AKCEPTUJĘ
  • Strona używa plików cookies, korzystanie z niej oznacza, że pliki te zostaną zamieszczone na Twoim urządzeniu. więcej »

Wielkie linie

Fot. Karol Budrewicz  

Przez kilka lat prowadziłem w szkole teatralnej zajęcia poświęcone nauce reżyserskiego czytania tekstu. Mogę to doświadczenie podsumować tak: studenci mają wielką trudność ze zrozumieniem, a potem – przyjęciem polifonii racji istniejącej z reguły w każdym wybitniejszym dramacie.

A przecież właśnie starcie przeciwstawnych racji, które – im bardziej umotywowane i równorzędne, tym większe napięcie sceniczne wytwarza – jest samą istotą dramatu. Dość powszechny u nas styl lektury moralizatorsko-pouczającej (tu bohater postąpił głupio, a tu wrednie) owo napięcie bardzo skutecznie niweczy. Nie odczytuje się więc dramatu, jako zapisu pewnego doświadczenia życiowego, ale skupia na wymierzeniu dystansu dzielącego jego akcje i postaci od przyniesionego z zewnątrz – ze szkoły, z domu, z lekcji religii – ideału.

Na „wyższym poziomie” lektura polega na włączeniu tekstu w którąś z modnych, jak to się mówi, narracji. Wówczas Wiele hałasu o nic staje się manifestem feminizmu, a Hamlet seansem psychoanalitycznym. Niepowtarzalne szekspirowskie fabuły stają się po prostu, kolejną, tysięczną egzemplifikacją Teorii.

Henri Beyle urodził się w Grenoble 1783 roku, a więc w chwili wybuchu rewolucji miał lat sześć. W dziesięć lat później udał się do Paryża. Przybył tam tuż po zamachu stanu Napoleona. Dzięki protekcji krewnego zaczął robić błyskotliwą karierę w cesarskiej administracji. Z napoleońską armią zjeździł Europę, stał się bywalcem salonów. Światowcem. W chwili klęski pod Waterloo miał lat 32. Politycznie podejrzany przez nową władzę do rewolucji lipcowej wegetował w Paryżu. Potem pozwolono mu zostać konsulem w prowincjonalnej mieścinie, Civitavecchia.

Zaczął pisać dla pieniędzy. Najpierw do gazet, popularne teksty o muzyce, sztuce włoskiej, podróżach po Italii. Potem – pieniędzy ciągle brak! – fabularne obrazki, powieści, zapiski z życia. Był głęboko przekonany, że to żadna literatura (tę tworzył Chateaubriand) więc, chcąc uniknąć złośliwych komentarzy znajomych, podpisywał się pseudonimem – Stendhal.

Doświadczył zmienności życia: 16 lat, za Napoleona, na jego szczycie; 16 lat, za Restauracji, w czyśćcu. Nie widział w tym sensu, ale takie były fakty. Taka była rzeczywistość, może nie do końca rozumna, jakby chciał Hegel, ale na pewno przemożna. Opisywał ją, opisywał zachodzące w niej wciąż przemiany. Czy taki opis ma jakąś wartość? Chyba jednak nie. W Pamiętniku egotysty notował: „wiele rzeczy śmiałych, które ja mówię, drżąc, będzie płaskim komunałem w dziesięć lat po mojej śmierci”. I dalej, w innym miejscu: „Jeśli oznaczę dwadzieścia lat, wszystkie odcienie życia zmienią się, czytelnik będzie już widział jedynie wielkie linie. A gdzież u licha są wielkie linie w tej zabawce mojego pióra? To rzecz do zbadania”.

Podobnych zwątpień doświadczał Flaubert, pracując nad Panią Bovary: „Co zaś jest rozpaczliwego, to myśl, iż jeśli nawet uda się w tym (chodzi o powieść – K.K.) osiągnąć doskonałość, to utwór ten może być tylko średni i nigdy nie będzie piękny – z przyczyn samej jego istoty” (a więc bezstronnego, wiernego i beznamiętnego przedstawienia ohydy drobnomieszczańskiego życia – KK).

Owo piękno było centralnym pojęciem teorii estetycznej Flauberta, w której postulował tak całkowite pogrążenie się w przedmiotach rzeczywistych, że aż prowadzące do zapomnienia o własnym, autorskim „ja”. „W ten sposób pisarz zostaje całkowicie wypełniony przez swój przedmiot; zapomina o sobie samym, jego serce służy mu już tylko do odczuwania serc innych; a kiedy ów stan, który wywalczyć można przez fanatyczną cierpliwość, zostanie osiągnięty – wówczas narzuci się sam przez się doskonały wyraz językowy, zdolny ogarnąć, a zarazem bezstronnie osądzić każdy przedmiot; wówczas rzeczy będą widziane tak, jak widzi je Bóg – w ich autentycznej swoistości”.

Fantazjowałem kiedyś o komedii kryminalnej, której bohaterem byłby Juliusz Słowacki. Naszkicowałem nawet kilka scen, w których J.S. występuje jako podejrzany o malwersacje kasjer Klubu Polskiego w Paryżu (co rzeczywiście miało miejsce). Śledztwo prowadzi balzakowski Vautrin, a o pomoc adwokacką zwraca się J.S. do młodego studenta prawa, Gustave’a Flauberta. Ten podejmuje się sprawy, gdyż marzy o pisaniu i spotkanie z wielkim polskim poetą jest dla niego niepowtarzalną okazją, żeby zweryfikować kilka pomysłów fabularnych, które w swej wyobraźni pielęgnuje. Opowiada więc poecie historię starej panny i jej papugi, jedynej towarzyszki jej samotnego, ciężkiego, wypełnionego przygnębiającą dewocją życia. W chwili śmierci swej właścicielki wyliniała papuga staje się gołębicą Ducha Świętego. Przynajmniej w oczach umierającej biduli.

J.S. naturalnie ów pomysł odrzuca jako bzdurny, obyczajowy obrazek, w którym nie dostrzega żadnej z „wielkich linii”.

Ten obraz, na którym J.S. siedzi w swojej mansardzie i pisze do mamy, dziękując jej za „kilimek cudny z obrazem Krzemieńca”, który nie dość że piękny, to jeszcze zainspirował go do takiej oto myśli głębokiej: gdy kilimek odwrócić na drugą stronę widzi się jedynie chaos „nitków splątanych”. Tak to i z naszym życiem – wzdycha poeta – gdzie nie spojrzysz, wszędzie ino nitki – a skąd one? A czemu? – nie pojąć. Dopiero, gdy na niebieskich znajdziemy się błoniach, Bóg mocą swą kilimek odwróci i wówczas zobaczymy życie swe w jego właściwym kształcie: jako prześliczny landszafcik.

Więc pisze J.S. swój list do mamusi, a pięć pięter niżej, na paryskiej ulicy, spacerują bohaterowie Balzaca, Stendhala, Flauberta. Nigdy się nie spotkają, i Bogu dzięki. Taka konfrontacja mogłaby obnażyć głęboki infantylizm polskiej kultury i jej całkowite oderwanie od życia. 
 
Moje doświadczenia ze studentami reżyserii wskazują, że nasze myślenie wciąż jakoś określa stara dychotomia sformułowana przez Juliusza Słowackiego: istnieje tylko piekło „zjadaczy chleba” i niebo aniołów. Życiowego czyśćca, w którym płynie nasze życie i w którym działają bohaterowie na przykład Flauberta, nie chcemy dostrzec. Tu daje o sobie znać ogólne polskie myślenie o kulturze, która jest czymś tak idealnym, wzniosłym i drogocennym, że używamy jej jedynie od święta. Żeby się nie zużyła.

01-12-2017

skomentuj

Aby potwierdzić, że nie jesteś robotem, wpisz wynik działania:
siedem minus cztery jako liczbę:
komentarze (1)
  • Użytkownik niezalogowany Darek
    Darek 2017-12-04   09:26:43
    Cytuj

    W punkt