AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Szczęśliwe dni: Lany Poniedziałek 2016

Fot. Karol Budrewicz  

Gapię się przez okno na podwórze. Od rana gonią się i polewają. Przeważnie wiadrami. Obserwuję tę staropolską tradycję od trzydziestu lat. Nieszkodliwa zabawa. Tymczasem. Jak wiadomo, gonitwa z polewaniem może przybrać zupełnie inną postać. Wie to każdy, kto przeżył lata osiemdziesiąte. A kto nie przeżył i nie wie, wkrótce się dowie.

Tak mi się przynajmniej zwiduje, taki mi się snuje dramat… Ale może należę do tych niczego nieświadomych obywateli, na których testowano broń elektromagnetyczną i cierpią teraz na urojenia albo co gorsza na rozdwojenie jaźni. Jak Jerzy Zelnik.

Ilekroć słyszę lub czytam wypowiedzi Zelnika – zwłaszcza te co bardziej świątobliwe – staje mi, że się tak wyrażę, przed oczami scena erotyczna z bodaj najlepszego filmu z jego udziałem. I wcale nie myślę o Faraonie, którego nie lubię, lecz o Dziejach grzechu. Zarzucano Borowczykowi pornografię i deprawowanie widzów, ignorując wysmakowane piękno jego obrazu. Dość przypomnieć, że aktowi seksualnemu – bodaj najodważniejszemu w polskim kinie – towarzyszył koncert skrzypcowy Mendelssohna, nadający scenie estetycznego wyrafinowania. No i Zelnik bardzo dzielnie się spisał i nikt mu tego odbierze.

A to, co wygaduje, to zupełnie inna para kaloszy. Tłumacząc się z błędów młodości, mówi o sobie „on”. Odcinając się od siebie samego, rzeczywiście sprawia wrażenie, że świadomość mu się rozszczepiła. Jest w tym nawet nuta poezji. W tym przynajmniej sensie, że Zelnik, który nie chce się przyznać do Zelnika, przypomina mi sławną frazę Rimbauda: Je est un autre – „Ja to ktoś inny”.

Tenże Rimbaud pisał również: La vie est ailleurs – „Życie jest gdzie indziej” (stąd tytuł powieści Kundery). Powtarzaliśmy sobie te słowa przed 1989 rokiem, czytając i Rimbauda, i Kunderę, i zapewne spłaszczając intencje obu autorów. Potem zaczęło się wydawać, że życie nareszcie jest tutaj. A teraz znowu jest gdzie indziej, tylko już zupełnie nie wiadomo gdzie.

Coś niewesoło, choć to Wielkanoc. Mnie niewesoło, bo dzieciarnia na podwórzu cieszy się, wrzeszczy, wariuje. Wszyscy zmoczeni od stóp do głów, ale dzień jest ciepły, słoneczny – wyschną. Patrzę na nich i przychodzi mi do głowy pytanie Woody’ego Allena: co nas kręci, co nas podnieca? Otóż nie wiem jak Was, ale mnie już nic nie kręci i nic nie podnieca. Może dlatego, że rzeczywistość dostarcza zbyt wielu bodźców.

Zdawałoby się, że dla felietonisty to sytuacja wprost wymarzona. Co prawda Karl Kraus twierdził, że pisanie felietonów to kręcenie loków na łysinie; Wańkowicz by pewnie powiedział: gotowanie zupy na gwoździu. Czyli że felieton można wypichcić z niczego. Ale w naszej obecnej sytuacji mamy raczej do czynienia z embarras de richesse, czyli z kłopotem od nadmiaru.

Śledzę różne wydarzenia i wypowiedzi, które uderzają swoim absurdem czy głupotą, i myślę sobie: o, to nadaje się na felieton. Ale od pewnego czasu tematów przybywa lawinowo i gdy w końcu okazuje się, że niemal wszystko można zamienić w ironię, uszczypliwość czy żart, wykpić, a nawet wyśmiać, to włącza się alarm. Zaraz, chwileczkę; jeśli jest tak śmiesznie, to znaczy, że w gruncie rzeczy jest strasznie – przeciwieństwa się przyciągają.

Dajmy na to, skandal wokół krakowskiej Neomonachomachii. Widowisko przygotowane przez teatr KTO według scenariusza cenionego poety i subtelnie dowcipnego człowieka, Bronisława Maja, obraziło uczucia religijne lokalnych radnych, więc zgłosili do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, mianowicie – profanacji.

Maj nawiązał do Monachomachii Ignacego Krasickiego, światłego autora o wybitnym zacięciu satyrycznym i biskupa w jednej osobie. Tego samego, który pisał: „Święta miłości kochanej ojczyzny,/ Czują cię tylko umysły poczciwe!/ Dla ciebie zjadłe smakują trucizny,/ Dla ciebie więzy, pęta niezelżywe”…

Ciekawe, że tak wrażliwi w swoich uczuciach narodowi katolicy nie poczuli się dotknięci, gdy przeor Jasnej Góry błogosławił rzesze kiboli, wmawiając im, że są solą polskiej ziemi. I to wszystko pod wizerunkiem Czarnej Madonny, który powinien zrobić się czerwony – ze wstydu.

I taki jeszcze przykład. Jestem absolwentem Wydziału Wiedzy o Teatrze, pracuję na nim jako nauczyciel akademicki od trzydziestu lat. Nasz wydział zwykle określamy skrótem WoT. Ostatnio w rozmaitych publikacjach prasowych zaczął się pojawiać skrót bardzo podobny: WOT. Okazuje się, że kryje się za nim pomysł pana ministra wojny, który postanowił stworzyć Wojska Obrony Terytorialnej.

Czytam o tym projekcie i już mnie ta koincydencja skrótów zaczyna bawić, i już kombinuję, jak by tu na ministerialnej łysinie zakręcić jaki lok, a może nawet trwale go wyondulować. Ale koncept zgasł, ledwie się pojawił, bo komu jest do śmiechu, gdy wieje grozą?

Na podwórzu ciągle się leją. Na razie wodą. Czym i kogo będą lać, gdy podrosną i wstąpią do WOT?

Patrzę na strzeliste topole za oknem, już budzą się do życia. Wiosna. Mnie jednak prześladuje ostatni akapit Pożegnania jesieni: „A jednak dobrze jest, wszystko jest dobrze. Co? – może nie? Dobrze jest, psiakrew, a kto powie, że nie, to go w mordę!”.

30-03-2016

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
dwa plus trzy jako liczbę: