Ucieczka od wzruszenia
Wzruszyła mnie ostatnio Jaśminowa Panienka. Wzruszyłem się, zastanawiając się nad tym, co powiedziała. A powiedziała tak: „Tato, dlaczego wszyscy dookoła i nawet moja przyjaciółka Łucja mówią do ciebie »Mariusz«, a tylko ja mówię do ciebie »tato«?”
Wiedziony poradnikowymi radami bezstresowego i kumpelskiego wychowania powiedziałem jej, że jeśli chce, może także w każdej chwili mówić mi po imieniu. No i dobrze. Prawie dobrze. Bo później naszła mnie refleksja i to wzruszenie, o którym wspominałem. Przemyślałem sprawę i kiedy spotkaliśmy się po południu, tak rzekłem do niej: „Podtrzymuję to, co powiedziałem, możesz mówić mi po imieniu, tylko pomyśl o tym, że jesteś moją córką, a to znaczy, że jestem jedynym człowiekiem na świecie, do którego mówisz »tato«. Nie ma nikogo innego. Jestem jedyny na świecie”. No i wzruszyłem się. Nie swoją wyjątkowością, tylko wyjątkowością relacji.
A o czym w jednym zdaniu będzie ten felieton? Ale on przecież nie będzie w jednym zdaniu! To jest odpowiedź wymijająca dla pani Konkretnej, która zadała takie pytanie po moim ostatnim felietonie. A odpowiedź konkretna na pytanie, czy autor mógłby, brzmi: owszem, autor mógłby.
Ale wracając… Nie wiem, czy pisałem już o tym. Może tak, może nie. Najwyżej się powtórzę, ale rzecz wydaje się ważna. Dla mnie na pewno. O wzruszenie właśnie chodzi. Wzruszenie w teatrze. Czy ktoś przeżył ostatnio coś takiego? Bo ja nie pamiętam. Naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio wzruszyłem się w teatrze. Obserwuję raczej ucieczkę od wzruszenia. Zarówno na scenie, jak i w tekstach pisanych z myślą o niej.
W teatralnych realizacjach, wtedy, gdy w tekście pojawia się szansa na wzruszenie, stosuje się setki rozwiązań, wybiegów, które skutecznie to wzruszenie mają zniwelować. Sytuacje na scenie aranżuje się tak, żeby od razu było wiadomo, że dany fragment prowadzony jest z dystansem i ironią: a to aktorzy mówią do siebie bez jakiegokolwiek emocjonalnego nastawienia, a to umiejscawiani są tak, żeby w ogóle wykluczyć nawiązanie bliskiego kontaktu. Na przykład wprowadza się mikrofony, które potęgują głos, czyli odbierają ciszę, czy ekrany, na których dokładnie widzimy trzecią zmarszczkę na czole, ale odbieramy pole naszej wyobraźni. Mikrofon czy ekran na scenie same w sobie są dla mnie do przyjęcia, ich stosowania nie uważam za jakieś nadużycie. Mówię tutaj tylko o tym, że takie zabiegi niwelują szanse na wzruszenie w scenach, które mają taki potencjał. I tego mi zwyczajnie szkoda.
Bo wzruszenie wymaga powagi i intymności. Nie jest to żelazna zasada, ale chyba jednak jedna z najważniejszych. Poważnie zapytać i spróbować udzielić poważnej odpowiedzi. Tak myślę. Ale czuję się bezradny, kiedy coraz częściej słyszę dokoła opinię o czymś, wysuwaną jako zarzut, że coś jest poważne właśnie. I to źle, że takie właśnie jest.
Widzę niestety, że takie podejście realizatorów ma bardzo duży wpływ na powstające dramaty. Nigdzie już prawie nie można przeczytać wzruszającej sceny; takiej, która już w lekturze przeszywa dreszczem, chwyta za serce, wyciska łzy (mówię poważnie). Albo pisane są tak, że od razu wyczuwa się dystans, albo gdzieś w środku czy pod koniec wtrąconych zostaje kilka zdań, które ten dystans wprowadzają, udowadniając że autor od początku wiedział, tylko chciał się z czytelnikiem trochę zabawić.
Bo bardzo to trudne napisać taką scenę: z wyczuciem i z poczuciem, że to właśnie tak a nie inaczej, ze świadomością, jak taka scena może zadziałać. A zresztą nie warto, po co się męczyć, jeśli w realizacji prawie z całą pewnością zostanie to unicestwione, a jeśli zostanie tylko w czytaniu, to i tak wiedziona ucieczką od wzruszenia większość czytelników pomyśli, że to przecież nie może być na serio.
Czytam, co napisałem do tej pory i widzę, że to moje „mówię poważnie”, dodane przy dreszczach, sercu i łzach świadczy o tym, że sam nasiąknąłem już… No właśnie, czym? Chyba strachem przed śmiesznością, że oto się wzruszam. Wychodzi na to, że upominam się o coś, czego sam zaczynam się bać.
A swoją drogą, jak bym zareagował, oglądając w teatrze coś, co by mnie wzruszyło. Czy tak jak w kinie, gdzie ciągle jeszcze pozwalam sobie na to by patrzeć i milczeć albo nawet uronić łzę. Pozwalam sobie też na to, oglądając filmy w telewizorze. Ale w filmie przynajmniej dają mi szansę. A gdybym dostał taka szansę w teatrze? Nie wiem.
Nie wiem też kto zaczął tę ucieczkę od wzruszenia w teatrze. Czy jakiś reżyser w pogoni za nowatorskim odczytaniem sztuki, czy jakiś widz, który grubiańskim śmiechem wprowadził wszystkich dokoła w zawstydzenie. To chyba już nieważne, bo maszyna ruszyła i sama się napędza. Sprzężenie zwrotne.
Dla jasności jeszcze raz podkreślę. Nie piszę tu o ogólnej strukturze dramatu, gdzie rozważa się zabiegi kompozycyjne mające wzmocnić efekt jakiejś sceny poprzez skontrastowanie czy poprzedzenie jej sceną w innym rytmie czy z innym potencjałem emocjonalnym. Piszę o tym, że tego kontrastu próżno już szukać na gruncie emocjonalnym. Tylko zmiany rytmu zostały.
No właśnie. Bo miało być o grających pisuarach. Po remoncie jednej z toalet w jednej z uczelni (toaleta ta znajduje się najbliżej gabinetu rektora) wchodzę sobie do niej, bo była dostępna dla studentów… Miło, ładnie, komfortowo. Staje sobie przy pisuarze, a tu nagle bach. Nie wiem, czy pisać z małej, czy dużej litery, bo to było bach podwójne: takie bach z zaskoczenia i taki Bach dosłowny, bo jak tylko stanąłem, to właśnie jego muzyka rozległa się nastrojowo. Jakaś tam czujka wyczuwała, czy jesteś w prawidłowej odległości i jak tylko wydumała, że tak, uruchamiała pozytywkę, zapewne żeby było łatwiej i przyjemniej. A działo się to w Akademii Teatralnej w Warszawie.
Nigdy nie dochodziłem, kto stał za tym pomysłem. Dla mnie absurdalnym. Zresztą wkrótce potem Bacha zlikwidowano, a pisuar pozostał… Unikałem tej toalety, bo mi się jedno z drugim nie zgadzało. A teraz mi tęskno.
Dziękuję za bardzo.
9-05-2014
Jak tak łatwo stać się bohaterem felietonu, to ja też chcę. Czy autor mógłby powiedzieć, jaka będzie pogoda w lipcu?