnie na każdą galę można przybyć w trampkach i podkoszulku, epoka Kaczyńskiego odeszła w przeszłość, zanim jeszcze on sam odszedł.
Myśląc o Kaczyńskim dzisiaj – z dużo większą sympatią i uznaniem niż za młodu – uświadomiłem sobie, że takich telewizyjnych gaduł, które zniewalały do słuchania, było kiedyś więcej. Proszę sobie przypomnieć Jerzego Waldorffa – takie okazy trafiają się raz na pół wieku. Człowiek przedwojenny, ziemianin i zdaje się baron, za pan brat z wielkimi polskiej kultury, ekscentryk z rozmysłem przeciwstawiający się współczesnym obyczajom. Mówił o muzyce i muzykach ze znawstwem, wielkopańską swadą i niepodrabialną manierą, nie szczędząc morderczych złośliwości nawet możnym tego świata („ciach go smykiem!”). Fenomen.
Jan Weber – głównie w radiu, ale i w telewizji trochę, prowadził audycje poświęcone muzyce poważnej. Przeciwieństwo Kaczyńskiego i Waldorffa: powściągliwy, rzeczowy, intelektualny. Jako słuchacz dawnego Programu Trzeciego czekałem na jego legendarne Reminiscencje muzyczne czy niezapomniany dla mnie cykl pt. Wielki pianista Władimir Horowitz. Dzięki Weberowi nauczyłem się słuchać czegoś innego niż rock i pop, tak jak dzięki smakowitym pogadankom Jana Ptaszyna Wróblewskiego w audycji Trzy kwadranse jazzu poznałem muzykę synkopowaną.
Z naszej teatralnej dziedziny wspomnijmy Stefana Treugutta, niezrównanego autora wstępów przed poniedziałkowymi premierami Teatru Telewizji. Był to po prostu bajarz – w jak najbardziej pozytywnym sensie tego słowa. Jak wielu mieszkańców polskiej prowincji, zawdzięczam mu podstawy wiedzy o teatrze.
Wiktor Zin, profesor architektury, zaciągając z lwowska, opowiadał o zabytkach i rysował je jednocześnie węglem na kartonie. Z paru kresek wyłaniał się dawny świat, kultura, obyczaje… Program nazywał się Piórkiem i węglem. Podobnego typu czarodziejem był Szymon Kobyliński – urodzony gawędziarz i wyborny rysownik.
A wymienię jeszcze Michała Sumińskiego, który życie zwierząt przedstawiał tak, że aż chciało się wstać sprzed telewizora i pobiec do najbliższego lasu karmić sarny i podpatrywać niedźwiedzie. I wspomnę też Stanisława Janickiego, który prowadził program W starym kinie – jeśli znam i do dziś kocham przedwojennych aktorów, to dzięki Janickiemu.
Występują dziś w telewizji czy w radiu ludzie, którzy potrafią nas zająć swoją opowieścią? No, owszem, profesorowie Miodek i Bralczyk, którzy byliby w stanie przykuć uwagę nawet troglodyty… Bożena Fabiani, która właściwie dokonuje cudu: w radiowej Dwójce opowiada o dawnym malarstwie tak, że obrazy widzi się słuchem. Ale to chyba już ostatni Mohikanie. Kultura oparta na słowie mówionym umiera, by się tak wyrazić, na naszych oczach. Zanikają też wielkie osobowości, które były zjawiskiem zasadniczo różniącym się od dzisiejszych celebrytów.
Także takie indywidua jak Bowie są na wymarciu – choć akurat w jego przypadku określenie „osobowość” brzmi przewrotnie: był żonglerem ról i wciąż się kreował na kogoś innego, czyniąc z transformacji sposób bycia. Ciekawy to paradoks: wierność sobie w zmienności. Co pozostaje na końcu?…
25-01-2016
Pięknie napisane. Ileż wspomnień...
Myślę, że teraz mówi się o operze tylko z egzaltacją, ale jeśli znajdzie się ktoś kto zrobi to inaczej to rozbije bank. :)
Na końcu pozostaje pustka. A powinna klamra spinająca Davida Bowiego i Bogusława Kaczyńskiego...