AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

To coś, co ginie podczas interpretacji

Fot. Karol Budrewicz  

Żebrak prosi barona o pieniądze na podróż do wód do Ostendy, gdyż lekarz poradził mu, by na swoje dolegliwości brał kąpiele morskie. Baron jednak uważa, że Ostenda to zbyt drogi kurort i że tańsze uzdrowisko nie byłoby wcale gorsze. Żebrak odrzuca tę sugestię mówiąc: „Ależ panie baronie, dla ratowania mego zdrowia nic nie jest zbyt drogie”.
Wyborny dowcip oparty na przesunięciu! Baron najwyraźniej chce sobie oszczędzić wydatku, żebrak zaś odpowiada tak, jakby pieniądze na podróż do wód pochodziły z jego kieszeni – i dlatego może je mniej cenić niż zdrowie. Dowcip ten pobudza nas do śmiechu, którego powodem jest bezczelność tego wymagania…

I dalej w tym stylu przez dwieście stron! Czytając Dowcip i jego stosunek do nieświadomości Zygmunta Freuda można się załamać! Te naukowe rozważania o „technice”, „tendencjach” i „pobudkach” dowcipu sprawiają, że człowiek jęczy, wyje i przysięga sobie, że już nigdy, ale to naprawdę nigdy nie będzie w życiu żartował! (Na szczęście wiele z tych piekielnych męczarni rekompensuje fantastyczny rozdział 6 o Stosunku dowcipu do marzenia sennego i do nieświadomości).

Przytoczyłem Freuda „dla pamięci” (własnej), aby poniżej nie popaść w podobną tonację podczas rozważań na temat „Literatura i jej stosunek do sztuki reżyserii (ze szczególnym uwzględnieniem nauczania tejże)”.

„Literatura” jest bowiem pojęciem równie trudno definiowalnym, jak „dowcip”. Czym jest literatura? Co to takiego? Co nią jest, a co nie? To trudne pytania. Jean-Paul Sartre poświęcił im swego czasu całe opasłe tomiszcze, ale – jak pamiętamy – odpowiedzi, jakich udzielił, uznano powszechnie za dosyć wątpliwe.

Co tam zresztą literatura, nawet dla jej poszczególnych działów trudno znaleźć odpowiednie wykładnie! Taka choćby „poezja”…

Jedna jedyna Pani Nauczycielka z opowiadania Mrożka podała dzieciom jasną definicję: …jeżeli wyrazy kończą się tak samo, to znaczy, że dzieci odczytujące te wyrazy mają do czynienia z poezją. Jako przykład pani nauczycielka podała: szkoła – woła, dzwonek – ogonek, domek – Tomek. Następnie przez kilka minut dzieci zgadywały, jaka jest poezja do rozmaitych słów podawanych przez panią nauczycielkę.

Pomimo swej kartezjańskiej wręcz klarowności zastosowanie owej definicji w praktyce doprowadziło do małej katastrofy. Wytłumaczywszy bowiem dzieciom, czym jest poezja, Pani Nauczycielka zadała klasie pracę domową – każdy z uczniów miał się nauczyć na pamięć jednego wierszyka ze swojego zeszycika.

Bohaterka Mrożka, wzorowa uczennica, otworzyła zeszyt i zamyśliła się. Teraz dopiero zauważyła, że w zeszycie znajdują się dwa wiersze. Jeden przepisany z tablicy: „Litwo! Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie; ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił” – i drugi, wydrukowany dużymi literami przez wytwórnię zeszytów na okładce:
Czy wiesz,
że z gnidy była, jest i będzie
wesz?
Który z nich został zadany przez panią nauczycielkę? Biedne dziecko ani rusz nie mogło sobie przypomnieć. Oba były dobre. Jeden: „zdrowie – dowie”; a drugi: „wiesz – wesz”.

Jak pewnie czytelnicy już zgadują, wzorowa uczennica nauczyła się poezji o wszy, następnego dnia dostała pierwszą w życiu dwóję, co wywołało u niej wstrząs światopoglądowy, a w konsekwencji ponure zmiany charakterologiczne.

Odpowiedzialność za nie ponosi jednak Pani Nauczycielka, gdyż jej definicja zawiera, jakby to powiedzieli logicy, błąd przesunięcia kategorialnego, gdyż zakresy definiendum i definiensa mówią o zupełnie innych klasach przedmiotów. Definiendum – „poezja” – jest przedmiotem idealnym, a definiens – zbiorem zdarzeń realnie istniejących, czyli wypadków powtórzenia jednakowych lub podobnych układów brzmieniowych w zakończeniach wyrazów, zajmujących ustaloną pozycję w obrębie wersu.

Mamy ogromną i zrozumiałą potrzebę definiowania. Definicje ułatwiają życie, dają nam przyjemne poczucie, że przecież coś wiemy. Może jednak w odniesieniu do takich kategorii, jak poezja, literatura, piękno, sztuka teatru jedynymi możliwymi definicjami, są te „negatywne”. Jak pisał Robert Frost: „Poezja to coś, co ginie podczas interpretacji”.

Oczywiście ucząc na przykład „reżyserskiego czytania tekstu”, uciekam od mistycznych dialektyk negatywnych, staram się być maksymalnie konkretny i warsztatowy, i używam takich pojęć, jak „perspektywa postaci”, „perspektywa roli”, „zadanie naczelne”, „zewnętrzne warunki roli”, „montaż w widzu” itd., itp. Wypracowane one zostały w trakcie sto lat trwających dociekań twórców teatru takich jak Stanisławski, Meyerhold, Grotowski, Strasberg. Wiele z nich pochodzi wprost z „systemu” Stanisławskiego (gdy Konstanty Sergiejewicz używał słowa system, zawsze brał je w cudzysłów), który jest nadal aktualną (czy jesteśmy tego świadomi, czy nie) podstawą pracy na scenie.

Celem „systemu” było znalezienie środków scenicznych dla zaprezentowania w teatrze końca XIX wieku współczesnej mu literatury w całej jej głębi i złożoności. W porównaniu bowiem z subtelnością światów pojawiających się w dramatach Czechowa, Strindberga czy Ibsena ówczesny teatr był budą jarmarczną, gdzie kopano się po tyłkach, a niedźwiedzie tańczyły na rozpalonej blasze. Ta pasja, aby zapóźnioną i dosyć prymitywną sztukę teatru wydźwignąć na nieco wyższy poziom, przenika cały „system”. Ale też to ona sprawia, że jej najbardziej podstawowe i najbardziej „techniczne” zasady bez literackiego podglebia stają się niezbyt funkcjonalne.

Jak bowiem określić „perspektywę” takiej postaci jak Hamlet bez tej – hm, jakże to nazwać? – powiedzmy: kultury literackiej? Bo jeśli Hamlet rzeczywiście czyta Próby Montaigne’a, to co właściwie czyta? O czym?

Jest trochę tak, jak u Borgesa w opowiadaniu Pierre Menard, autor Don Kichota. To fikcyjna recenzja z nieistniejącej książki. Borges porównuje starego Kichota Cervantesa z „napisanym” współcześnie przez Menarda. Fragmenty są identyczne co do przecinka, ale – pisze Borges „recenzent” – o ile głębszy jest Kichot francuski, napisany po Freudzie, ogłoszonej przez Nietzschego śmierci Boga, po strukturalizmie…

Ja przynajmniej uważam, że Hamlet rośnie ze swymi kolejnymi czytelnikami, z dokonywanymi przez nich interpretacjami. Dobrze być ich świadomym, by nie czytać po wierzchu. Tak przynajmniej myślał choćby Konrad Swinarski i, sądząc po zgromadzonych w książce Opalskiego wspomnieniach aktorów z prób, jego widzenie postaci duńskiego księcia było bez porównania bardziej wieloaspektowe i niejednoznaczne niż to zaproponowane przez współczesnego klasyka w jego przedstawieniu w Stoczni Gdańskiej, gdzie Hamlet to chłopak z „dzielni”, co ma dość tej, no, hipokryzji. Taki Paweł Kukiz z Elsynoru.

Zresztą nie chodzi o teatrologię i literaturoznawstwo! Impuls dla głębszego zrozumienia Ofelii możemy znaleźć w opowiadaniu Bunina; dla Gertudy – u Flauberta. Oni wszyscy istnieją przecież w tym samym wielkim europejskim morzu opowieści.

Większość moich studentów ma niską kulturę literacką. Nie mam o to do nich pretensji. To spodziewany plon kilkunastu lat nauczania polskiego za pomocą testów, lektur zaliczanych po zapoznaniu się z „reprezentatywnymi fragmentami”, nowej matury, której nie była w stanie zdać Wisława Szymborska.

Trzeba w związku z tym myśleć o innym sposobie nauczania reżyserii. Dzieło literackie nie będzie już zadaniem dla scenicznej interpretacji. Stanie się pretekstem dla autonomicznej wypowiedzi artysty teatru. Coś się weźmie ze Słowackiego, coś kolega dopisze, doda się ciekawe wizualizacje… Teatr przetrwa, bo… co w końcu zrobić z tyloma budynkami teatralnymi?

Nie wiadomo, czy przetrwa zawód reżysera w jego dzisiejszym rozumieniu. Pojawił się niedawno, wraz z Wielką Reformą. Przez dziesięciolecia swój autorytet budował na tym, że umie głębiej i ciekawiej przeczytać tekst. Ale co to znaczy głębiej? Co znaczy ciekawiej? Czytać każdy (jakoś) umie. Wcześniej aktorzy sami czytali swoje role i dobrze było. Żeby zostać przy Hamlecie: wystawiono go w XIX wieku w warszawskich Rozmaitościach, a aktor Żółkowski grał Poloniusza. Uznał, że nazwisko jest nieprzypadkowe: Poloniusz, a więc – Polonus, czyli Polak. Z Polski. Ktoś w ten deseń, jak ten Wojewoda z Mazepy. Ubrał się więc w kontusz, przyprawił sobie sarmackiego wąsa i z wyższością oraz pogardą patrzył na infantylnego Skandynawa, który sam nie wiedział, czego chce. Jak go neurotyczny skurczybyk podstępnie zadźgał – na widowni rozległy się szlochy. Sukces!

15-07-2015

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
trzy plus dziesięć jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany Juliusz Martwy
    Juliusz Martwy 2015-07-29   12:23:11
    Cytuj

    lepiej niczego nie definiować, nie wartościować, dać równe szanse każdej bzdurze, głos każdemu, nawet najbardziej nie dającemu się utrzymać poglądowi. Definicje, skoro istnieją w filozofii, bez ktorych ta obejść sie nie może, koniecznymi są w krytyce literackiej - dzieło sztuki, jakkolwiek definiowane, samo w sobie się od tego nie zmienia - żle się jednak dzieje, kiedy krytyk właściwie definiować go nie potrafi, albo nmiesza przysłowiowy groch z kapustą, w imię 'wolności twórczej wypowiedzi' która w postmodernizmie oznacza li tylko tyle, że porzucamy definicje na rzecz bełkotliych i nielogicznych kuratorskich czy krytycznych dywagacji. Oprócz pewnego trendu w myśl którego idzie się na siłę z "duchem czasu" w czasach w których wszystko jest płynne i "niedefiniowalne" należałoby zauważyć, że konstytuowanie bzdur, i przebieranie ich w szatkę "nowości" tylko dlatego, że nikt jeszcze przed nami podobnej bzdury nie ukonstytuował, nie jest w istocie żadną nowością, a tylko przyklepywaniem obecnego status quo, w którym to, dzięki właśnie dowolności wszelkich interpretacji, artysta i krytyk czuje się często uwolniony nawet z okowów zdrowego rozsądku. A odbiorca kultury, oczekując, że zagwarantuje mu ona jakąś przynajmniej filozoficznie, duchowo, czy światopoglądowo umotywowaną podstawę, musi się obejść smakiem. A jeśli mi wierzyć nie można, to może mozna wierzyć Witkacemu, który pisał: ''Przejścia są nieznaczne, niepodobna stawiać granic, wszystko jest płynne, rzeczywistość ruchoma nie da się wpakować w <> (!) sztywny system pojęć, intelekt jest bezsilny, tylko <> może tu pomóc'' - tak mówią różni ludzie, pławiący się z rozkoszą w nieuporządkowanym świecie pojęć; trwanie tego bałaganu daje im możność bezkarnego bredzenia i bycia autorytetami w sferze krytyki. To tak, jakby ktoś twierdził, że kolory: czerwony i zielony, nie są oddzielnymi kolorami, ponieważ od jednego do drugiego można dojść w sposób ciągły (bez przerw) poprzez kolory: pomarańczowy, żółty i żółto-zielony.(...) ci sami ludzie, broniący się przed ''rozjaśnieniem pojęć''(Klarung der Begriffe) przez lenistwo i wygodę, w praktyce będą wydawać apodyktyczne sądy co do tego, czym jest sztuka i jakie przedmioty i zjawiska należy do niej zaliczyć lub z niej wykluczyć. Zapytani o kryteria i punkty widzenia, śmieją się z samego pytania, a przyparci do muru udają głupich (a może są po prostu głupi w pewnych wypadkach) i rozdziawiają bezmyślne gęby, a przypierani dalej, zaczynają ordynarnie wymyślać lub fałszować czy deprecjonować czyjeś myśli. I tak postępują nie tylko notoryczni dranie intelektualni, ale nawet ci, których ogół uważa za świętości narodowe. Co jest, u diabła, z tą naszą umysłowością - czyż wszystko skończy się zupełnym bałaganem i świństwem? (Witkacy, ''Pisma krytyczne i publicystyczne'', PiW 2015 str.258)