Wiadoma rzecz – stolica…
W styczniu byłem w Koszycach. Dwa moje spektakle zostały zaproszone na „kulturalną kumulację”, kończącą okres, kiedy to Koszyce właśnie były Europejską Stolicą Kultury. Porządne diety, noclegi w miejscowym Hiltonie, zakrapiane kolacyjki fundowane przez organizatorów. Przyjemnie.
Program tego ostatniego weekendu stołecznych Koszyc nabity do granic możliwości. Artystycznie reprezentowane są miasta, które będą w przyszłości stolicami kultury m.in. Wrocław, stąd ja i moje „wrocławskie” spektakle. Event goni event i performansem pogania. Jeden nie zdąży się skończyć, a już drugi się zaczyna.
Pierwsze przedstawienie gramy o 15.00. W piątek. Na widowni trzy osoby – dwie dziennikarki z Wrocławia i nasza miejscowa opiekunka. Szepcze, żebym się nie martwił, bo 200-tysięczne Koszyce to robotnicze miasto i na spektakl grany o tej porze wiadomo było, że nikt nie przyjdzie. „No to dlaczego gramy o tej porze?” „A jak można było inaczej umieścić w programie te wszystkie imprezy?” – odpowiada pytaniem i uspokaja: „Drugi spektakl gracie o 23. Ktoś na pewno dojdzie… A chcecie bilety na Czterech Tenorów na lodowisku?”
Kiedy po spektaklu pobiegliśmy do knajpy teatralnej, żeby się po tym graniu do pustych krzeseł trochę uspokoić za pomocą becherovki, nadzialiśmy się na wychodzących właśnie aktorów z Pilzna (ESK w 2015), którzy zaczęli nas ciągnąć na swój spektakl, bo słyszeli, że nie mają widza. Obiecaliśmy, że przyjdziemy, jak się tylko trochę uspokoimy, ale ponieważ okazało się, że te nerwy mamy w zupełnych strzępkach – ostatecznie nie poszliśmy.
Wkrótce zresztą zrobiło nam się z tego powodu wstyd i postanowiliśmy iść przynajmniej na pół koncertu tenorów.
Do dumy miasta, nowoczesnej Steel Areny trafić było łatwo. Na co dzień gra tu świetny HC Koszyce, wielokrotny zwycięzca słowackiej ligi hokeja, każdy więc z nielicznych wieczorem przechodniów wskazywał nam drogę. A przy tej drodze aż gęsto od europlakatów reklamujących tenorów – główne wydarzenie dnia.
Reklama odniosła skutek i na trybunach lodowiska zgromadził się spory tłumek, choć nie taki znów, aby wypełnić wszystkie 8378 miejsc. Ludzi było zapewne daleko mniej niż wtedy, gdy chłopcy trenera Antonina Stavjaňi zdobywali w 2011 tytuł mistrzowski, ale – nie można narzekać.
Pojawili się tenorzy i przywitali z widownią: „Dzień dobry, Słowenio!”. Przez sekundę powiało chłodem ale szybko się okazało, że to tylko taki żarcik przygotowany na początek. „Chłopie, rozejrzyj się po sali. Widzisz jakie piękne są tu kobiety? Jesteśmy w Słowacji – kraju najpiękniejszych kobiet!”
Ten wyrafinowany i leciutki jak pianka początek został nagrodzony grzecznymi brawami, a potem wzięła już nas w swe władanie muzyka. Pieśni pochodziły zapewne z repertuaru Whitney Houston lub kogoś bliźniaczo do niej podobnego. Dotrwaliśmy do przerwy i pobiegliśmy na drugi spektakl. Tym razem sukces: ponad 20 osób. Przyszło Pilzno.
Kiedy następnego dnia oddawałem klucze na recepcji, w foyer Hiltona trwało pucowanie sztalug, na których pyszniły się afisze z przebogatym programem kulturalnej, weekendowej kumulacji. „Starają się, bo dziś zjadą się do Koszyc ministrowie” – powiedziała nasza opiekunka.
Można więc było odetchnąć: wbrew pozorom koszycki młyn nie mełł darmo – on mełł dla ministrów!
Przypomniały mi się Koszyce, kiedy w Świątecznej „Wyborczej” (14-15.06) przeczytałem rozmowę z Krzysztofem Czyżewskim, byłym już szefem biura ESK Wrocław 2016.
Kiedy Czyżewski kierował jeszcze przygotowaniami Wrocławia, skarżono się szeroko, że zupełnie nie można go zrozumieć. Domyślam się, że skarżyły się dzieci tych, którzy swego czasu nie mogli zrozumieć Grotowskiego, bo przecież idea „kultury głębokiej”, wokół której Czyżewski chciał budować wrocławską prezentację, wprost wywodzi się z „kultury czynnej” Grotowskiego, czego zresztą były szef ESK wcale nie ukrywał, a wręcz przeciwnie – eksponował.
„Musimy – mówi we wspomnianej rozmowie – zająć się budowaniem tkanki łącznej, stworzyć wokół tego nowy warsztat, kompetencje, kulturę, przedsiębiorczość i nasze życie duchowe. Kiedyś to wszystko obejmował warsztat neimara – jak na otomańskich Bałkanach nazywano budowniczego mostów – który był mistrzem geomancji i znajdowania lokalnego budulca do wyrafinowanych konstrukcji. Znał się na ludziach i potrafił czerpać z ich życiowej wiedzy, łączył sprzeczności i znał zasady osiągania konsensusu. Był architektem wspólnej przestrzeni, posługiwał się językiem zrozumiałym po obu stronach rzeki, nie lekceważył ludzkiego lęku przed mostem i nie ukrywał przed nikim, że życie razem niesie za sobą ryzyko i wymaga ofiary”.
To rzeczywiście nie jest język współczesny.
To język eseistyki Miłosza, Jerzego Stempowskiego, Vincenza. Eseistyki, która uformowała duchowo pokolenie „Solidarności”, pokolenie, które potrafiło wygrać wybory w ‘89 roku. „Kultura głęboka” ukształtowana przez ten język sprawiła, że Tadeusz Mazowiecki mógł wówczas ogłosić: „Wszystko, co nie jest zakazane, jest dozwolone”. Ta szaleńcza fraza, na której powtórzenie nie zdecydowałby się żaden z późniejszych premierów III RP i która dziś zaprowadziłaby Mazowieckiego przed trybunał stanu – uwolniła wtedy nieprawdopodobne pokłady ludzkiej energii. Owszem, była to również energia Bagsika i Grobelnego, ale też – i przede wszystkim! – dziesiątków tysięcy samorządowców, którzy doprowadzili do realnej zmiany w Polsce.
Jeffrey Sachs mówił ostatnio podczas Festiwalu im. Jacka Kuronia: „W tej części Europy nie brakowało oszustów, tymczasem u was do rządu weszło ponadprzeciętnie wielu uczciwych ludzi. To jeden z powodów, dla których Polska poradziła sobie tak dobrze”.
Spotkania Krzysztofa Czyżewskiego z urzędnikami lubię sobie wyobrażać jako wariant tego skeczu Monthy Pythona, w którym Eric Idle w natchnieniu recytuje jakiś wiktoriański poemat, czemu przysłuchuje się, zżymając coraz silniej wewnętrznie, John Cleese. W końcu Cleese nie wytrzymuje, przerywa Ericowi i mówi: „Pięknie, pięknie, ale tu jest sklep. Co pan zamawia?”
ESK przypomina sklep, w którym za określoną sumę sprzedaje się eventy. Mają być ładnie zapakowane i dobrze wyeksponowane na witrynie. Potem sklepik się zamknie i otworzy w nowej „europejskiej stolicy”.
Czym witryna wrocławska będzie różniła się od koszyckiej? Zamiast czterech tenorów będzie jeden – Jose Cura (za 5 milionów). Będzie też pochód „Duchów wrocławskich dziejów” za – już nie pamiętam ile? – dziesięć baniek? Wiemy na razie, że Duchy będą miały po 14 metrów i że w pochodzie pójdzie (jego jestem szczególnie ciekawy) Duch Innowacyjności. Życzę oczywiście realizatorom, żeby Duchy były piękne (przynajmniej tak jak francuski Guliwer – ledwo 10 metrów! – który 20 lat temu obszedł Europę Zachodnią) i żeby nakręcały atmosferę fajnej ludowej zabawy, w której przez lata mogliśmy się nurzać podczas Festiwalu Teatrów Ulicznych w Jeleniej Górze. To w końcu sprawdzony patent, więc na pewno wypali. To Miś na miarę naszych ambicji i możliwości.
Na koniec trzy konstatacje i jedna deklaracja:
1. Wrocław wygrał rywalizację o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury nie dzięki swej niewątpliwej, silnej jak cios urodzie, ale dzięki aplikacji opracowanej przez zespół profesora Chmielewskiego (zwolniony 2012). Plany Czyżewskiego (zwolniony 2013) były, przynajmniej w głównych zarysach, kontynuacją drogi zakreślonej przez Chmielewskiego. Jak się mają do tych założeń pomysły dzisiejszych szefów ESK?
2. Zarzucano władzom Wrocławia, że nadmiernie dbają o swój PR. Ostatnio dwukrotnie udało się naszemu miastu przyciągnąć uwagę wszystkich mediów: awanturą przy eksmisji Romów i przerwaniem przez narodowców wykładu profesora Baumana. Co sprawiło, że miasto Pomarańczowej Alternatywy brunatnieje? Czy to realny problem? Czy coś szwankuje w naszej „kulturze głębokiej”? Czy warto się nad tym zastanowić? Czy wystarczy przykryć problem 14-metrowym Duchem Innowacyjności?
3. Miasto Wrocław ma jakiegoś pecha. Wciąż trafia, biedne, na ludzi z którymi nie można się dogadać – Adam Chmielewski, Waldemar Fydrych, Krzysztof Czyżewski, Zbigniew Rybczyński… Może szkoda, chociaż oczywiście, jak dumnie powiada pewien drobny aferzysta, bohater Lalki Prusa (po śmierci Rzeckiego i zniknięciu Wokulskiego): „Ludzi nie zabraknie!”
Deklaracja:
Żeby już przestać narzekać i zacząć nadawać na tych samych falach, co radośni twórcy przyszłego wrocławskiego sukcesu, wznoszę okrzyk ze wspomnianego wyżej Monthy Pythona: „Jestem drwalem i jestem OK – za dnia pracuję, w nocy śpię”.
20-06-2014
To było ,,... piję całą noc, i śpię cały dzień''
dobrze napisane.. trafił Pan w sedno, niestety