Zadowolony czy niezadowolony?
„Chodzi mi o to, żeby widz poczuł się niewygodnie, żeby był niezadowolony, żeby dowiedział się czegoś nowego, co go poruszy!”
Jadąc samochodem, usłyszałem w radiu głos młodego plastyka. Śpieszyłem się, parkowałem samochód, nawet nie dosłuchałem, w jakim mieście jest ta wystawa, z której mają wychodzić ludzie wstrząśnięci i koniecznie NIEZADOWOLENI.
Naturalnie – widz nie jest klientem. Z drugiej strony na przykład taki psychoterapeuta pobiera opłatę i swojego pacjenta traktuje trochę jak klienta – chce mu pomóc żyć. A jak nie pomoże, to ten pacjent jest raczej niezadowolony.
I właściwie dlaczego niezadowolenie odbiorcy ma być główną miarą artyzmu? A co, jeśli nie wszyscy widzowie mają w sobie tę z lekka masochistyczną potrzebę bycia niezadowolonym?
Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy sobie pomyślimy, że skoro można być głupio zadowolonym, to chyba można też być głupio niezadowolonym?
Pamiętam dzieciństwo i kilka sytuacji, gdy byłem wstrząśnięty i niezadowolony: świniobicie, przejście po deskach na wysokości drugiego piętra między kamienicami warszawskiej Starówki, ponad wypalonymi, przerażającymi, czarno-czerwonymi ruinami zamordowanych domów, wreszcie – wiejskie wesele, na którym wszyscy byli spoceni i pijani.
Uzyskanie efektu niezadowolenia w drugim człowieku wydawało mi się dość nieskomplikowane od chwili, kiedy w odpowiedzi na pytanie o Dom Kultury w Falenicy dostałem pięścią w zęby.
Miałem czternaście lat i opowieści o tym, co robiono z ludźmi w obozach śmierci mieszały się z historią bandyty Paramonowa („Tu leży ręka, tam leży głowa, to jest robota Paramonowa”), który podobno zabijał ludzi młotkiem. Społeczeństwo chciało być zadowolone, a socjalistyczna beznadzieja osładzana była filmami typu Karmazynowy pirat i czarno-białym Kabaretem Starszych Panów w telewizji.
Niezadowolenie widza jako zamysł twórczy raczej by się nie przebiło.
Teatr był cudem. Gustaw Holoubek w Diable i Panu Bogu Sartre’a zadawał sobie i Bogu najprzemyślniejsze pytania, Arturo Ui w kreacji Łomnickiego odsłaniał potworność mechanizmów związanych z żądzą władzy, a sztuki Mrożka, Różewicza czy Szaniawskiego niosły ze sobą objawienia.
Szaniawski – jakiś taki ścichapęk, jakiś taki staromodny, ale niepokojący i bardzo mądry.
Z teatru zwykle wychodziłem ze wzmożoną chęcią, aby żyć pełnią życia. Nie dlatego, że to życie jest specjalne piękne, ale dlatego, że jest przeniknięte wielkimi emocjami, jest pasjonujące.
Wychodziłem raczej zadowolony, nawet jeśli to była Ameryka Kafki według Grzegorzewskiego, z której niewiele zrozumiałem.
Sztuka wydawała się ważna, najważniejsza, była sposobem na najwnikliwsze pojmowanie rzeczywistości, na niekończącą się przygodę, dzięki której zbliżamy się do rozpoznania siebie i świata.
Udane napięcie między formą a treścią, udany związek tych dwóch pojęć stanowił kryterium proste i dość przejrzyste, choć rozpoznawalne głównie intuicją.
Artyści myśleli o sobie jako o tych, którzy stanowią sumienie, elitę i wybrańców narodu.
Co więcej, społeczeństwo chyba ich też tak właśnie traktowało… Jeśli artysta stosował skandal jako podstawową strategię, spotykał się nie tylko z niechęcią opinii publicznej, ale również z pogardą ze strony własnego środowiska. Nawet Kantor! Artysta w tamtych czasach miał być rzemieślnikiem odpowiedzialnym.
Coś z tej odpowiedzialności jeszcze do niedawna widywałem w spektaklach Jerzego Jarockiego.
W latach sześćdziesiątych ukazały się drukiem dzieła dramatyczne Witkacego, a pierwsze reżyserie zmierzały do jakiegoś uporządkowania i swoistego urealistycznienia tych utworów.
Dziwność dla dziwności była wyśmiewana, nawet abstrakcja (patrz film Barei, gdzie magazynier wysłany do Warszawy po części zamienne znajduje je wreszcie na wystawie rzeźby współczesnej) budziła wątpliwości – jakaś taka mało rzetelna była w tej swojej ascetycznej prostocie.
Gierymscy – o tak! Zwłaszcza Aleksander. Cézanne jak najbardziej, Salvador Dali to tandeciarz i daleko mu do prawdziwych surrealistów, takich jak Max Ernst. Malczewski to raczej literat niż malarz.
Tak się myślało, taka hierarchia wartości unosiła się w powietrzu.
Dziwność, prowokacja, transgresja czaiły się za progiem, ale do głównego nurtu wdzierały się stopniowo.
Wzajemne wymagania? Wy artyści traktujecie nas widzów jako partnerów do rozmowy o sprawach ważnych. My widzowie oczekujemy, że w przymierzu z wami pomyślimy o sprawach ważnych, najważniejszych. Artysta ma wymierzać sprawiedliwość światu widzialnemu. „Czym jest poezja, jeśli nie ocala?”. Patos albo ironia, ale zawsze na wysokim poziomie.
Niezadowolony widz? Co to za chore kryterium?
Dawno to było. Zmieniło się. Jest inaczej.
Bardzo dobrze i wnikliwie opisała tę przemianę Małgorzata Dziewulska w książce Teatr zdradzonego przymierza.
Teraz mizdrzą się do ludzi słodkie reklamy: „Bądź dobra dla siebie”, „Jesteś tego warta”, „Masz prawo do raju”, „Stać cię na więcej”.
Zadowolenie jest słusznie podejrzane, sama obietnica zadowolenia pachnie fałszem, obłudą handlarzy wciskających nam kolejny „najśmieszniejszy film stulecia”, „najlepszą zabawę” itd.
Zadowolenie zrobiło się mieszczańskie, obciachowe, frajerskie… Durny konsument może być zadowolony, ale świadomy odbiorca?!
Zadowolony to może być klient zakładu odnowy biologicznej. Widz ma być niezadowolony.
„Młodzież się klasycyzmu zrzekła, w kąt poszedł dziś partyjski tan” – jak śpiewano onegdaj w operetce Piękna Helena.
Właściwie to jest to powód do radości – jest tak dużo zadowolenia na co dzień, że nonsensem byłyby próby prowokowania go w ramach działań artystycznych. Niepokoić trzeba. Poruszać.
Z drugiej jednak strony… może dałoby się coś uratować z tamtych starych, naiwnych kryteriów?
Jakoś strasznie głupio niezadowolony wychodzę ostatnio z rozmaitych zdarzeń artystycznych.
Żeby jeszcze mądrze. Ale głupio.
4-04-2014
Social support networks are crucial for those in recovery. houston drug treatment
Cultivating a sense of purpose can enhance the recovery journey. IOP Program Nashville
„Jakoś strasznie głupio niezadowolony wychodzę ostatnio z rozmaitych zdarzeń artystycznych.” Z jakich? Konkrety proszę.