Szczęśliwe dni: 7 lutego
Rzuciłem się na rozmowę z Ewą Lipską prawie tak, jak rzucam się na nowe tomiki jej wierszy: zachłannie. No i czytam, co wielka poetka myśli o naszych czasach: żyjemy – powiada – w okresie międzywojennym, który właśnie dobiega końca.
Nie jest to opinia przesadnie optymistyczna, nawet jeśli wziąć poprawkę na właściwą poetce ironię. Ale trudno się z poetką nie zgodzić. Hannibal – kimkolwiek lub czymkolwiek miałby się okazać – stoi u bram…
Szukam tedy pocieszenia u innych poetów i trafiam na wynotowany kiedyś aforyzm Jean Paula, który nie wiem skąd mi się przyplątał – gdyby nie Dziady, pewnie w ogóle bym o takim autorze nie słyszał. Czwartą część arcydramatu otwiera motto właśnie z jego utworu: „Bist du noch nicht traurig genug?” – „Czyż nie dość jeszcze jesteś smutny?”
Ale nie o smutek mi chodzi – nawiasem mówiąc, to Jean Paul stworzył słowo Weltschmerz –lecz o taką oto złotą myśl: „Wspomnienie jest jedynym rajem, z którego nie można nas wypędzić”. I cóż rzec na takie dictum? Za moich lat chłopięcych, gdy chciało się wyrazić podziw graniczący ze zdumieniem, mówiło się: „o, raju!”…
Jednym z moich pierwszych przeżyć teatralnych było przedstawienie Hamleta – i to nie w żadnej wsi Głucha Dolna, lecz w mieście portowym Szczecinie, w którym mieszkałem zaledwie pięć lat – widać jednak to dość, żeby zrodziło się we mnie coś w rodzaju nostalgii.
W styczniu 1971 roku Hamlet zainaugurował działalność nowej szczecińskiej sceny. Mieściła się na Zamku Książąt Pomorskich, a dokładnie w Sali księcia Bogusława. Zamek, odbudowany w pierwotnym renesansowym kształcie, świetnie się do celów teatralnych nadawał, co zobaczył i wykorzystał reżyser Hamleta (i dyrektor szczecińskich teatrów) Józef Gruda.
Grudzie należałoby poświęcić osobno więcej uwagi. Trochę dziś zapomniany, wydaje się z różnych powodów, także biograficznych, bardzo ciekawą postacią. Syn przedwojennego premiera Zyndrama Kościałkowskiego (i brat znakomitej aktorki Marii Kościałkowskiej), był reżyserem dużej klasy, choć pracował niekoniecznie w największych ośrodkach teatralnych. Ze Szczecinem związał się na dłużej w latach sześćdziesiątych, a jego przedstawienia sprawiały, że o szczecińskim teatrze bywało głośno w całej Polsce. Hamlet należał do największych osiągnięć Grudy.
Muszę się przyznać, że ja tego Hamleta prawie nie pamiętam. Minęło, Jezus, Maria, czterdzieści pięć lat! Gdy go oglądałem, byłem uczniem szkoły podstawowej, do teatru zaprowadzono mnie chyba przedwcześnie i jeśli mówię o przeżyciu, to ze względu na niezwykłość przestrzeni – w istocie stworzonej w dawnej kaplicy. Niczego podobnego wcześniej nie widziałem i nawet do głowy mi nie przyszło, że można zagrać przedstawienie bez tradycyjnej sceny, wykorzystując zamiast niej zamkowe komnaty, balkony, krużganki, schody etc., a z widzów uczynić niejako uczestników zdarzeń.
Do dziś mam też w oczach Wacława Ulewicza – był czołowym szczecińskim aktorem, bardzo lubianym. Grał u Grudy, u Jana Maciejowskiego. Nie wiem, czy już wtedy, czy dopiero później związał się z kolegami sympatyzującymi z partyjną frakcją narodowców generała Moczara. Swoje teatralne przyczółki mieli w Kielcach i Nowej Hucie i tam też Ulewicz się zaangażował po opuszczeniu Szczecina. Wystąpił w paru filmach „narodowego komunisty” Bohdana Poręby, współtwórcy (w 1981 roku) Zjednoczenia Patriotycznego „Grunwald”, które jawnie nacjonalistyczną i antysemicką ideologię łączyło z akceptacją twardej linii w PZPR.
Ale też jedną z ciekawszych ról Ulewicza był sekretarz partii w Krótkim dniu pracy Kieślowskiego – długo niedopuszczanym do emisji filmie telewizyjnym o radomskim czerwcu ‘76.
Hamlet cieszył się szczególnym rozgłosem: był niewątpliwie wybitnym osiągnięciem w sensie artystycznym, ale miał jeszcze pewien naddatek, którego wtedy nie rozumiałem, choć słyszałem różne komentarze domowników i znajomych. Mówili mianowicie: „Hamlet po Grudniu” (nawiązując, czego nie mogłem wiedzieć, do słynnej recenzji Kotta „Hamlet” po XX Zjeździe). I podziwiali finałową scenę, w której zwłoki duńskiego księcia okrywano czarnym płaszczem o czerwonym podbiciu – ale czerwoną stroną na wierzchu.
Pokojarzyłem wszystko ex post, odnosząc to, co w 1971 roku, zresztą grubo po styczniowej premierze, zobaczyłem w Sali księcia Bogusława, do tego, co w grudniu 1970 roku widziałem na ulicach i placach Szczecina.
17 grudnia był czwartek. Przed południem na lekcji polskiego przerabialiśmy, jak to się w szkolnym języku określa, opowiadanie Centkiewiczów Odarpi, syn Egigwy – historię dorastania eskimoskiego chłopca na Grenlandii. W jakiejś chwili od ulicy Buczka dał się słyszeć zbiorowy śpiew. Zanim jeszcze śpiewający wyłonili się zza zasłaniającego perspektywę bloku, można już było rozpoznać melodię i słowa: „Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód”.
W tamtej epoce Międzynarodówka była pieśnią powszechnie znaną, nawet dzieciom. Ktoś rzucił: „Strajk!”. Wiedzieliśmy, że w związku z podniesieniem cen żywności coś się dzieje – poprzedniego wieczoru telewizja informowała o „chuligańskich wybrykach” w Gdańsku. Ale ci, co szli od strony Stoczni Warskiego i śpiewali, to nie byli chuligani.
Nasza polonistka Krystyna Grabowiczowa – zawdzięczam jej rozbudzenie obłąkanej miłości do literatury – podbiegła do okien klasy i blada ze zdenerwowania mówiła coś o swoim mężu, że się o niego boi. Ale dlaczego? Nie wiedzieliśmy, że ów mąż był pracownikiem tak zwanego aparatu partyjnego. Tymczasem w nadchodzący tłum wdarł się oddział milicjantów – nie znałem wtedy słowa ZOMO – w kaskach z zasłaniającym twarz rodzajem przyłbicy, z tarczami i długimi pałkami; zaczęli gonić i bić stoczniowców.
Śpiew ustał. Stoczniowcy rozbiegali się po podwórzach między blokami, na które wychodziły okna szkoły. Słyszeliśmy dziwne, stłumione jakby puknięcia, szybko się zorientowaliśmy, że zomowcy strzelają gazem łzawiącym, który mimo zamkniętych okien przedostawał się do klasy i gryzł w oczy. Byłem tego dnia dyżurnym i nosiłem trójkątnie złożoną chustę w kolorze majtkowego różu. Zdjąłem ją z szyi i założyłem na twarz, tak żeby zakrywała usta i nos – chusty w tym stylu nosili kowboje w westernach, które pasjami oglądałem. Niewiele to pomogło – oczy szczypały i łzawiły.
Manifestacja została szybko rozpędzona, a nam odwołano dalsze lekcje. Mieszkałem blisko, musiałem tylko przejść na drugą stronę podwórza, po którym przed chwilą milicja ganiała demonstrantów. Powietrze wciąż było przesycone zapachem gazu. W domu zastałem mojego trzyletniego wtedy brata, który siedział na parapecie okna i ledwo mnie zobaczył, oznajmił z radością: „Krajk! Krajk!”.
Po południu wpadł mój najbliższy kolega z klasy. Zziajany, już od progu wołał: „Komitet się pali!”.
Polecieliśmy na Plac Żołnierza. Okazała siedziba najwyższych władz partyjnych województwa szczecińskiego stała w płomieniach. Zapadał już wczesny grudniowy zmierzch, więc pożar wyglądał malowniczo. W blasku ognia na tle ciemnego nieba fruwały niezliczone stronice jakichś akt i dokumentów. Pod płonącym komitetem kłębił się tłum, wyły syreny wozów strażackich, karetek pogotowia i milicyjnych suk. Opodal na Małopolskiej atakowano Komendę Wojewódzką Milicji i pobliskie biura związków zawodowych. Miasto ogarniała gorączka, z witryn okolicznych sklepów leciały szyby, nikt nie wiedział, co się zdarzy za chwilę.
Wieczorem obowiązywała już godzina milicyjna. Długo w noc słychać było odgłosy strzałów. Nazajutrz przyszły wieści o ofiarach.
Gruda nie zrobił przedstawienia, które o wydarzeniach grudniowych mówiłoby wprost, w stylu dzisiejszego Teatru.doc; zresztą cenzura by na to nie pozwoliła. Jego Hamlet poetycko i metaforycznie wyrażał niejako esencję czasu, który znowu „wypadł z formy”. Myślę, że taki sposób obchodzenia się z aktualnym tematem jest artystycznie płodny i korzystny. Doraźność, redukowanie poezji do publicystyki, brak przetworzenia nie służą w moim pojęciu teatrowi. Przekonałem się o tym nieraz. Na przykład gdy Andrzej Wajda wystawił w Starym Teatrze Antygonę.
Był rok 1984, wszyscy żyli świeżą pamięcią stanu wojennego i zadanych przezeń ran. Widziałem przedstawienia Wajdy, które do końca życia będą wspominał z zachwytem – Biesy, Noc listopadowa, Sprawa Dantona, Zbrodnia i kara…; ale wiem też, że Wajdzie zdarzają się pomyłki, a Antygona należała do największych – właśnie ze względu na płaską doraźność. Kreon nosił mundur i ciemne okulary, chór miał na głowach kaski gdańskich stoczniowców, wojsko Kreona było wyposażone jak ZOMO, a tytułowa bohaterka – niewątpliwe uosobienie „Solidarności” – dyszała nienawiścią i żądzą odwetu, wbrew temu, co napisał Sofokles.
Na premierze Antygony publiczność z lekka zgłupiała i podzieliła się na dwa obozy; jednych porwała straceńcza odwaga Mistrza, drudzy kręcili nosami, że tak symplifikować w teatrze nie uchodzi. Mój znakomity kolega Tadeusz Nyczek zachował się z rzadkim w naszym kraju nonkonformizmem i przedstawienie wygwizdał. A potem w „Dialogu” opublikował niezapomniany felieton pt. Antynoga.
Tadeusz jest postacią dobrze znaną w środowisku, więc towarzysko odniósł sukces. Ale na mieście rozsiewano plotkę, że gwizdał nasłany ubek.
O, raju!…
8-02-2016
Ten "Hamlet" w reżyserii Józefa Grudy pokazany był na XIII Festiwalu Teatrów Polski Północnej w Toruniu w 1971 roku. Przedstawienie grano na dziedzińcu średniowiecznego Ratusza Staromiejskiego i było ono niezwykłe. Na wprost bramy głównej ustawiono podest dla aktorów, ale przede wszystkim wykorzystano korytarze przy ratuszowych komnatach na pierwszej i drugiej kondygnacji, otwarto na dziedziniec wszystkie okna, za nimi lokowano akcję wielu scen, tam Hamlet ścigał i był ścigany, dynamika tych obrazów robiła wrażenie. Przedstawienie rozpoczynało się bardzo późnym wieczorem ze względu na długie, jasne czerwcowe dni. W dzikim winie oplatającym mury ptaki już spały, ale obudzone światłem reflektorów i hałasem świergotały jak za dnia. Zegar na ratuszowej wieży bił swoje godziny. Taki teatr był tylko raz. Józef Gruda przed dyrekcją w teatrach w Szczecinie był etatowym reżyserem w teatrze w Toruniu za Hugona Morycińskiego i zrobił tam kilka bardzo dobrych przedstawień.
Po latach zakonspirowanych aluzji, zmuszających publiczność do myślenia, kiedy nadarzyła się okazja Wajda spróbował innej poetyki. Gdyby stała się obowiązującą byłby powód do zmartwienia, ale w tamtym czasie bulwersowała przede wszystkim "klasyków". Wspominam "Antygonę" z sentymentem, choć rozumiem,że mogła wzbudzać kontrowersje. Jako szczecinianka cieszę się, że przywołał Pan postać legendarnego Grudy. Niestety nie widziałam "Hamleta", a na scenie zamkowej największe chyba wrażenie zrobił na mnie "Książę Niezłomny". Poza tym w Sali Bogusława odbywały się znakomite koncerty Jazz Jantar.