Szczęśliwe dni: 28 czerwca
Dni coraz krótsze, wakacje tylko patrzeć, jak się skończą, niedługo Boże Narodzenie. Ot, kolej rzeczy.
Postanowiłem nie czekać na św. Mikołaja i zrobiłem sobie w czerwcu prezent gwiazdkowy – kupiłem siedmiopłytowy box z najważniejszymi nagraniami Dinu Lipattiego. Lipatti należy do moich ukochanych pianistów – Chopina grał tak, jakby muzykę dobywały przysiadające na klawiszach motyle. Więcej niż wirtuoz – geniusz. Tym bardziej przejmujący jest jego los. Miał 33 lata, gdy umarł – w 1950 roku. Karierę rozpoczął jako szesnastolatek, zajął drugie miejsce na międzynarodowym konkursie w Wiedniu. Wielki Alfred Cortot, oburzony decyzją jurorów – że drugie, a nie pierwsze – demonstracyjnie opuścił obrady.
Lipatti koncertował i studiował – u samego Cortota, u Schnabla. W czasie wojny znalazł się w trudnej sytuacji: jako Rumun mógł występować w krajach sprzymierzonych, jak jego ojczyzna, z III Rzeszą. W 1943 roku osiadł w neutralnej Szwajcarii, gdzie został profesorem konserwatorium genewskiego. Wkrótce podpisał kontrakt na nagrania płytowe, które zostały zrealizowane w 1947 roku, między innymi koncert Griega pod Karajanem.
W tym czasie wykryto u Lipattiego chłoniaka Hodgkina – nowotwór białych ciałek krwi. Choroba postępowała w zastraszającym tempie, ale pianista nie dawał za wygraną i wciąż występował, podtrzymując siły kortyzonem. We wrześniu 1950 roku bardzo już słaby, z wysoką gorączką dał ostatni koncert w Besançon. W repertuarze wieczoru była partita Bacha, sonata Mozarta, impromptus Schuberta i walce Chopina. Występ wymagał nadludzkiego wysiłku. W obawie o stan pianisty radio przerwało transmisję, on jednak grał prawie do końca. Prawie, bo przed finalnym, czternastym walcem poczuł się zbyt wyczerpany. Zszedł z estrady, ale wrócił i zamiast walca wykonał chorał Bacha Jesu bleibet meine Freude – utwór, od którego zaczynał karierę. Koncert został wydany na płycie. Słuchając, trudno doprawdy uwierzyć, że gra człowiek, któremu śmierć zagląda już w oczy.
Dwa i pół miesiąca później Lipatti zmarł.
Stare teksty literackie mówią nam, że miłość jest silniejsza od śmierci. Ale i sztuka potrafi zwyciężyć śmierć, przynajmniej na chwilę. To niepojęta tajemnica. Pamiętam, jak Włodzimierz Wysocki grał w Warszawie Hamleta w legendarnym przedstawieniu Jurija Lubimowa z Taganki. Był czerwiec 1980 roku. To, co oglądaliśmy, było w gruncie rzeczy zmaganiem się aktora z agonią. W lipcu już nie żył, choć dziesięć dni przed śmiercią wystąpił jeszcze publicznie pod Moskwą.
Polska Kronika Filmowa utrwaliła Aleksandra Zelwerowicza w Grzechu Żeromskiego. Sterany, chory, na wpół sparaliżowany zagrał Jaskrowicza na jubileusz 60-lecia pracy artystycznej. Jego przejmujący monolog mam wciąż w oczach: „Stary jestem jak pustka”...
Janusz Warnecki w niezapomnianym Mistrzu Skowrońskiego/Antczaka grał, siedząc, choroba nie pozwalała na więcej. Ale jego rola w tym wybitnym spektaklu Teatru TV przeszła do historii.
W Piłacie i innych Wajdy Jan Kreczmar jako Poncjusz Piłat także siedział – miał już wtedy amputowaną nogę.
Poruszyła mnie też jedna z ostatnich, jeśli nie ostatnia, rola Zdzisława Maklakiewicza w serialu Polskie drogi. Właściwie epizod nauczyciela tańca, który na rozkaz Niemców tańczy Karnawał Schumanna, próbując – bezskutecznie – pokonać atak serca. W tym wypadku chodzi bardziej o umierającą postać niż o aktora, ale jest w tej scenie jakaś kwintesencja spotkania sztuki i śmierci. Zresztą sam Maklakiewicz wkrótce zmarł w niejasnych okolicznościach.
Gustaw Holoubek w telewizyjnym Wyzwoleniu w reżyserii Macieja Prusa mówił monolog Starego Aktora. Na nagranie przywieziono go ze szpitala. Wstrząsające pożegnanie z widownią.
Przykłady można mnożyć także z innych dziedzin: prawie ślepy Joyce mocujący się z Finnegans Wake; ociemniały na starość Degas wciąż malujący obrazy; Proust odizolowany od świata i światła w swoim pokoju, gdzie latami pisze W poszukiwaniu straconego czasu; Robert Walser, który poniekąd z własnego wyboru większość czasu spędza w zakładach psychiatrycznych, tworząc pismem drobnym jak ucho igielne tajemnicze Mikrogramy, i jeszcze wielu innych artystów, którzy życie utożsamili ze sztuką.
Dziś raczej obserwujemy zjawisko odwrotne: utożsamienie sztuki z życiem, zwłaszcza publicznym, politycznym. Artyści rozmaitych teatrów płacą za to cenę, ale jakby kosztem sztuki. Czasy takie, że może tak trzeba. Ja w każdym razie idę nastawić kolejną płytę Lipattiego. Udanych wakacji!
28-06-2017
Wspaniały tekst dodający (mimo wszystko) otuchy. Aż chce się powtórzyć za Młynarskim: "róbmy swoje". Gratuluję panie Januszu tekstu, który z dala od tej codziennej zawieruchy politycznej traktuje o potędze życia tkwiącej w sztuce. Oby tak dalej; więcej życia, mniej kurzu.
Nie ma nic takiego jak "święto zmarłych". Z resztą treści wpisu PT Zmarłej, nie sposób się nie zgodzić.
Felieton winien być opublikowany przed Świętem Zmarłych. Teraz nie pora.
Janie Szanowny skąd w Tobie się tyle mądrości bierze? Chyba z życiowego doświadczenia.... Janek Niemaszek. napisał(a):
Bardzo dziękuję.Wzruszające! Dodam do tych wspominków jeszcze Wyspiańskiego, który do końca usiłował malować i dyktował tekst dramatu. Żył 38 lat. Ocalać, ocalać... Pozdrawiam Janek Niemaszek.
O Matko! najwyższy czas na urlop